Documente online.
Zona de administrare documente. Fisierele tale
Am uitat parola x Creaza cont nou
 HomeExploreaza
upload
Upload




PAN SAMOCHODZIK I - SIÓDMYWOJOWNIK

Poloneza


Sebastian Miernicki





PAN SAMOCHODZIK

I...

SIÓDMYWOJOWNIK

WSTĘP

Był grudzień 1944 roku. W zamku Treuburg Artur siedział przed ko­minkiem. Czekał na przybycie swego ucznia. W tym czasie z miasteczka w dolinie wyjechał konwój kilku pojazdów pancernych z czarnymi krzy­żami wymalowanymi na pokrytych fantazyjnymi plamami bokach. W trans­porterach tłoczyli się żołnierze ubrani w plamiaste mundury, z emblemata­mi błyskawic na kołnierzach, uzbrojeni w karabiny z charakterystycznymi łukowatymi magazynkami i pistolety maszynowe.

Oficer w pierwszym pojeździe uśmiechnął się widząc koło drogi dwu­dziestoletniego Herkulesa, miejscowego dziwaka, którego nie chciał na­wet Wehrmacht, rozpaczliwie w tych dniach potrzebujący nowych zacią­gów żołnierzy na front.

Dwie godziny przed północą konwój zatrzymał się, żołnierze wysiedli i rozpoczęli wspinaczkę. Po czterech godzinach dotarli w pobliże skał, przeszli między nimi, brodzili w śniegu sięgającym po kolana. Potem wy­słano dwuosobowy zwiad, który został wykryty przez posterunek w basz­cie bramnej i ostrzelany.

Żołnierze rozpoczęli brutalny szturm. Gdy jedni ostrzeliwali z karabi­nów maszynowych okna baszty, inni podłożyli ładunek wybuchowy przy furcie. Kiedy nastąpił wybuch, na dziedziniec wrzucono granaty. Potem doświadczeni żołnierze przeczesywali kolejne pomieszczenia zamku li­kwidując opór nielicznej służby. Wszyscy szturmujący wiedzieli, kto jest ich celem, mieli jego fotografie. Ten człowiek przepadł jak kamień, w wodę.

Kilku żołnierzy weszło do piwnicy i tam go znaleźli. Bronił się w ma­łym pomieszczeniu na końcu korytarza. Strzelał do nich. Dowódca opera­cji nakazał szturm i pochwycenie go żywcem. SS-mani karnie rzucili się przed siebie. Kilku padło rannych, jeden doskoczył do Artura ściskające­go jakieś metalowe pudło. Zaraz potem nastąpił wybuch, potem kolejne i zamek na kilkadziesiąt lat opustoszał.

Gdy po kilku godzinach oddział szturmowy dotarł do transporterów, zastał tylko martwych kierowców i spalone pojazdy. Od tego czasu nie­mieccy żołnierze częściej spotykali takie widoki. Ktoś atakował oddziały niemieckie i likwidował pojedynczych żołnierzy, czasem nawet całe pa­trole. Mówiono, że to jakiś oddział partyzancki, może radzieccy spado­chroniarze, ale starzy ludzie znający legendy opowiadali, że to wrócił Duch Gór.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

SPOTKANIE Z KOLEGĄ ZE SZKOLNEJ ŁAWY . ZAMEK ŻELAZNEGO . WYJAZD DO TORUNIA . KTO SZANTAŻU­JE PROFESORA? . NA ODSIECZ NAPADNIĘTEMU . PO­ŚCIG DO MOSTU KOLEJOWEGO . STOWARZYSZENIE

"EXITUSIAN"

Na ulicach Warszawy jesienna mgła rozpaczliwie rozpraszana światła­mi reflektorów samochodowych oblepiała wszystko swą wilgocią. Wyda­wało się, że jest mitologicznym potworem gotowym na rozkaz bogów po­rwać człowieka na Olimp i uczynić to niepostrzeżenie. W takiej szarówce każda mijana brama kamienicy zdawała się być ciemną czeluścią piekieł, wejściem do labiryntu z Minotaurem. Ludzie wyłaniali się z tej mlecznej waty niczym duchy, by zaraz zniknąć jak postacie widzów wokół karuzeli. Była późna jesień i skończyłem pracę. Jako detektyw Departamentu Ochro­ny Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki razem z panem Tomaszem, zwanym Panem Samochodzikiem, zajmowałem się poszukiwaniem skra­dzionych i zaginionych dzieł sztuki. Miałem nie normowany czas pracy, co w praktyce oznaczało zajęte ciepłe miesiące, które spędzałem w terenie, i ponurą zimę, najczęściej przesiedzianą za biurkiem lub w bibliotece.

Dziś wyszedłem z pracy o szesnastej nie mając żadnych planów na popołudnie. Takich dni nienawidziłem, bo bezczynność zdawała mi się bardziej męczącą niż nawet najdłuższy bieg czy wspinaczka górska. Zmie­rzałem do księgarni mając nadzieję, że znajdę tam nową, interesującą mnie pozycję. Nagle z mgły wyłoniła się znajoma mi twarz, ale zaraz zniknęła. Zatrzymałem się usiłując wyłowić z pamięci imię mężczyzny, którego widziałem przed chwilą. Gdy tak stałem zamyślony, ktoś mnie klepnął w ramię.

- Daniec! Stary byku! - przywitał mnie ten sam człowiek.

Był moim rówieśnikiem, z początkami łysiny, nieco zaokrąglony. Nie miał żadnej charakterystycznej cechy, a wyróżniało go tylko wesołe spoj­rzenie piwnych oczu. Patrzyłem na niego usiłując przypomnieć sobie jego imię, bo podwórkowy pseudonim doskonale pamiętałem. Nazywaliśmy go "Żelazny".

Paweł Daniec?! - upewniał się mój stary kolega. - Skoczek?

Żelazny? - odezwałem się. - Przepraszam, ale nie pamiętam, jak masz na imię...

Jak to ,,jak"?! Żelazny - kolega klepnął mnie w ramię. - Kopę lat! Dobrze, że udało mi się ciebie złapać.

Szukałeś mnie?

Jasne! Chodźmy na jakieś piwko...

Nie piję...

Ja właściwie też - Żelazny machnął ręką. - To chodźmy na kawę.

Staliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów od miłej, niewielkiej kawia­renki z zapewniającymi spokój boksami, gdzie atmosferę tworzył orien­talny wystrój wnętrza i łagodna muzyka instrumentalna. Żelazny wybrał boks w kącie, w cieniu. Złożyliśmy zamówienie i po chwili kelnerka przyniosła niewielki prymus z czajniczkiem, w którym parzyła się kawa, oraz dwie porcelanowe filiżanki. Moja przedstawiała Chińczyków pra­cujących na polu ryżowym, a Żelaznemu trafił się widok z dawnego Singapuru.

Czemu mnie szukałeś? - zapytałem Żelaznego.

Bo pracujesz w Ministerstwie Kultury i Sztuki, zawsze byłeś taki porządny - roześmiał się odpowiadając.

-Nie zgadzam się na taki numer jak ten z dziennikiem - odpowie­działem.

Starałem się, żeby mój głos brzmiał żartobliwie, ale też by Żelazny zrozumiał subtelną groźbę. Pamiętam, jak w siódmej klasie podstawówki Żelazny włamał się wieczorem, po lekcjach, do pokoju nauczycielskiego. Zbliżał się koniec roku i okno było otwarte, bo sprzątaczka przechodząc do kolejnych pomieszczeń chciała, żeby ta sala się wywietrzyła. Żelazne­mu groziło pozostanie w tej samej klasie i to z kilku przedmiotów. Zawsze był naszym klasowym łobuzem, ale kilka razy ratował kolegów z opresji, gdy starsze oprychy, których dobrze znał, chciały coś od któregoś z nas. Słyszałem nawet, że Żelazny pomagał ojcu w pracy, czyli w jakichś po­dejrzanych interesach. W czasie tej draki z dziennikiem wmówił mi, że chce tylko zrobić mały dowcip i postawił mnie na czatach. W rzeczywi­stości zabrał dziennik, schował pod kurtką i uciekliśmy. Nazajutrz, gdy wyszło na jaw zniknięcie dziennika, do szkoły przyjechała milicja. Ktoś doniósł, że widziano mnie poprzedniego dnia wieczorem w okolicach szkoły i milicjanci z dyrektorem przesłuchiwali nas. Na przemian straszyli i pro-

sili. Milczałem, bo gorszym od wszystkich kar wydawało mi się wydanie przyjaciela. Zostałem wyrzucony z harcerstwa, groziło mi pozostawienie w siódmej klasie na drugi rok, relegowanie do innej szkoły. Wreszcie, po dwóch dniach, gdy wciąż milczałem, nasz dyrektor postanowił zastoso­wać zasadę odpowiedzialności zbiorowej i chciał całej mojej klasie obni­żyć sprawowanie, a oceny na świadectwach wystawić po egzaminach zorganizowanych dla nas w szkole. Wiadomo, że takie egzaminy mogły oznaczać tylko jedno: posadzenie na drugi rok słabych i średnich uczniów, a najlepsi mieli szansę przejść z o wiele gorszymi ocenami. Wtedy się złamałem i postanowiłem zdradzić Żelaznego. Z Żelaznym spotkaliśmy się pod drzwiami gabinetu dyrektora, bo on też uznał, że ma dość ukrywa­nia prawdy.

Przypominasz sobie, co nam wtedy Cezar powiedział? - Żelazny domyślił się, o czym myślałem.

Żelazny, jesteś trupem! - powtórzyłem słowa naszego dyrektora, którego nazywaliśmy "Cezarem" z racji jego zainteresowań starożytno­ścią.

A pamiętasz, co wtedy mówił ten major? - Żelazny śmiał się.

Miał dobry powód, bo zrobił jeden z najlepszych dowcipów, jaki pa­miętam z wojska. Byłem wtedy na poligonie, gdzie kwatermistrzostwem zajmowała się jednostka, w której służył Żelazny. Był szefem jednej z kuchni i pewien major oskarżył go o okradanie naszych żołnierskich porcji. Koledzy mówili później, że Żelazny oszukiwał oficerów dając im mniej mięsa. Ten major postanowił sprawdzić ilość "wkładki" w grochów­ce, zanurzył wielką chochlę w dymiącej zupie, sięgnął dna, gdzie zwykle lokowały się kiełbaski i wyciągnął łychę, w której leżał... granat i to bez zawleczki. Podobno oficer zemdlał. Okazało się, że Żelazny miał granat ćwiczebny, który zmyślnie umocował do chochli tuż przed inspekcją i major musiał odkryć granat.

Major, gdy się ocknął, oznajmił: "Żelazny, jesteś trupem" - odpo­wiedziałem.

Wielu od tamtej pory powtarzało te słowa - Żelazny z zadumą pokiwał głową.

A co porabiałeś przez te wszystkie lata?

Stary, gdybyś wiedział, to byś się wstydził, że miałeś takiego kum­pla - Żelazny nagle posmutniał. - Trafiłem do piekła, a potem się tylko staczałem. Mam jeszcze trochę oszczędności, kupiłem zamek Treuburg w Karkonoszach, prawie na granicy z Czechami.

Żelazny, jesteś trupem!

Co chcesz z nim zrobić? - zaniepokoiłem się.

Normalnie, wyremontować i zrobić tam schronisko.

I pewnie potrzebna ci jakaś decyzja, więc postanowiłeś odkurzyć starą znajomość... - zadrwiłem posądzając Żelaznego o kolejną kombi­nację.

