,,Są na świecie Indianie i jest wielka, bezkresna
preria, Indianie kłusują sobie po prerii, ot tak, z prawa do lewa i
z lewa do prawa. Czasem taki Indianin gdzieś się zatrzyma,
przycupnie i myśli... On myśli, że zdąży... Dzisiaj,
nie zdążył...". Taką mniej więcej
przypowiastką Jan Chojnacki rozładował wybuchową
atmosferę poprzedzającą koncert Dżemu, na który Rysiek
nie dojechał. Cytat ten miał się znaleźć na
okładce płyty "The Band Plays On", która powstała li tylko dlatego,
że Riedel nie zdążył. We
wszystkich wspomnieniach, jakie opublikowano po śmierci Ryśka,
brakowało niezwykle istotnego, moim zd 20420r1723u aniem, rysu, który w cytowanej powyżej
powiastce został ukryty.
Otóż. On żył i
tworzył intuicyjnie, instynktownie. Tak jak Indianie, którzy
wsłuchują się w głos drzew, naśladują ptaki i
rozmawiają ze zwierzętami. Rysiek, oczywiście, tego nie
robił, bo był typowym dzieckiem miasta. Nie potrafił
słuchać przyrody, czytać z chmur, więc całą
swą wiedzę o życiu, o świecie, a chyba i o Bogu
czerpał z powieści, biografii, filmów, no i muzyki przede
wszystkim. Czytał książki przygodowe i historyczne, lubił
opowiadania o awanturnikach i "dzikich", wręcz
chłonął wszelkie informacje na temat życia gwiazd rocka,
niepokornych aktorów i zbuntowanych ludzi sztuki. Myślę, że
Indianie, średniowieczni wojowie, traperzy i rockowi idole byli dla
niego uososobieniem wolności i
nieskrępowanej swobody, której pragnął nade wszystko. Nie
interesując się zupełnie tym, co się wokół niego
dzieje, mając bardzo mizerną wiedzę natury ogólnej, a
także stroniąc od jakichkolwiek prób samodoskonalenia. Rysiek na
tych barwnych bajdach, legendach i zmyśleniach zbudował sobie
"swój intymny, mały świat", w który po jakimś czasie
uwierzył bez reszty.
Doskonale zdawał sobie sprawę ze swego
talentu, z tego, że natura obdarzyła go niebywałym wyczuciem,
które pozwalało mu w ciągu chwili w sposób zupełnie
irracjonalny wybrać najwłaściwsze dźwięki,
najtrafniejsze słowa, najbardziej przejmujące zwroty. Wiedział
też, że wychodząc na scenę, bez względu na to co
zrobi, i tak będzie wielbiony przez tłum.
Rysiek miał świadomość
wszystkich atutów, jakimi dysponuje i zupełnie nie był zainteresowany
rozwijaniem przymiotów, jakimi został obdarzony. To, co inni
artyści osiągnęli poprzez pracę, studia, ćwiczenia i
naukę, on miał po prostu pod skórą, w sobie, i to mu
zupełnie wystarczyło. Nie grał na żadnym instrumencie
poza harmonijką ustną, nie znał nut i tak naprawdę nie
skomponował żadnego utworu. Większość tekstów, jakie
śpiewał, też powstała w kooperacji. Musimy mieć
jednak świadomość, że bez jego udziału żaden z
hitów Dżemu by nie powstał. Myślę, że jego rolę
w procesie twórczym można przyrównać do tej, jaką odgrywali
mistrzowie we włoskich czy flamandzkich pracowniach plastycznych.
Dziesiątki malarzy malowało obrazy, a mistrz wykonywał kilka
ruchów pędzlem, które owym obrazom nadawały wymiar dzieła
sztuki.
Ciekawe, że Rysiek z jednej strony
zupełnie nie dbał o swą popularność, o swój
wygląd, o to, co się o nim mówi i pisze, a z drugiej zaś
strony kreował swój wizerunek i starał się bardzo upodobnić
do swych muzycznych idoli. Wiele rzeczy robił tylko dlatego, że
usłyszał, iż Morrison, Hendrix, Cocker czy Richards
zrobili coś podobnego. Nie twierdzę, że Rysiek grał
kogoś innego niż był w rzeczywistości, że
udawał. Nie, nic podobnego. On najzwyczajniej przyswajał sobie
pewne cechy, gesty, a czasem wręcz drobne elementy stroju ulubionej
postaci i budował z nich własny wizerunek. Czasami robił to
świadomie, częściej instynktownie, opierając się na
swej naturalnej wrażliwości i poczuciu harmonii. A że przy tym
nie miał w sobie za grosz odpowiedzialności, a później i
poczucia rzeczywistości, tworzył postać, w którą
uwierzył i która w pewnym sensie wymykać mu się
zaczęła spod kontroli. Rysiek miał niewątpliwie
duszę artysty, ale i lekkoducha, który, dotkliwie "okaleczony"
w okresie dojrzewania, bez reszty uwierzył w hippiesowskie
idee i sprowadził je do stwierdzenia "muszę wolnym
być".
Nie była to jednak postawa aktywna - wręcz
przeciwnie. Jego postawę życiową przyrównać można do
listka rzuconego w nurt rzeki. Niech mnie życie niesie gdzie i jak chce;
niech mnie kołysze, pokręci, bo reszta mnie nie interesuje. Tak
Rysiek rozumiał wolność jednostki, tak chciał
przebrnąć przez naszą przaśną
rzeczywistość.
Uważał, że rytm i tempo życia
powinna wyznaczać natura, indywidualne samopoczucie, by nie rzec
"widzi mi się". Jako człowiek "wolny" nie
uznawał żadnych ograniczeń, do których zaliczał
również pracę. Gdy był jeszcze "na dorobku", owe
ograniczenia traktował jak zło konieczne, dzięki któremu może
robić to, co lubi, tj. śpiewać i być rock'n'rollowcem.
Później próby, nagrania, koncerty stopniowo stawały się
dopustem bożym, który zaczął traktować jako coś, co
ogranicza jego wolność.
Nie wiem, kiedy Rysiek zaczął brać,
nie wiem też dlaczego. Wydaje mi się, że zaczął to
robić jeszcze przed stanem wojennym, choć odwołanie się
do tego dramatu narodowego pogłębia i ubarwia jego tragedię.
Myślę też, że pierwszą działkę
wziął z ciekawości i trochę dlatego, że
pasowało to do jego wizerunku. W końcu zachodni rock'n'rollowcy
brali "na potęgę" i nikt się z tym specjalnie nie
krył. Indianie też palili "wesołe dymy", a
dostępna już w środowisku trawka rodzimego chowu bardzo
ubarwiała ów "intymny, mały świat". Rysiek zapewne
nie chciał być narkomanem, nie miał w sobie nic z
autodestrukcji. Wierzył, tak jak wielu przed i po nim, że potrafi
kontrolować i regulować swoje odloty. Sądzę, że
stosunkowo wcześnie uświadomił sobie fakt, że wpadł
po uszy, że już się z tego nie wygrzebie, bo każdy
wysiłek jest wbrew jego naturze. Pamiętam, że kiedyś,
ładnych kilka lat temu powiedział w garderobie katowickiego Spodka:
"Wiesz, chciałbym umrzeć jak Morrison.."
Prawie mu się to udało, z tym że
strasznie długo się przed tym męczył. Odszedł 30
lipca 1994r.
|