Co ty! - Żelazny nalał sobie drugą filiżankę kawy i do środka wrzucił dwie kostki cukru.-Tamten Żelazny odszedł, nie ma go. Jestem uczciwy do szpiku kości. Mam wszystkie zgody i pełne poparcie konser­watora zabytków, ale nie ma on żadnych dokumentów dotyczących obiektu. Rozumiesz? Żadnych starych zdjęć, planów, zapisków, opisów, nic! Gdy tworzono w nowym województwie rejestr zabytków, poproszono archi­wa niemieckie o pomoc, ale jedyne czego się dowiedzieli, że to była sie­dziba starego szlacheckiego rodu, która miała wielu właścicieli. Ci utrzy­mywali obiekt w należytym stanie, ale nie uważali za konieczne informo­wać kogokolwiek o tym, co się dzieje w tym miejscu. Po wojnie wokół tego miejsca kręcili się różni poszukiwacze skarbów, ale słyszałem, że albo wpadali w ręce wojska pilnującego naszych granic albo przytrafiały im się dziwne wypadki. To miejsce dzikie i odludne.

Chcesz, żebym poszukał czegokolwiek na temat tego twojego zam­ku Treuburg? - upewniałem się.

Tak.

Nic więcej?

Nic. Muszę na podstawie jakichś rysunków rozpocząć remont.

To duży obiekt?

Średni. Ma dwie wieże, mur wkomponowany w skały, dwa skrzy­dła mieszkalne połączone gankiem.

Poszukam - obiecałem. - Jak cię znaleźć? Masz telefon?

Mieszkam tam na takiej prowincji, że ze światem porozumiewam się tylko za pomocą radiostacji - opowiadał Żelazny. - Pod sam zamek można podobno dojechać tylko przez dwa letnie miesiące w roku, o ile nie pada przez tydzień. Nie wiem, bo sam tam mieszkam od miesiąca. Po prostu, jak coś będziesz miał, to przyjeżdżaj. Zawsze ktoś jest na miejscu, a przy okazji obejrzysz, może coś podpowiesz, bo znalazłem tam dziwną rzecz...

Przyjąłem zaproszenie i zapłaciłem rachunek. Pożegnałem się z Żela­znym dostrzegając w nim jakąś przemianę. Wciąż był wesołkiem, ale zda­wał się w głębi duszy ukrywać jakąś mroczną tajemnicę. Gdy skierowa­łem się na stację metra, zadzwonił do mnie pan Tomasz.

-Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale może mógłbyś do mnie przyjść na chwilę? - poprosił mnie Pan Samochodzik.

Oczywiście zgodziłem się i po czterdziestu minutach marszu byłem w jego kawalerce na Starówce. Pan Tomasz był starym kawalerem, pedantycznie dbał o porządek, nawet o dziwo kupił sobie telewizor. Więk­szość umeblowania jego skromnego lokum zajmowały półki z książka­mi.

Pawle, jutro pojedziesz do Torunia - powiedział, gdy usiadłem w fotelu. - Zadzwonił do mnie dawny przyjaciel, który stał się ofiarą szantażu, a właściwie ktoś chce go zastraszyć, żeby coś od niego uzyskać.

Przyznam, że nie rozumiem - stwierdziłem. - Pana przyjaciel mówi szyfrem.

Sam jestem zaskoczony jego zachowaniem, bo to nadzwyczaj spo­kojny człowiek, profesor, historyk i religioznawca. Jedyne co mi wyjawił, to określenie "apokaliptycy" i że ma jutro wieczorem spotkanie z nimi w ruinach zamku w Toruniu.

Kim są owi "apokaliptycy"? - zapytałem.

Nie wiem - pan Tomasz wzruszył ramionami. - To musi być jakaś nowa sekta, której obyczaje związane są zapewne z którąś z biblij­nych apokalips. Szukałem informacji o nich w swoich książkach, ale ni­czego nie znalazłem. Dowiesz się zapewne czegoś o tym towarzystwie od pana profesora.

O której godzinie ma być to spotkanie na zamku? - dopytywałem się.

O dwudziestej.

Czy profesor wie, że przyjadę?

-Nie. Rozmawialiśmy bardzo krótko i bardzo ogólnie, bo mój przy­jaciel bał się podsłuchu.

-To jak przekazał panu informację o miejscu i godzinie spotkania?

Zaproponował, żebyśmy się zobaczyli w tym samym miejscu
i o tej samej porze co przed dwudziestu laty. Odmówiłem, żeby zmylić
podsłuchujących. Ty tam pojedziesz. Tu - pan Tomasz podał mi jedną ze
swoich książek-masz zdjęcie mojego przyjaciela.

Profesor Adam Świderkowski był współautorem książki o kulturze Azji Mniejszej w epoce wczesno chrześcijańskiej. Spojrzałem na jego zdję­cie na ostatniej stronie okładki. Ten staruszek o pogodnej twarzy, łagod­nym uśmiechu i niebieskich oczach skrytych za grubymi szkłami okula­rów miał być ofiarą szantażu ze strony jakiejś dziwnej organizacji?

Poczytaj - pan Tomasz zachęcał mnie. - To bardzo ciekawa lektura.

Nie wiem, czy zdążę...

Zdążysz, w pociągu - stwierdził pan Tomasz.

A wehikuł? - dopytywałem się o nasze służbowe auto.

Nasz wehikuł był już trzecim pojazdem pana Tomasza. Pierwszy wehikuł uległ zniszczeniu w wypadku na przejeździe kolejowym. Potem mieliśmy nowoczesnego jeepa grandcherokee, który zużył się przez lata eksploatacji. Z pomocą przyszedł nam pewien zaprzyjaźniony mechanik, który ze starej karoserii i silnika z rozbitego auta rajdowego skonstruował drugi wehikuł.

Stoi w warsztacie - wyjaśnił pan Tomasz. - Zepsuł się jakiś
podzespół, który trzeba wymieniać i teraz czekamy na jego dostawę...

Zrezygnowany wzruszyłem ramionami. Nie chodziło mi o wygodę przejazdu do Torunia, ale o możliwość swobodnego poruszania się na miej­scu. Wziąłem pożyczoną mi przez pana Tomasza książkę i pojechałem do domu. Spakowałem torbę podróżną, sprawdziłem, o której rano jedzie pociąg do Torunia i ułożyłem się do snu.

Nazajutrz wyjechałem do Torunia. W drodze nie czytałem książki, tylko studiowałem plan Torunia i piłem kawę z termosu. Jeszcze jadąc pociągiem zarezerwowałem sobie pokój w hotelu na obrzeżach toruńskiej Starówki. Nocleg nie należał tam do najtańszych, ale ułatwiał mi stworze­nie alibi typowego turysty. Wysiadłem na dworcu i bulwarem wzdłuż brzegu Wisły toczącej szare, ponure wody, pod dawnymi murami miejskimi po­maszerowałem do hotelu "Czarny Tulipan", usytuowanego blisko Krzy­wej Wieży i rodzinnego domu Mikołaja Kopernika. Było południe, więc poszedłem na spacer. Ubrany w płaszcz, ciemne spodnie i marynarkę, koszulę z krawatem i eleganckie pantofle wyglądem niczym nie różniłem się od wielu młodych mężczyzn krążących po mieście. Mogłem być biz­nesmenem, który po załatwieniu interesów poszedł na spacer, studentem przed ważnym egzaminem czy wykładowcą na miejscowym Uniwersy­tecie Mikołaja Kopernika. Poszedłem na spacer w kierunku Rynku Staro­miejskiego. Po drodze w sklepie firmowym kupiłem dwie paczki toruń­skich pierników. Ulicą Szeroką oglądając witryny sklepów szedłem w kierunku ruin zamku. Skręciłem w Podmurną, gdzie obejrzałem Basztę Monstrancję i przez furtę wyszedłem na mury nad dawną fosą. Widzia­łem z nich ruiny zamku krzyżackiego. Wybudowano go w pierwszej poło­wie XIII wieku. Po bitwie pod Grunwaldem znalazł się w rękach pol-

skich, a na początku wojny trzynastoletniej zburzyli go mieszczanie. Od tamtej pory nie został odbudowany, a do dziś zachowały się fragmenty murów i piwnice.

Zszedłem z tarasu i fosą przeszedłem w okolice zamku. Nie wchodzi­łem na dziedziniec, tylko obszedłem mury zamku górnego, obejrzałem gda-nisko i prowadzący do niego ganek, chwilę uwagi poświęciłem panoramie Wisły. Zastanawiałem się, gdzie powinienem ukryć się, by spokojnie ob­serwować spotkanie profesora. Byłem pewien, że złoczyńcy zaprowadzą profesora Świderkowskiego na taras pod gankiem do gdaniska lub od strony Wisły. Oba te miejsca mogłem obserwować ukryty na zamku lub w kawiarni znajdującej się w przeszklonym pawilonie obok zamku. Jego wielkie szyby kontrastowały z czerwienią cegieł zamku, ale dawały mi dobre pole do obserwacji. Poszedłem do środka lokalu i u szefowej zamó­wiłem stolik z dobrym widokiem na zamek na godzinę dziewiętnastą trzy­dzieści.

Bardzo mi zależy na tym spotkaniu, bo przyjdzie ktoś specjalny -
znacząco uśmiechnąłem się do szefowej dając jej do zrozumienia, że to
będzie randka.

Widocznie zrobiłem dobre wrażenie na kobiecie, bo zaraz na upatrzo­nym stoliku pojawiła się karteczka oznaczająca rezerwację. Wracając do hotelu kupiłem dwa bukiety kwiatów, w restauracji zjadłem obiad, a po­tem w pokoju hotelowym czekałem na odpowiednią porę. Zmieniłem ko­szulę na świeżą, zjadłem lekkostrawną kolację i z bukietami kwiatów po­wędrowałem do kawiarni. Mniejszy bukiet podarowałem szefowej, wdzięczny za okazaną pomoc. Sam usiadłem przy stoliku, zamówiłem kawę i czekałem. Udając zainteresowanie architekturą zamku podsze­dłem do okna i ustawiłem zamykające je klamki w takiej pozycji, by jed­nym pchnięciem odsunąć wielką taflę szkła. O dwudziestej w świetle ulicznych lamp zobaczyłem przygarbioną sylwetkę profesora Świderkow­skiego. Jednocześnie podeszła do mnie szefowa kawiarni.

Nie przyszła? - dopytywała się patrząc na drugi bukiet. - Pew­nie się spóźni... - próbowała mnie pocieszyć.

Byliśmy umówieni na dwudziestą- odpowiedziałem. - Przy­szedłem wcześniej, bo nie chciałem się spóźnić.

Szefowa uśmiechnęła się i wróciła na swoje miejsce za barem. Uda­jąc zniecierpliwionego narzeczonego spoglądałem co jakiś czas na zega­rek, a jednocześnie obserwowałem profesora Świderkowskiego. Pięć minut po dwudziestej ujrzałem trzech mężczyzn zbliżających się ulicą Przed-

zamcze do zamku i stojącego tam profesora. Wszyscy trzej byli ubrani w długie, ciemne płaszcze. Ich wypolerowane buty błyskały odbitym świa­tłem latarni. Każdy z nich miał inne nakrycie głowy: kapelusz, staromodną czapkę z daszkiem i wełnianą czapkę.

Z portfela wyjąłem pieniądze na pokrycie rachunku i spory napiwek. Czekałem w każdej chwili gotów do wyjścia. Mężczyźni podeszli do pro­fesora, zagadnęli go i już we czwórkę, spacerem przeszli na taras między murami dawnego zamku górnego i murkiem na skarpie nad Wisłą.

Może podać panu coś jeszcze? - zagadnęła szefowa.

Nie, już pójdę - odparłem wstając i podsuwając w jej stronę pieniądze.

-Proszę się nie spieszyć...-prosiła mnie szefowa widząc, że szybko zakładam płaszcz.

-Tam ktoś napadł tego staruszka-odpowiedziałem ruszając w stro­nę okna.

Szkoda było czasu na bieg do schodów. Widziałem, że mężczyzna w wełnianej czapce zamierzył się pięścią na profesora Świderkowskiego. Pchnąłem okno i wyskoczyłem na zewnątrz. Za sobą usłyszałem krzyk szefowej kawiarni, który zaalarmował mężczyzn. Obejrzeli się w moją stronę. Biegłem w ich kierunku, więc zdecydowali się uciec dookoła mu­rów zamkowych. Gdy podbiegłem do profesora Świderkowskiego, oni znikali za rogiem.

Panie profesorze, przysłał mnie pan Tomasz-mówiłem do oszo­
łomionego naukowca. - Niech pan poczeka na mnie w kawiarni.

Rzuciłem się w pogoń za mężczyznami. Gdy wybiegłem za róg, sły­szałem tupot ich nóg, jak biegli w kierunku wyjścia z terenu wokół zam­ku. W ciemnościach przeskoczyłem przez schodki pod gankiem gdani-ska i wybiegłem na ulicę Przedzamcze. W oddali widziałem, jak dwaj mężczyźni, w kapeluszu i w czapce z daszkiem, wbiegli na ulicę Sze­roką i jeden pobiegł w lewo, drugi w prawo. Bliżej, przy schodach do fosy zauważyłem cień tego w wełnianej czapce. Pobiegłem za nim. Myślałem, że przebiegnie fosę na drugą stronę, między kamieniczki, ale on wybrał ciemność i zbiegł w kierunku Wisły. Z daleka widziałem jego cieńwbramie, gdy zatrzymał się i obejrzał w moją stronę. Potem ruszył w prawo.

Gdy on wbiegał w kolejną bramę prowadzącą do ulicy Portowej, ja mijałem majestatyczną budowlę Dworu Mieszczańskiego i Baszty War­towni. Kilka sekund później przebiegłem pod łukiem Bramy Mostowej

i ujrzałem cień tego człowieka na nadwiślańskim bulwarze. Kierował się w stronę mostu kolejowego.

Przebiegłem przez ulicę i ruszyłem jego tropem. Wyraźnie się zmę­czył, skoro zwalniał, ale zastanawiało mnie, czemu zbiega ku Wiśle? Od wody wiało przeraźliwym zimnem. Wieczorny, jesienny wiatr chłodził spo­cone czoło. Powoli zbliżałem się do faceta, który wyraźnie słabł. W końcu stojąc na piątym od wody stopniu zatrzymał się i ciężko dysząc pochylił się.

Stój! Nie ruszaj się! - krzyknąłem.

Przyspieszyłem, by złapać go za kark i wtedy on błyskawicznie ob­rócił się i niespodziewanie kopnął mnie w kolano. Nie za mocno, ale na tyle, że zabolało, straciłem równowagę i przewróciłem się na bok, a po­tem sturlałem po schodach do wody. Udało mi się utrzymać rękoma na nadbrzeżu, ale zmoczyłem sobie nogi do połowy łydki. Gdy podciągałem się na ląd, on już był na górze. Nawet się nie obejrzał. Skoczyłem wściekły w pościg za nim. Błyskawicznie pokonałem te kilkanaście schodów i zoba­czyłem bandytę zaledwie kilkanaście metrów od siebie, gdy szedł w kie­runku dworca. Przechodząc przez ulicę obejrzał się i zobaczył mnie.

Zaczął uciekać, a ja go goniłem. Biegliśmy po chodniku poniżej mu­rów dawnej twierdzy toruńskiej. Jego kroki były lekkie, a moim towarzy­szyło chlupotanie wody. Mokre nogawki owijały się wokół łydek. Miałem ochotę zrzucić płaszcz, całe to eleganckie ubranie. Przebiegliśmy przez puste ulice na plac przed dworcem.

Bandyta! - próbowałem zainteresować uciekinierem taksówka­
rzy na postoju, ale ci akurat odjeżdżali albo postanowili "nie widzieć" zda­
rzenia.

W drzwiach budynku dworca mignęły żółte kamizelki patrolu policyj­nego. Mężczyzna skręcił w prawo, a ja biegłem za nim. Minęliśmy jakiś bar i uciekinier przeskoczył siatkę odgradzającą ślepą uliczkę od torowi­ska. Stojąc na torach rozejrzał się i ruszył w kierunku mostu. Wbiegłem tam za nim. Minęliśmy stare przyczółki mostowe i biegliśmy chrzęsz­cząc butami na kamieniach, potykając się o podkłady. Wbiegliśmy na część mostu nad Wisłą. W dole widać było sieć kratownic i ciemną wodę, w której połyskiwały jasne punkty świateł z brzegu.

Facet był kilka metrów przede mną. Po bokach mieliśmy barierki, elementy konstrukcyjne mostu. Gdyby jechał pociąg, nie było gdzie ucie­kać. Gdy tylko o tym pomyślałem, usłyszałem za sobą szum. Obejrzałem się. Przez dworzec przejeżdżał pociąg towarowy. Pędził prosto na nas.

W tym momencie przeciwnik natarł na mnie. Chwycił mnie od tyłu jakby chciał mnie udusić.

Byliśmy na wysokości pierwszego przęsła od wschodniej strony mostu. Maszynista dostrzegł nas w światłach i włączył syrenę. Był około pięćdziesięciu metrów od nas. Po przejechaniu pięciu metrów zaczął hamować, lecz kilkaset ton składu pociągu mogło w najlepszym razie zatrzymać się dopiero wtedy, gdy lokomotywa wjeżdżała na drugi brzeg.

- Zabijesz nas! - syknąłem do bandyty.

Ten przycisnął mocniej. Pociąg ryczał i przejechał kolejne pięć me­trów. Szarpnąłem się, ale żelazny uścisk nie zelżał. Ukląkłem chcąc w ten sposób pozbyć się napastnika. Ten jednak rzucił się na moje plecy i przy­gniótł mnie. Pociąg był już piętnaście metrów od nas. Zgrzytały hamulce, a syrena wyła jak opętana. Leżałem na środku torów rozpaczliwie próbu­jąc wymyślić jakieś wyjście z sytuacji. Gdy lokomotywa była już tylko kilka metrów od nas, dostrzegłem przerażoną twarz maszynisty i w tym momencie uścisk zelżał. Natychmiast przeturlałem się na bok. Rozpaczli­wie przeskoczyłem przez tor i znalazłem się pod kratownicą, a za chwilę wyleciałem za most. W ostatniej chwili chwyciłem się jakieś żelaznej bel­ki i zawisłem nad wodą. Widziałem, że bandzior stał na poręczy, tyłem do wody. Pęd jadącego pociągu zepchnął go i machając rękoma człowiek ten poleciał do wody.

Wisząc obserwowałem, co się z nim stanie. Powinien był zginąć, ale on w powietrzu przybrał odpowiednią pozycję i mimo że zleciał z wy­sokości kilkudziesięciu metrów przeżył. Rozległ się plusk, gdy uderzył o powierzchnię, na chwilę zniknął pod wodą, a potem walcząc z prądem skierował się do brzegu. Nie miałem zamiaru pójść w jego ślady, więc wciągnąłem się na most. Pociąg już stanął. Biegłem po szerokiej na dwadzieścia centymetrów poręczy przy torze łapiąc od czasu do czasu równowagę i odpychając się od ścian wagonów. Tak dobiegłem do przęsła na lądzie. Tam znalazłem piorunochron poprowadzony od strony wody i zjechałem na chodnik pod mostem. Pobiegłem w kierunku pobliskich krzaków i stamtąd wyszedłem spokojnym krokiem nie zwracając uwagi na krzyki ludzi na moście i promienie latarek omiatające jego konstruk­cję-

Na wysokości Bramy Mostowej zszedłem nad wodę i tam umyłem sobie ręce, twarz, obtarłem chustką zabrudzone ubranie. Potem posze­dłem do kawiarenki, gdzie, jak miałem nadzieję, czekał na mnie profesor

Świderkowski.

Przywitała mnie szefowa lokalu bezgłośnymi brawami.

Ale ich pan pogonił - chwaliła mnie. - A ta pana dziewczyna chyba nie przyszła, patrzyłam, czy nie będzie tu jakiejś samotnej dziew­czyny...

Trudno - uśmiechnąłem się. - Dziękuję, że zaopiekowała się pani tym staruszkiem - dodałem kierując się do stolika zajętego przez profesora. - Dobry wieczór - przywitałem się z nim. -Nazywam się Paweł Daniec.

Staruszek skinął mi głową. Usiadłem obok niego i poprosiłem kelner­kę o coś zimnego do picia.

Pan jest współpracownikiem pana Tomasza? - zapytał mnie sta­ruszek.

Tak.

Czemu pana nie było tak długo?

Próbowałem złapać jednego z tych bandytów.

Schwytał go pan?

Niestety, uciekł.

Może to i dobrze...
-Nic panu nie zrobili?

Nie, tylko postraszyli. Dostali to czego chcieli, więc chyba dadzą mi spokój.

To byli ci "apokaliptycy"?

Raczej ludzie, którzy ich szukają.

Kim są ci "apokaliptycy"?

Profesor poprawił się w krześle, przetarł okulary chusteczką i pochy­lił się w moją stronę, żeby mówić szeptem.

-Bardziej pasowałoby określenie, jakie stosowali oni sami: Exitusia-nie - od słowa "exitus"...

"Koniec życia" - przetłumaczyłem.

-Tak. Ich dążeniem jest spełnienie się Apokalipsy według świętego Jana...

- Straszni ludzie - stwierdziłem.

Wcale nie. Nazywani są też siedmioma wojownikami lub straż­nikami. Ich symbolem są dwa krzyżujące się ostrzami miecze i położona w poprzek włócznia o ostrzach na obu końcach drzewca. Powstaje w ten sposób litera "A" -jak "apokalipsa".

Czy to wygląda mniej więcej tak? - zapytałem wyjmując z kie-

szeni serwetkę, na której wczoraj Żelazny narysował mi symbol znalezio­ny na murze jego zamku.

Profesor Świderkowski widząc ten rysunek zbladł i przestraszonym wzrokiem spojrzał na mnie.

Skąd pan to ma? Gdzie to pan widział? - pytał przerażony.

Znajomy prosił, żebym dowiedział się, co to oznacza-wyjaśnia­łem. - Jak sądzę, to nie zbieg okoliczności, że wczoraj nawiązał ze mną kontakt.

Raczej nie - stwierdził naukowiec.

Czego od pana chcieli ci ludzie?

Wiedzieli, że mam trochę materiałów na temat Exitusian. Gdzieś, blisko naszych współczesnych granic, założyli jeden ze swych zamków - strażnic. Ci ludzie szukają śladów siódmego wojownika, który odpo­wiadał za ten zamek i chcieli wiedzieć, jak on się nazywa.

Treuburg, co w wolnym tłumaczeniu oznacza "wierny gród" - domyśliłem się.

Skąd pan wie o tym zamku? - staruszek był wystraszony.

Wiem też, gdzie on się znajduje - dodałem.

ROZDZIAŁ DRUGI

NIEUFNY POLICJANT . SIEDMIU WOJOWNIKÓW . BLON­DYNKA W POCIĄGU . WYPRAWA DO ZAMKU TREUBURG . DROGA NA SKRÓTY . WILK W PUŁAPCE

Moją rozmowę z profesorem Świderkowskim przerwało przybycie policjantów. Trzydziestolatek w skórzanej kurtce podszedł do baru, a sze­fowa kawiarni wskazała w kierunku naszego stolika. Funkcjonar 21321q1610v iusz zbli­żając się do nas bacznie mi się przyglądał.

Dobry wieczór panom, jestem z policji... - powiedział okazując nam odznakę. - To pana napadli jacyś osobnicy w okolicach zamku? - zapytał patrząc na profesora.

Tak - przyznał naukowiec.

A pan ruszył za jednym z nich w pościg, który zakończył się na moście kolejowym? - policjant uśmiechnął się.

Biła od niego pewność siebie i miałem wielką ochotę skłamać, tylko po to, aby utrzeć mu nosa, bo wiedziałem, że nikt nie potrafiłby mi udo­wodnić udziału w bójce na torach. Maszynista widział nas w świetle re­flektorów, ale przypuszczałem, że i tak, zszokowany po zajściu, nie potra­fiłby nas rozpoznać. Niestety, sam także nie widziałem twarzy mężczyzny w czapce. Denerwowała mnie ta buta policyjnego detektywa, ale posta­nowiłem powiedzieć prawdę. Wpierw przeprosiłem profesora i odsze­dłem z policjantem na bok. Pokazałem mu swoją legitymację służbową, podałem numer telefonu wysokiego rangą oficera w Komendzie Głównej Policji, który dzięki umowie z naszym departamentem był informowany o moich poczynaniach i doskonale mnie znał. Policjant z Torunia za­dzwonił do kolegi w Warszawie i tamten potwierdził, że "niestety, Daniec ma czasami niekonwencjonalne metody działania".

Ciekawe - mruknął policjant. - Dużo ma pan kolegów w pracy?

Nie, pracuję najczęściej sam - odpowiedziałem.

To dobrze, nie chciałbym, żeby po Polsce krążyło więcej takich szaleńców jak pan - odparł salutując niedbale.

Profesor Świderkowski umówił się, że nazajutrz złoży w komendzie policji stosowne wyjaśnienia w sprawie napadu i zostałem z naukowcem

sam na sam. Wyszliśmy z kawiarni i powędrowaliśmy opustoszałymi ulicz­kami toruńskiej Starówki w kierunku domu profesora. Mieszkał przy ulicy Staromiejskiej, blisko Krzywej Wieży. Zajmował poddasze starej kamie­nicy. Do jego mieszkania prowadziły drewniane, trzeszczące, pachnące świeżą pastą schody. Poręcze miały łagodne zagłębienia od wielu dzie­siątków, a może i setek lat użytkowania.

Mieszkanie naukowca przypominało ciasną zapchaną półkami z książ­kami bibliotekę, w którejś ktoś przez zupełny przypadek postawił wielki fotel, stoliczek z telewizorem, leżankę, biurko i szafę na ubrania.

Proszę, niech pan usiądzie - profesor gestem zaprosił mnie na fotel. - Herbatki się pan napije? Mam do niej konfitury malinowe...

Z przyjemnością- odpowiedziałem rozglądając się z ciekawo­ścią po tytułach książek na półkach.

Profesor przeszedł do malutkiego aneksu kuchennego, zagotował wodę w czajniku i po chwili wrócił z dwoma kubkami, słoikiem konfitur i czaj­niczkiem, w którym parzyły się torebki herbaty ekspresowej.

Dziękuję panu za ratunek - powiedział profesor. - Zupełnie nie rozumiałem, o co chodzi tym ludziom.

Proszę mi opowiedzieć całą historię ich kontaktów z panem - poprosiłem trzymając kubek w obu dłoniach i nadstawiając nos ku aroma­towi herbaty z malinami.

Miesiąc temu opublikowałem w pewnym angielskim piśmie arty­kuł dotyczący Księgi Objawienia, czyli jak to się mówi potocznie Apoka­lipsy świętego Jana - opowiadał profesor. - Chodziło o pewne aspekty historii adresatów listów z drugiego i trzeciego rozdziału omawianej księ­gi. W artykule wspomniałem też o powstałym w Azji Mniejszej związku Exitusian.

Tych siedmiu wojowników? - upewniałem się.

Tak.

Wspominał pan, że ten tajny związek powstał w celu doprowadze­nia do wypełnienia się opisywanej przez świętego Jana apokalipsy. W jakim celu?


Och, to bardzo proste! Przez setki lat nasze rozumienie słowa "apokalipsa" nabrało zupełnie innego znaczenia niż miało przed wiekami. Pan zna grekę?

Trochę... - odpowiedziałem niepewnie.

Co według pana wiedzy oznacza słowo "apokalypsis"?
-Apokalipsę?

Profesor uśmiechnął się widząc moje zachowanie godne bardziej po­czątkującego studenta niż współpracownika Pana Samochodzika.

To "odsłonięcie", w domyśle - pewnej tajemnicy. W gruncie rze­czy to gatunek literacki, który powstał około II wieku przed narodzinami Chrystusa i przetrwał do drugiego wieku naszej ery. Jeżeli poczyta pan na przykład Ewangelię według świętego Łukasza, w rozdziale dwudziestym pierwszym też znajdzie pan opisy apokalipsy, zagłady... ale są tam słowa: "A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponie­waż zbliża się wasze odkupienie". Rozumie pan różnicę? My się boimy apokalipsy jako zapowiedzi pokuty za grzechy, ale w zamyśle autorów ksiąg biblijnych nadejście Królestwa Bożego to początek nowego życia, a więc apokalipsa ma dawać nadzieję!

W jaki sposób Exitusianie chcieli doprowadzić do spełnienia się... - po tym wywodzie nie wiedziałem, jakiego użyć słowa.

Ha! - profesor siedział na brzegu leżanki i zapatrzył się na grzbiety książek zgromadzonych w równych rzędach, gdzieś w cieniu, nad moją głową. - I tu jest problem. Bo o działalności tego związku wiemy bardzo mało. Nazywali siebie "wojownikami prawdy" albo "strażnikami". Na początku było ich siedmiu, czy też siedem było grup, które swe nazwy wybrały od siedmiu kościołów w Azji Mniejszej wymienionych w Księdze Objawienia: Efez, Smyrna, Pergamon, Tiatyra, Sardes, Filadelfia i Laody-cea. Wie pan, czemu było ich siedmiu?

Nie.

Apokalipsy są pisane językiem pełnym symboli. Siedem to liczba doskonała, pełna. Sześć w takim razie to niedoskonałość, dwanaście ozna­cza Izrael, cztery to świat, tysiąc to mnóstwo. To tylko pojedyncze przykła­dy. Jednym z elementów Apokalipsy świętego Jana są Bestie. U niego są dwie, a w Księdze Daniela są cztery. Ich symbolika, interpretacja kim są, zależą od indywidualnej wyobraźni czytającego i doprawdy nie wiem, jak na tę sprawę patrzyli Exitusianie. Ich związek powstał najprawdopodobniej około IV wieku naszej ery, właśnie w Azji Mniejszej, ale sądzę, że jego założycielami nie byli rdzenni mieszkańcy tych regionów. Celem organizacji było pokonanie wszystkich Bestii, by mogła wypełnić się apokalipsa...


Sugeruje pan, że siedmiu ludzi czy też siedem grup prowadziło jakieś zakulisowe gry... - wtrąciłem się zdumiony.

Niekoniecznie - profesor Świderkowski pokręcił głową. - Bę­dąc w Berlinie w archiwum dawnego muzeum królewieckiego znalazłem relację z przesłuchania pewnego oficera armii napoleońskiej schwytane-

go po bitwie pod Waterloo w 1815 roku. Przesłuchujący go oficer pruski stosował brutalne metody śledcze, ale to nie pomagało. Dopiero groźba wybicia całej pobliskiej wioski zmusiła tego młodzieńca do mówienia. Stwierdził on, że jest uczniem szóstego wojownika Exitusian i jego zada­niem było obalenie Napoleona. Śmieszne, prawda? Niech pan sobie przy­pomni, jakie dziwne przypadki miały miejsce w czasie bitwy, jak pewien francuski oficer zdradził Wellingtonowi, głównemu przeciwnikowi Napo­leona, plany cesarza. Jak znaczące było niedotarcie pewnego łącznika na miejsce; jak francuscy kirasjerzy nie dostrzegli okrytego płaszczem mar­szałka Gebharda von Blüchera, dowódcy dywizji pruskich, którego zastą­pił błyskotliwy hrabia August von Gneisenau; jak zabrakło gwoździ do zaczopowania otworów lontowych armat brytyjskich? Prusacy rozstrze­lali Francuza uznając go za obłąkanego.

Czemu Napoleon był wrogiem Exitusian? - zdziwiłem się.

Z jednej strony, bo obalił stary ład w Europie, ale jednocześnie stał się symbolem nowego, cesarskiego!

-Napoleon był ucieleśnieniem biblijnej Bestii? To czyste szaleństwo!

Profesor Świderkowski zamilkł i zamyślił się.

-Widzi pan, to rzeczywiście szaleństwo - powiedział po chwili. - Czy ludzie jednak nie czynili bardziej szalonych rzeczy? Nie chce pan, to niech pan nie wierzy...

Czułem, że naukowiec przestał mi ufać widząc mój sceptycyzm wo­bec jego teorii.

Sugeruje pan, że oni walczyli ze wszystkim, co uważali za zło? - zapytałem.

Dokładnie tak - przyznał profesor. - W 1815 roku Europa miała już dość wojen. Wcześniej Napoleonowi parę razy powinęła się noga, jego powrót na sławne z historii "sto dni" mógł w oczach ówczesnych doprowadzić do niepotrzebnego rozlewu krwi. Napoleon i tak już zrobił swoje, bo nawet po jego odejściu Europa nie była już tym samym konty­nentem co wcześniej.

-A ślady działań Exitusian?

Trzeba szukać w momentach zwrotnych w historii...

A ci ludzie... - wtrąciłem się - pana odnaleźli i czego chcieli?

W tym artykule napisałem, że prawdopodobnie gdzieś w polskich górach był zamek spadkobierców tradycji Exitusian. Słyszałem o tym, kiedy podczas jednej z konferencji w Niemczech spałem w jednym poko­ju z austriackim profesorem, synem oficera strzelców górskich w okresie

drugiej wojny światowej. Ojciec opowiedział mu kiedyś historię, którą ten profesor mi powtórzył. Dotyczyła ona szturmu na pewien zamek w gó­rach na Śląsku. Strzelcy górscy po wyłamaniu bramy mieli przepuścić do środka SS-manów. Ten zamek nazywał się Treuburg. I tę nazwę chcieli poznać ci ludzie, a straszyli mnie, że stanie się coś złego mojej córce, która studiuje w Anglii...

Czemu jeden z nich usiłował pana uderzyć?

Chciał wiedzieć, gdzie jest to miejsce. Pan to podobno wie? -Tak... - chciałem opowiedzieć o dokładnej lokalizacji.

Nie chcę tego wiedzieć! - stanowczo powiedział profesor. -
Wie pan, nie jestem już młody, żeby uganiać się za takimi tajemnicami,
tym bardziej że zajmują się tym tak niebezpieczni ludzie.

Przeczuwałem, że trzem osobnikom szybko uda się zlokalizować za­mek Treuburg, więc postanowiłem czym prędzej tam pojechać i raz jesz­cze stawić im czoła. Ciekawiło mnie tylko, czy Żelazny był z nimi w zmo­wie? Podziękowałem profesorowi za przekazane mi informacje, poże­gnałem go i poprosiłem, by nazajutrz nie zapomniał pójść złożyć zeznania.

Wyszedłem na ulicę i najpierw skręciłem w prawo, w kierunku głów­nego wejścia na toruńską Starówkę. Postanowiłem przejść do swojego hotelu wybierając trasę oświetloną, gdzie nikt nie mógł mnie zaskoczyć atakiem z ciemności. Przy okazji mogłem w miarę spokojnie zrelacjono­wać szefowi przebieg wydarzeń. Zadzwoniłem do niego z mojego telefo­nu komórkowego. Pan Samochodzik spokojnie wysłuchał mojej opowie­ści wtrącając krytyczne uwagi dotyczące nadmiernego ryzyka, jakie po­nosiłem ścigając jednego z mężczyzn.

Panie Tomaszu, czy wehikuł będzie naprawiony, żebym mógł nim
pojechać do Żelaznego? - zapytałem na koniec.

-Niestety, nie - odpowiedział szef. - Musisz sobie jakoś poradzić bez samochodu. I masz uważać na siebie...

Życzyłem szefowi dobrej nocy i skręciłem w uliczkę prowadzącą do hotelu, w którym wynajmowałem pokój. Gdy byłem już w swoim lokum, zadzwoniłem na informację kolejową, potem autobusową. Dowiedziałem się, że jeszcze w nocy odjeżdża autobus do Wrocławia, skąd rano mogłem pociągiem pojechać do Jeleniej Góry. Zadzwoniłem do kuchni i poprosi­łem o przygotowanie mi kilku kanapek oraz dzbanka kawy. Wykąpałem się, przebrałem w koszulę, bluzę i dżinsy, jakie miałem w torbie, i zszedłem do recepcji. Tam zapłaciłem rachunek, otrzymałem prowiant i recepcjo­nistka napełniła w kuchni mój termos kawą. Zamówiłem taksówkę na

dworzec i po godzinie jechałem już autobusem, który mknął przez uśpioną Polskę na południe. Wkrótce usnąłem i obudziłem się w samą porę, kiedy autobus wjeżdżał do Wrocławia. Tam po blisko godzinie oczekiwania wsiadłem do pociągu jadącego do Jeleniej Góry. W piętrowym wagonie znalazłem pusty boks i rozłożyłem się ze śniadaniem. Kanapki przyjemnie pachniały plastrami wołowiny, a aromat kawy rozpłynął się w powietrzu. Gdy pociąg odjechał z jakiejś mniejszej stacji, obok zajmowanego przeze mnie siedzenia stanęła młoda kobieta z dużym plecakiem.

Mogę tu usiąść? - zapytała wskazując na siedzenie naprzeciw
mnie.

Przyjrzałem się jej uważnie. Rzucało się w oczy, że była nieziemsko piękna. Miała bardzo jasne włosy łagodnymi falami spływające jej do ra­mion. Gdy zdjęła grubą czapkę z pomponem, okazało się, że pod spodem skrywała się cała chmara niesfornych loków. Ich barwa i delikatny nieład nadawały całej jej twarzy rys anielski i łobuzerski jednocześnie. Niewin­ności dodawały jej oczy o odcieniu głębokiego błękitu, nad którymi ryso­wały się, jakby pociągnięte cienkim pędzlem, ciemne brwi. Jej okrągła twarz, odrobinę pulchne policzki, pełne, malinowe wargi były nietknięte makijażem. Może po prostu na wycieczki nie malowała się? Jej sportową sylwetkę tylko podkreślały wąskie wojskowe spodnie wpuszczone w wy­sokie wojskowe buty i ciepła kurtka ściągnięta w pasie taśmami od pleca­ka. Jej wiek oceniałem na około trzydziestu lat.

Oczywiście! - odpowiedziałem zrywając się z miejsca. Nieporadnie usiłowałem jej pomóc zdjąć plecak.

Dam sobie radę - stwierdziła rzucając mi harde spojrzenie. Postawiła plecak na podłodze, próbowała go podnieść, by wcisnąć na

półkę z bagażami. Wtedy łagodnie wyjąłem go z jej dłoni i sam spróbowa­łem. Plecak był wielki i ciężki i nie mieścił się na półce.

Trzeba go zostawić na podłodze - zadecydowałem. - Co pani tam dźwiga?

Omnia mea mecum porto - odpowiedziała.

Nie wygląda pani na rzymskiego legionistę - żartowałem, bo dziewczyna zacytowała powiedzenie rzymskich legionistów, którzy zwy­kli byli w marszu nosić ze sobą wszystko, co do nich należało. - Nie wykluczam jednak, że jest pani równie wojownicza...

Pan lubi dużo gadać - usłyszałem.

Aż usiadłem z wrażenia. Widocznie uznała, że próbuję ją podrywać, a przecież chciałem tylko być uprzejmy! Odrobinę urażony odwinąłem

kolejną kanapkę i wtedy zauważyłem spojrzenie blondynki. Widząc, że patrzę na nią, uciekła wzrokiem za okno. Wiedziałem, że oferta poczę­stunku zostanie odrzucona ze wzgardą, więc jadłem, czując jak każdy kęs zamienia się w breję bez smaku, bo było mi głupio tak się objadać specja­łami w obecności głodnej i do tego tak uroczej istoty. Nie lubię długo żywić urazy o błahostki i byłem gotów podzielić się z podróżniczką swymi dobrami. Nalałem kubek kawy i przesunąłem go po stoliku w kierunku blondynki.

Może ma pani ochotę? - zachęcałem. - Sam nie dam rady
wypić zawartości całego termosu...

Blondynka przyjęła napój i po chwili także kanapkę, a potem drugą. Była głodna i z trudem hamowała się, by nie było widać jak bardzo. Przyj­rzałem się jej plecakowi. Nie widziałem rysującego się pod materiałem cha­rakterystycznego kształtu plastykowej butelki z wodą mineralną, którą tak chętnie piją kobiety w podróży. To było dziwne, bo przecież mogła sobie kupić coś do picia, do jedzenia. To oznaczało, że blondynka wyjechała skądś w pośpiechu, jechała długo i to było dziwne, bo czy jedzie się na górską wycieczkę nie przygotowując się do takiej podróży, nie przygotowując so­bie prowiantu? Świadczyły też o tym eleganckie kolczyki kontrastujące dia­mentowymi błyskami z szarym, wełnianym swetrem, który miała na sobie.

Dokąd pani jedzie? - zapytałem ją.

Niech pan powie pierwszy.

Do Karpacza.

Ja też.

Będzie pani wędrowała po górach?

Tak. A pan też wybiera się w góry?

Tak.

Tylko z taką torbą? - zdziwiła się patrząc na mój bagaż. - Sły­szałam, że mężczyźni zabierąją mało ubrań, ale chyba zmianę bielizny pan zabrał? - roześmiała się.

Owszem. Mam też marynarkę, pantofle...

Pan szykuje się na bal?

Wyjdę w góry na krótki spacer i muszę wracać do pracy.

A czym pan się zajmuje?

Jestem urzędnikiem - odparłem z godnością.

Dlatego te kanapki i kawusia... - blondynka śmiała się - To dobre przyzwyczajenia z wyjazdów w delegacje. Pewnie żona panu to przygotowała?

Nie mam żony.

To wkrótce pan ją znajdzie, bo szkoda, żeby marnował się taki talent kulinarny.

Roześmiałem się z żartu blondynki. Ona spojrzała na zegarek. Wyj­rzałem za okno. Pociąg leniwie sunął przecinając nurt rzeki Bóbr.

To na razie! - oznajmiła blondynka.

Już pani wysiada? - zdziwiłem się. - Przecież nawet nie doje­chaliśmy do Jeleniej Góry.

Przypomniało mi się, że muszę coś wcześniej załatwić.
Pomogłem jej założyć plecak i potem wyjrzałem do niej przez okno.

Raz obejrzała się i widząc mnie pomachała do mnie ręką. Gdy pociąg wyjeżdżał z dworca, wzrokiem poszukiwałem tablicy informacyjnej, co to za stacja. Blondynka wysiadła w Janowicach Wielkich.

Z dworca w Jeleniej Górze prywatnym busem dojechałem do Karpa­cza. Sezon zimowy nie rozpoczął się jeszcze na dobre, więc bez trudu znalazłem wolny pokój w tanim hotelu. Tam zostawiłem torbę z ubraniem. Wziąłem ze sobą tylko mały plecak i w pobliskim sklepie zrobiłem sobie zapas jedzenia i wody. Zbliżało się południe i wiedziałem, że nie wrócę na noc do hotelu, o czym uprzedziłem recepcjonistkę. Przewidywałem, że przenocuję u Żelaznego. Busem podjechałem w okolice świątyni Wang. To jedna z atrakcji Karpacza, jeden z dwudziestu ocalałych kościołów romańskich, który wybudowano w XII wieku we wsi Vang w południo­wej Norwegii. Kiedy w 1841 roku planowano rozbiórkę tego obiektu, król pruski Fryderyk Wilhelm IV kupił świątynię, sprowadził ją w częściach do Berlina, skąd staraniem hrabiny von Reden z Bukowca przeniesiono ją do Karpacza. Odbudowano ją i przekazano ewangelikom w 1844 roku. Do­budowano dzwonnicę. Najstarszymi, oryginalnymi elementami kościoła są sosnowe słupy i kolumny pokryte pismem runicznym.

Zaczął padać deszcz i grube krople bębniły o kaptur mojej kurtki. Poprawiłem tylko plecak i ruszyłem pod górę wyłożonym kamieniami trak­tem prowadzącym do stóp Śnieżki. Oprócz deszczu wokół mnie zgęstnia­ła mgła. Nie podobały mi się te warunki pogodowe, ale miałem nadzieję, że skoro będę trzymał się głównie szlaków turystycznych, nie zgubię się i co najwyżej trochę przemarznę. Po kilkudziesięciu minutach marszu do­tarłem do rozwidlenia szlaków. Niebieski przez dwa schroniska i kocioł Małego Stawu prowadził do Śnieżki. Żółty i zielony mogły zaprowadzić mnie nad Kocioł Wielkiego Stawu, skąd czerwonym szlakiem mogłem dojść na Śnieżkę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zbliżał się mo-

Raz obejrzała się i widząc mnie pomachała do mnie ręką.

ment zejścia ze szlaków, a zauważyłem niepokojące zjawisko - deszcz zamarzał tworząc na butach, na kurtce cienką i kruchą warstwę lodu. To oznaczało, że wyżej w górach, na kamieniach będzie śmiertelnie niebez­pieczna ślizgawka.

Rozejrzałem się i we mgle dostrzegłem daszek wiaty, w której mogli skryć się turyści. Tam postanowiłem odpocząć. Napiłem się wody, zja­dłem kilka kawałków czekolady i wyjąłem szkic, który zostawił mi Żela­zny rysując, jak mogę najszybciej dojść do jego zamku. Odpoczywałem pół godziny i zdziwiłem się, kiedy spostrzegłem, że przez ten czas mgła przerzedziła się. Chrzęszcząc butami na zamarzniętej trawie wróciłem na drogę i dalej maszerowałem niebieskim szlakiem. Nie minęło pięć minut, jak wchodząc na niewielkie wzniesienie drogi, znalazłem się w miejscu, skąd widziałem szczyt Śnieżki i pokryte śniegiem zbocza Kotła Małego Stawu. Miałem wielką ochotę zawrócić, ale przecież nie było sposobu, żeby inaczej uprzedzić Żelaznego. Wspominał o radiostacji, ale nie mia­łem pojęcia, jak go wywołać, na którym kanale, o jakiej porze. Westchną­łem tylko i poszedłem w kierunku schroniska "Samotnia". W XVII wieku stał tam domek strażnika pilnującego hodowli pstrągów, a schronisko po­wstało pod koniec XIX wieku i modernizowano je w latach dwudziestych XX wieku. Prowadziła do niego ścieżka w iglastym lesie wyłożona duży­mi kamieniami. W środku było pusto i tylko kartka na drzwiach informo­wała, że schronisko jest zamknięte. Wróciłem do ścieżki i maszerowałem ) dalej ostrożnie stawiając kroki, by się nie pośliznąć. W lesie poszukałem dwóch solidnych drągów, nożem zaostrzyłem ich końce i z takimi kijkami poruszałem się znacznie szybciej. Wyjście z lasu do Kotła Małego Stawu przypominało wyjście z przytulnego zapiecka wprost do tundry. Uśpione, przygotowane do zimowania krzewy trzeszczały i chrobotały, gdy idąc wąską ścieżką ocierałem się o ich gałęzie. Grudki zmarzniętego śniegu zsypywały się z nich niczym bryłki sklejonego cukru. Byłem sam w tej górskiej głuszy. Kłębki mgły wiatr przeganiał po kotle raz zasłaniając, raz odsłaniając widok na położone wyżej schronisko Strzechy Akademickiej i szczyt Śnieżki.

Znad skalnej krawędzi Kotła sunęły chmury deszczowe, co chwila przesłaniając najwyższą górę Karkonoszy. Z wewnętrznej kieszeni wyją­łem szkic narysowany przez Żelaznego. Przezornie włożyłem go do wo­reczka foliowego i teraz miałem mapę odporną na deszcz. Według tego, co narysował Żelazny, musiałem odnaleźć wąską ścieżkę na szczyt skal­nej ściany, znajdującą się w połowie drogi między obydwoma Kotłami.

Gdybym postanowił iść dookoła, nadrabiałbym trzy-cztery godziny dro­gi, a mnie przecież się spieszyło.

Po kwadransie dostrzegłem miejsce, o które chodziło Żelaznemu i z nie­dowierzaniem pokręciłem głową. Ścieżka była iluzją! To była droga wspi­naczkowa, z daleka widoczna jako łatwe przejście - rodzaj wyższych schodów. Z bliska okazało się to być drogą stworzoną dla kozicy. Wyją­łem mapę tej okolicy i porównałem ją ze szkicem Żelaznego. Liczyłem, ile czasu będę potrzebował na dojście do zamku. Gdybym teraz zawrócił, mógłbym dojść do schroniska Żelaznego najprędzej wieczorem. Musia­łem zaryzykować. Pocieszałem się, że pogoda się poprawiła i przestało padać, a wiatr trochę zelżał. Napiłem się wody, zjadłem kawałek czekola­dy, dociągnąłem paski plecaka i ruszyłem pod górę.

Pokonanie pierwszych kamieni poszło mi sprawnie. Do przejścia mia­łem około trzystu metrów po ścianie, w linii prostej. W kilku miejscach, gdzie był lód, musiałem zwolnić lub wręcz szukać drogi okrężnej. Gdy doszedłem do połowy, dostrzegłem przed sobą wąskie przejście - około trzydziestu metrów, po półce szerokości najwyżej dwudziestu centyme­trów. Stanąłem twarzą do skały i krok za krokiem przesuwałem się, pró­bując nie oglądać się za siebie. Gdy byłem w połowie tej makabrycznej drogi, zaczął prószyć śnieg, a wielkie, sklejone płatki osiadały mi na czub­ku nosa. Roztopione ciepłem ciała spływały szeroką strugą na wargi i bro­dę, gdzie znowu zamarzały. Czułem, jak na czole zastygają mi krople potu i kruszą się, gdy tylko marszczę czoło. Palce w rękawiczkach wbijałem w szpary w skale, by dobrze się trzymać. Nagłe gdy stawiałem prawą stopę, poczułem, jak ześlizguje się po zaokrąglonej i pokrytej lodem ściance skały. Na moment straciłem równowagę, przestraszyłem się, ale odru-chowo zaciśnięte palce utrzymały mnie. Widziałem, jak wsunięte pod płach­tę zamykającą główną kieszeń plecaka kije wyleciały i poszybowały w dół. Uslyszałem tylko suche trzaski, gdy pękały i łamały się. Znalazłem dobry punkt oparcia dla prawej stopy i tak trwałem czekając, aż serce przesta­nie mi bić jak oszalałe.

Kiedy tak stałem, kątem oka widziałem, jak świat wokół mnie zamie­nił się w krainę wirujących płatów śniegu, w którym jedynym dźwiękiem był cichy świst wiatru. Wiedziałem, że muszę czym prędzej zejść z tej półki, z tej ściany. Gdy dotarłem do końca półki, znalazłem się na początku stromej, ale nieoblodzonej ścieżki. Szedłem pochylony, prawie na czwora­kach, asekurując się rękoma. Gdy tak przeszedłem następne sto metrów, nastąpiło kompletne załamanie pogody. Ciemne chmury pokryły niebo,

śnieg wciskał się pod kaptur i tuż, tuż przed oczami zdawał się wykonać swój szaleńczy taniec. Wiatr wiał silnie, z góry, jakby chciał mnie ze­pchnąć. Czułem, że przemarzłem, zdrętwiały mi palce, na policzkach utwo­rzyła się warstwa lodu.

Po omacku szukałem dobrej kryjówki i w końcu znalazłem płytką wnękę między skałami. Miałem w plecaku koc termiczny, rozwinąłem go i zrobiłem sobie z niego zasłonę. Pod nim grzałem się mając nadzieję, że wkrótce śnieg przestanie padać. Siedząc w kucki jadłem czekoladę zasłu­chany w szum na zewnątrz koca. Szybko z zakamarków mojej nory wy­chodziły owady zwabione ciepłem i światłem latarki. Gdy po godzinie wyjrzałem spod koca, leżała na nim kilkucentymetrowa warstwa świeże­go puchu. Wokół była tylko biel. Śnieg padał tworząc w powietrzu skośne białe pasy. Ścieżka na szczyt zniknęła i mogłem się tylko domyślać, którę­dy prowadziła. Musiałem jednak iść, bo nie mogłem przecież w takim miejscu czekać na roztopy. Ostrożnie ruszyłem w drogę. Tym razem do­pisało mi szczęście i bez większych potknięć dotarłem na górę.

Obejrzałem się za siebie i wokół dostrzegłem tylko mrok. Zdumiony spojrzałem na zegarek. Była szesnasta! Do zamku w sprzyjających oko­licznościach mogłem dojść najprędzej o dziewiętnastej. Wyjąłem kompas i szkic od Żelaznego. Teraz miałem wędrować w kierunku zachodnim po ścieżce w lesie. Tylko gdzie ona była, skoro wokół leżała warstwa śniegu. Wzrokiem szukałem szerszej przerwy między drzewami, lecz nie widzia­łem dalej niż tam, dokąd sięgała latarka. Wypatrzyłem przejście i wsze­dłem do lasu. Zorientowałem się, że chyba dobrze trafiłem. Mijałem płyt­kie jary, pojedyncze skałki i byłem na skraju jakiejś łąki, gdy usłyszałem skowyt psa. Poświeciłem latarką, lecz nie mogłem niczego dostrzec. Gdy promień musnął kępę gęsto rosnących świerków, pies zaskowyczał.

Pobiegłem przez śnieg w tamtą stronę. Byłem prawie pewien, że to jakiś zabłąkany pies wpadł w pułapkę kłusowników. Im byłem bliżej, tym pies głośniej wył i niespodzianie ten dźwięk urwał się. Na śniegu nie było widać tropów, ale zauważyłem pod nisko wiszącymi gałęziami rodzaj wejścia. Zdją­łem plecak, klęknąłem i odłożyłem latarkę, bo przeszkadzała mi w czołganiu się. Jej światło słabo przebijało się między ażurem igiełek. Już dotykałem szarych łap psa, który usiłował odsunąć się ode mnie. I wtedy tuż przed moją twarzą pojawiła się rozwarta paszcza wilka. Białe zęby lśniły, z jego gardzieli bił odór trawionego mięsa. Warkot wydawany przez wilka para­liżował, a jego oczy nieruchomo spoczywały na mojej twarzy. Skulony, oparty rękoma na ziemi, nie miałem nawet możliwości obrony się przed atakiem.

ROZDZIAŁ TRZECI

WILCZYCA I WILCZEK . W KRYJÓWCE POD ŚWIERKAMI . STARZEC Z GÓR . ZAMEK TREUBURG I QUASIMODO .

WDDOK Z WIEŻY

Zamarłem w bezruchu i czekałem na to, co się stanie. Zdrowy rozsą­dek podpowiadał mi, że dzikie zwierzę nie zaatakuje człowieka. Z drugiej strony wilk był w pułapce i pewnie na swój zwierzęcy sposób wiedział, że sidła założył człowiek. Nagle zdałem sobie sprawę, że były tu dwa wilki. Ten, którego pysk miałem przed sobą, bronił tego drugiego, mniejszego, który usiłował odczołgać się, ale druciana pętla zaciskała się na jego brzu­chu.

To takie buty - mruknąłem.

To mruknięcie sprawiło, że wilk zamilkł.

-No tak... - mówiłem widząc, jak wilk zamknął paszczę i zaczyna mi się ciekawie przyglądać. Pamiętałem z poradników kynologicznych, że do psów trzeba przemawiać tonem rozkazującym, ale aby je uspokoić, najlepiej wypowiadać się hamując emocje, beznamiętnie. -Nie patrz się lak na mnie - zwróciłem się do wilka. - Usłyszałem cierpiętnicze tony tego młodego wilczka i przyszedłem pomóc. Zdziwiony? - zapytałem przekrzywiając głowę w ten sam sposób jak to uczynił wilk. - Nie wszy­scy ludzie są źli, a ja pomogę twemu młodemu przyjacielowi i sobie pójdę. Dobzie? - zniekształciłem ostatnie słowo, by zabrzmiało tak, jakby mó­wiło je sepleniące dziecko.

W odpowiedzi wilk polizał mnie po twarzy. Zrobił to tak szybko, że przestraszony odsunąłem się z opóźnieniem. Gdy po jego przyjacielskim geście wycofałem się, on zastygł przypatrując mi się czujnym wzrokiem.

No, stary... - znowu mówiłem spokojnym tonem. - Najpierw
warczysz, jakbyś chciał odgryźć mi głowę, potem liżesz po policzkach
i skąd mam wiedzieć, co ty naprawdę masz zamiar zrobić?

Brwi nad oczami wilka zbiegły się do środka czoła i zwierzak wyglą­dał jakby teraz był mocno nad czymś zadumany.  - Uwolnię kolegę i sobie pójdę? Dobzie? - zagadnąłem.

Wilk obejrzał się na towarzysza, położył uszy po sobie i podkulił ogon.

Zaraz wrócę, tylko wezmę latarkę - powiedziałem wycofując
się.

Znalazłem ją przy wejściu i wróciłem do kryjówki. Młody, mający niecały rok wilczek wplątał się w pętlę, która przy każdym jego ruchu zaciskała się na brzuchu.

Kolego, wlazłeś w pułapkę na zające - przemawiałem zdejmując
z niego drut.

Jednocześnie przyglądałem się starszemu wilkowi. Ze zdziwieniem zauważyłem, że była to wilczyca i w dodatku nie był to czystej krwi wilk - to był malamut! Pies zaprzęgowy rodem z obszarów polarnych, do­skonały biegacz, silny, odporny na mróz.

-Zgubiliście drogę do domu-powiedziałem oglądając brzuch mło­dego psa.

Wilczyca zaczęła niespokojnie kręcić się w kółko między gałązkami.

Chłopaczek - tym razem uważnie obejrzałem spodnią stronę
zwierzęcia - ma niegroźne rany, ale mam dobrą maść na takie otarcia.

Wyczołgałem się po plecak i wróciłem do rannego zwierzaka. Wil­czyca unikała mnie stając na granicy kręgu światła latarki i tylko przypa­trywała mi się błyszczącymi oczyma. Gdy przyłożyłem dłoń z maścią do brzucha wilczka, ten natychmiast zbliżył pysk do ręki i uważnie powąchał specyfik. Potem położył się na boku i czekał na koniec mych zabiegów.

Słuchaj, kolego - wyjąłem z apteczki bandaż - założę ci opatru­
nek. Wiem, że go zedrzesz, ale lepiej, żeby jak najdłużej osłaniał tę maść
przed ziemią...

Gdy zacząłem obwijać wilczka bandażem wilczyca wycofała się  i zniknęła w mroku. Tylko chwilę było słychać jak biegnie po śniegu. Wil­czek wyglądał na umęczonego, więc z plecaka wyjąłem konserwę mięsną i otworzyłem ją kładąc mu przed nosem. Podniósł łeb, skrzydła nosa poru­szyły się nieznacznie i przysiągłbym, że na jego twarzy odmalował się niesmak.

No co? - byłem oburzony. - Sympatyczny kolego, zdechniesz,
ale nie zjesz czegoś, w czym jest mięso wieprzowe, skórki wieprzowe, sól
i... - odczytywałem z etykiety - tyle tych substancji z "E" na początku.
Chyba masz rację, ale ludzie to jedzą...

Wilczek z obojętną miną odwrócił pysk od konserwy.

Uważaj, bo sobie kark skręcisz - roześmiałem się. - Czekaj, tu
mam coś jeszcze. Bomba kaloryczna: "boczek konserwowy", bez kon­
serwantów!

Otworzyłem drugą puszkę i wspaniały aromat rozszedł się w powie­trzu. Ucho wilczka ożyło, powstało i ciekawie obróciło się w moją stronę. Zaraz też nos wyczuł zapach i po chwili wilczek ciekawie wpatrywał się we mnie.

Gościnność to polska cecha narodowa - oznajmiłem podsuwając
mu puszkę. - Może akurat wpadłeś tu z czeskiej strony granicy?

Wilczek podniósł się i zanurzył pysk w puszce. Scyzorykiem odkra-wałern sobie kawałki z konserwy, którą wzgardziło zwierzę i zastanawia­łem się, co powinienem robić. Gdy na moment wyjrzałem spod parasola gałęzi, ujrzałem, że świat wokół zamienił się w białą puszystą pustynią, nad którą dominowała ruchoma ściana z padającego śniegu. W takich warunkach dalsza wędrówka nie miała sensu.

Wilczek wylizywał zawartość puszki przesuwając ją do pnia świerku, by mu dalej nie uciekała. Zebrałem suche gałązki i w zagłębieniu rozpali­łem malutkie ognisko. Postawiłem na nim metalowy kubek, do którego nalałem wody i wsypałem garść liści herbaty.

Najedzony wilczek położył pysk na złożonych przednich łapach i przy­glądał się temu co robię, a czasami jego wzrok na dłużej zatrzymywał się na ogniu.

Czeka nas ciężka noc - stwierdziłem. - Czuję, że będzie zimno.
Ty masz solidne futro w standardowym wyposażeniu, a ja tylko kocyk
termiczny za dodatkową opłatą - żartowałem sam z siebie naigrywając
się z języka reklam samochodów. Wiedziałem, że w tej sytuacji tylko do­
bry humor mógł mnie uratować przed katastrofą. - Umiesz dorzucać do
ognia?

Wilczek trwał właśnie w tej jednej z licznych chwil, gdy wpatrywał się w ogienek wypełzający na ściany kubka.

Trudno, nie będę spał - pokiwałem głową. - I tak bym nie zasnął
niespokojny o zamiary twoich współbraci.

Zapadła cisza, w której z rzadka trzaskały palące się gałązki, a wiatr z przeciągłym świstem raz na jakiś czas wdzierał się do naszej kryjówki zostawiając na igłach skry topiącego się śniegu. Tak trwaliśmy godzinę. Napiłem się herbaty, szczelniej owinąłem kocem i czekałem. Było mi zim­no, ale i zaczynało się robić jakoś dziwnie lekko. Zasypiałem, ale gdy tylko upadały moje powieki, wilczek zaczynał wyć. Przebudzałem się, a on milkł. Za którymś razem jednak uparcie trwałem z zamkniętymi oczami i w końcu usnąłem.

Obudziło mnie gwałtowne szturchanie. Błyskawicznie otworzyłem oczy

spodziewając się, że to sfora wilczka przyszła pożreć mnie na śniadanie. Jednak to co ujrzałem przeraziło mnie bardziej niż stado wilków. Nade mną pochylał się mężczyzna o przeraźliwie szpetnej twarzy. Lewa strona ust skosem obniżała się w kierunku brody, lewe oko przez opadnięcie skóry na policzku wyglądało jak wybałuszona piłka pingpongowa. Do tego miał wielką, kwadratową szczękę, czoło z łukami brwiowymi tworzące nad oczodołami wielki nawis. Jego siwe włosy, długimi, przetłuszczonymi strąkami zwisały mu na twarz. Był szeroki w barach, ubrany w zwykłe płócienne spodnie, wysokie buty, gruby sweter i kurtkę z ciemnego sukna. W ręku miał gruby kij. Mógł mieć około sześćdziesięciu, ale i więcej lat.

Budź się, człeku! - mówił.

Poczułem jaki jestem sztywny, po prostu przemarznięty.

Szaleńcze! - wrzeszczał na mnie. - Nie śpij, bo umrzesz!

Nie śpię - wyszeptałem.

Starzec przytknął mi do ust manierkę i wlał mi solidny haust gorzałki. Zakrztusiłem się.

Wstawaj, rusz się - szarpnął mnie.

Zerknąłem w kierunku wilczka, który w tym momencie radośnie zawył, a z oddali, z mroku odpowiedziało mu wycie innego wilka.

Jesteś dziecko fortuny, że cię wilki ratują- stwierdził starzec. -
Chodź, zagubiony wędrowcze...

Zachęcałem wilczka, żeby szedł ze mną ale ten bezradnie tylko ciągnął tylne łapy za sobą, przednimi drapiąc ściółkę. Wodą z butelki zalałem żar ogniska i wziąłem wilczka pod pachę. Tak wyczołgałem się na zewnątrz mojego schronienia. Napadało już trzydzieści centymetrów śniegu, ale bardziej mnie zszokował wygląd mojego ratownika. Miałby około dwóch metrów wzrostu, gdyby się wyprostował, ale on miał wielki garb. Do tego, jak zauważyłem, utykał na lewą nogę.

-Dasz radę go nieść? - zapytał mnie patrząc na wilczka pod pachą. - Trochę waży to młode bydlę. Może wilki nie ciebie, tylko jego chciały uratować? Daj go...

Wyszarpnął mi wilczka i podpierając się kosturem powędrował w mrok. Szedłem trzymając się jego śladów. Szliśmy około pół godziny i dotarliśmy do niewielkiej chaty wybudowanej w jarze o średnicy około pięćdziesię­ciu metrów. Dom do wysokości metra miał ściany z kamieni, a wyżej z drewna. Miał poddasze z oknami wysokości blisko metra i grubymi okien­nicami. Wchodziło się do niego przez werandę po kamiennych schod­kach. Za drzwiami wejściowymi od razu była duża izba z kuchnią w ką-

cie, kominkiem pośrodku i drzwiami do jakiegoś pokoju z boku. Na lewo od wejścia były strome drewniane schody prowadzące na poddasze. Drew­niane meble były stare, proste. Przed kominkiem stały dwa fotele. Jedną ze ścian zajmowały półki ze starymi książkami. W kuchni oprócz pieca kuchennego był kredens, specjalny blat do przyrządzania potraw, prosty zlew z kranem i stół z czterema krzesłami. W kominku palił się słaby ogień, ale w domu było ciepło.

Starzec położył wilka przy ścianie obok wejścia.

Tu będzie mu dobrze - powiedział. - Ty siadaj przy kominku.
Spełniłem jego polecenie, a on poszedł do kuchni. Wrócił z dużym

kubkiem pełnym herbaty pachnącej dodatkiem rozgrzewającym z rumu.

Pij, mieszczuchu - mruknął.

Sam usiadł na drugim fotelu. Też trzymał kubek i wzniósł go w nie­mym toaście.

Skąd pan wie, że jestem mieszczuchem? - zapytałem.

Tylko taki ktoś wybrałby się w taką pogodę w góry i został w lesie na noc - odpowiedział.

Zajmowałem się wilczkiem-tłumaczyłem się.

A jak się tu znalazłeś?

Szedłem do zamku Treuburg.

Zauważyłem, że starzec z trudem opanował zdziwienie.

Czemu wybrałeś tę drogę? - wypytywał.

Bo mi się spieszyło. Wiem, pośpiech to zły doradca.

Tak - przyznał starzec. - Jesteś przyjacielem nowego właści­ciela?

Kolegą. Daleko stąd do zamku?

Dwadzieścia minut marszu... przy dobrej pogodzie.

A przy takiej jak ta?


Dwa razy tyle. Chcesz tam iść zaraz? Radzę poczekać do rana. Spojrzałem na zegarek. Była trzecia.

Mogę u pana poczekać do rana? - poprosiłem.

Tak. Możesz spać na górze.

Dziękuję panu za ratunek - powiedziałem wyciągając do niego
dłoń.

On siedział nieporuszony.

To wilki cię uratowały - odparł.

Czemu pan tak mówi?

Siedziałem sobie przy kominku, gdy na schodach zaczął mi wyć

wilk. Wyszedłem do niego, a on odbiegł parę metrów i patrzył na mnie. Gdy zamknąłem drzwi, znowu wył, a gdy wyszedłem, zaczął biegać w kół­ko, jakby mnie chciał dokądś zaprowadzić. Pierwszy raz widziałem coś takiego, więc się ubrałem i poszedłem za nim. Gdy był blisko kępy świer­ków, w której spałeś, znowu wył, a odpowiedział mu ten wilczek. Między gałązkami dostrzegłem twoje ognisko i wtedy ten duży wilk uciekł.

Zdumiewające - szepnąłem. - To była wilczyca, może matka tego tam - ruchem głowy wskazałem na śpiącego przy drzwiach zwie­rzaka.

To była królowa wilków - stwierdził starzec.

Jaka królowa?

Kilka lat temu do jednego z gospodarzy koło Borowic na wypo­czynek przyjechała para takich młodych naukowców z Warszawy. Mieli ze sobą młodą sukę rasy polarnych psów. Jakoś tak wyszło, że wyjechali pokłóceni, a psa zostawili u rolnika. Chłop zagonił go do pilnowania stada krów i pewnej nocy przyszło stado wilków. Ta suka chyba z nimi walczy­ła, bo cała była rano skrwawiona, ale wataha i tak zagryzła cielaka. Chłop się wściekł, wziął drąga i zaczął bić psa. Był zły, że suka nie szczekała na alarm, a przecież te rasy nie potrafią szczekać. Tego samego dnia uciekła do lasu. Potem leśnicy opowiadali, że w lesie znaleźli zagryzionego dorod­nego wilka, że stadem kieruje jakaś dziwna wilczyca, pojawiały się dziw­ne z wyglądu młode wilki. Unikały ludzi, ale skutecznie bawiły się z nimi w kotka i myszkę. Gdy myśliwemu ranna zwierzyna uciekła w las, to wilki pierwsze ją dopadały, polującemu zostawiając rozszarpane ochłapy. Po dwóch latach, temu samemu gospodarzowi, od którego uciekła suka, wilki zagryzły stado krów, a okręg łowiecki nie chciał wypłacić odszkodo­wania, bo ślady pogryzień wskazywały, że to były psy. Tę samą wilczycę widziano po stronie czeskiej, a zapuszczała się nawet na Ukrainę.

Znała ludzi i dlatego tak dziwnie patrzyła, gdy do niej mówiłem - wtrąciłem.

Gadałeś z nią? - starzec się uśmiechnął.

Chciałem ją jakoś uspokoić...

Jak ci na imię?


Paweł.

Dobry z ciebie człowiek, Pawle - starzec pokiwał głową. - Idź spać, a ja zajmę się tym wilczkiem. Pokój na górze jest przygotowany... W górach zawsze może przybłąkać się jakiś podróżny - odpowiedział na moje nieme pytanie.

Dasz radę go nieść? - zapytał mnie patrząc na wilczka pod pachą.

Wziąłem plecak i wspiąłem się do wygodnego pokoju na poddaszu. Stały tam dwa łóżka, między którymi był przeprowadzony przewód komi­nowy z kominka, dzięki temu i tu było ciepło. Pod ścianami stały niskie szafki, toaletka i kufry. W przygotowanej misce z wodą umyłem twarz i ręce i z przyjemnością skryłem się pod grubą kołdrą. Gdy tylko przytkną­łem głowę do chłodnej poduszki, natychmiast zasnąłem.

Przebudzenie było gwałtowne. Nagle przed oczami stanęły mi wszyst­kie wydarzenia od chwili gdy wyszedłem z Karpacza i obudziłem się, żeby sprawdzić, czy to wszystko nie było snem. Była ósma. Z dołu sły­szałem odgłosy krzątania się starca po kuchni i popiskiwanie wilczka. Zerwałem się z łóżka. Przemyłem oczy, poprawiłem wygląd patrząc w lu­stro toaletki, ubrałem się i zszedłem do izby na dole.

U wejścia na schody czekał na mnie wilczek. Gdy mnie zobaczył, niemrawo poruszył ogonem.

-Witaj - szepnąłem gładząc go połbie.-Dzień dobry - przywi­tałem starca.

Dobry, będziesz miał ładną pogodę na wędrówkę - odpowiedział. - Wyjdziesz na szczyt jaru i zobaczysz zamek. Nie zgubisz drogi.

Czy mogę na razie zostawić wilczka u pana? Zapytam kolegę, czy go weźmie na podleczenie...

Zostaw go u mnie.

Nie będzie to dla pana kłopot?

Nie. Myślę, że wrócisz po niego, a jak nie, to sam wybierze, czy wróci do swoich, chociaż teraz pewnie i tak by go nie przyjęli.

Będzie pachniał człowiekiem? - domyśliłem się.


Będzie śmierdział... - powiedział twardym tonem starzec - zdradą! To zdrajca. Wiesz, co zwykle robią wilki złapane we wnyki, sidła?

Nie.

-Odgryzają sobie łapy, odchodzą i szukają dobrego miejsca na śmierć. Taka jest brutalna prawda. To mięczak...

Spojrzałem na wilczka, który zdawał się słuchać wywodu starca z po­korą, z podwiniętym ogonem i z potulnie stulonymi uszami.

To mieszczuch... - wtrąciłem.

Starzec spojrzał na mnie, na wilczka i zrozumiawszy moją aluzję uśmiechnął się.

Tak jakby... - starzec wolno pokiwał głową, ale mówił już łagod­
nym tonem. - Zjedzmy śniadanie - zaprosił mnie do stołu.

Gdy usiadłem, podał mi kubek kawy. Na desce do krojenia leżał bo­chen razowego chleba, a obok na talerzu pokrojone plastry szynki pach­nącej czosnkiem i bazylią oraz oscypek. Jadłem wolno dyskretnie przypa­trując się starcowi. W świetle dnia bijącego zza okna widziałem jak bar­dzo był brzydki. Zmarszczki podeszłego wieku krzyżowały się z bliznami, które wyglądały tak, jakby kiedyś uległ poważnemu poparzeniu. Biła od niego zadziwiająca pewność siebie i siła.

Jak to się stało, że pan tu zamieszkał? - zapytałem go.

Chciałem uciec od ludzi - usłyszałem.

Czy ktoś zrobił panu krzywdę?

Czy o to co się dzieje możemy mieć pretensje do siebie samych,
innych ludzi, czy... - znacząco zawiesił głos i zerknął ku górze.

Chyba do nikogo.

Więc uciekłem w to ustronie przed "nikim". Przez lata nikt tu się nie kręcił, aż zjawił się ten dziwny człowiek i kupił zamek.

Pan go nie lubi?

Czy jest sens, żebym ci o tym mówił, skoro to twój kolega?

Nie.

Po śniadaniu założyłem kurtkę i starzec wytłumaczył mi, jak dojść do zamku.

Jeszcze raz dziękuję za wszystko - powiedziałem żegnając się
i podając rękę starcowi.

Tym razem uścisnął ją.

Jak nazwiesz swojego nowego przyjaciela? - zapytał wskazując na wilczka patrzącego na mnie tęsknym wzrokiem.

Lupus - odparłem.

Przyklęknąłem przed wilczkiem i gładziłem go po głowie.

Lupus, przyjdę do ciebie i wtedy zdecydujesz, co chcesz robić - powiedziałem do wilczka. - Lupus, obiecuję, że przyjdę.

Lupus - starzec powtórzył imię. - Ładnie i miejmy nadzieję, że trafnie go nazwałeś.

Zszedłem po schodkach, wyszedłem z jaru w kierunku północno--wschodnim, skręciłem w prawo, na szczyt jego wschodniej ściany i wsze­dłem między skały nazwane Mnichami. Rzeczywiście, trzydziestometro­wej wysokości wypiętrzenia skalne przypominały kształtem grupę me­dytujących, zakapturzonych mnichów, można było przejść między nimi w kierunku południowo-zachodnim. Skały zajmowały obszar szerokości ponad stu metrów stanowiąc granicę między jarem z chatą starca a wy-

niesieniem, na którym stał zamek. Gdy tylko wyszedłem zza ściany ostat­niego z Mnichów, ujrzałem piękny widok.

Zamek Treuburg postawiono na skalnym półwyspie. Z trzech stron otaczała go przepaść, kocioł o ścianach wysokości stu pięćdziesięciu metrów. Od mojej strony odgradzały go skały, między którymi było wą­skie na dwa metry przejście, zwane Czarcimi Wrotami, bo jego ściany miały czerwono-czarne zabarwienie. Zza skał widać było spiczasty czu­bek wieży bramnej, za nią garb skrzydła mieszkalnego i w końcu igłę wysokiej wieży zwieńczonej krenelażem. Aż westchnąłem z wrażenia, bo warownia znajdowała się w miejscu tak niedostępnym i pięknym zarazem. Na prawo od Czarcich Wrót, w płytkim wąwozie szemrał stru­mień, który spływał do jaru z chatą starca i dalej, do Kotła Wielkiego Stawu.

Przeszedłem Czarcie Wrota i wszedłem na ścieżkę prowadzącą do bramy. Jej skrzydło uchyliło się i wyszedł do mnie Żelazny.

No, stary, nie spodziewałem się ciebie tak szybko - przywitał mnie. - Musiałeś wyjść z doliny w nocy, żeby tu dotrzeć tak wcześnie.

Nocowałem u twojego sąsiada z jaru - wyjaśniłem.

U Quasimodo? - roześmiał się. - Jesteś straszny farciarz, sko­ro cię nie zjadł na kolację...

Quasimodo, garbus z Notre Dame opisany w powieści Wiktora Hugo, głuchy, zezowaty, krzywonogi - to był bardzo złośliwy przydomek.

To bardzo przyjazny człowiek - zauważyłem.

Żelazny nic nie odpowiedział, tylko wciągnął mnie do zamku. Prze­szliśmy przez bramę, minęliśmy jedne drzwi z lewej strony i weszliśmy w drugie. Zaraz z sieni skręciliśmy w prawo, do kuchni, gdzie w piecu kuchennym wesoło trzaskał ogień.

Zjemy śniadanie i pogadamy - powiedział Żelazny.

Jadłem u staruszka, ale możesz mi dać herbaty.

"Z prądem"? - Żelazny łobuzersko przymrużył oko wyjmując butelkę gorzałki z szafki.

Nie, wystarczy z cukrem.

Żelazny przygotował jajecznicę, którą i mnie nałożył na talerz.

Dowiedziałeś się czegoś o historii mojego zamku? - zapytał mnie
Żelazny, gdy jedliśmy.

-Nim odpowiem, musisz mi powiedzieć, czy słyszałeś kiedykolwiek o Exitusianach?

To jakaś sekta?

Raczej tajny związek.

I oni tu byli?

Nie wiem, ale ludzie interesujący się ich historią szukają tego zamku...

W miarę jak opowiadałem moje przygody od spotkania z nim, oczy Żelaznego robiły się coraz większe z wrażenia i niedowierzania. Znałem go na tyle, by wiedzieć, że fascynacja tajemniczymi postaciami z prze­szłości mieszała się w jego umyśle ze strachem przed problemami.

...I muszę wiedzieć, czy to przypadek, że zgłosiłeś się do mnie w tym samym czasie, kiedy dziwni osobnicy zaczęli straszyć profesora Świderkowskiego? - zapytałem na koniec.

Stary, znasz mnie...-Żelazny dłubał widelcem w zimnej jajeczni­cy. - Różne rzeczy robiłem w przeszłości, ale z takimi świrami nigdy bym się nie zadawał... Nie, nie znam tych gości... Wierz mi.

Wierzyłem mu.

Co mam zrobić, jak tu przyjdą? - zapytał Żelazny. - Nawet jakbym się zamknął i wzywał pomocy, to najszybciej ktokolwiek dotrze tu po kilku godzinach.

A Quasimodo? - podpowiedziałem. - Jak z nim żyjesz?

Toleruje moją obecność i jeszcze nie zasadza się na mnie z nożem przy Mnichach. Jakby co, może by mi pomógł, ale to starzec.

Musisz ich wpuścić i wezwać mnie.

-Nim tu dojedziesz z Warszawy, chłopaki rozpłyną się, a mnie znaj­dziesz na dole po wiosennych roztopach...

Jeśli ich wpuścisz jak zwykłych turystów, to nic ci nie zrobią. Po prostu nie stawaj im na drodze, tylko obserwuj.

Dobrze. Obejrzysz zamek?

Z ochotą się zgodziłem. Tak jak wspomniałem, zamek zajmował czu­bek skalnego jęzora głęboko wrzynającego się w Kocioł Janiński. Do zamku wchodziło się przez Czarcie Wrota, potem po kamiennych, stromych schod­kach do bramy pod wieżą ze spiczastym, czworobocznym dachem i po­mieszczeniem nad wejściem. Na prawo od bramy był kamienny mur gru­by na dwa metry, zlewający się ze skałami. Z korytarza bramnego pro­wadziły drzwi do niewielkiego pomieszczenia, z którego schodami wcho­dziło się na pierwsze piętro północnego skrzydła. Tam z korytarza wcho­dziło się do komnaty nad bramą, łazienki i dwóch sal. Okna korytarza wychodziły na dziedziniec. Między łazienką a pierwszym z pokoi była klatka schodowa prowadząca na parter, gdzie znajdowały się kuchnia

i łazienka. Z kuchni można było wejść na mały, trójkątny dziedziniec ze studnią i drewnianym składzikiem wtulonym między mur nad przepaścią, okrągłą wieżę i wschodnie skrzydło.

Do wschodniego skrzydła wchodziło się z głównego dziedzińca. Na parterze były dwa puste pomieszczenia, klatka schodowa, a pod schoda­mi wejście do najniższej kondygnacji wieży. Na pierwszym piętrze były trzy komnaty, korytarz z oknami wychodzącymi na dziedziniec. Oba skrzy­dła były połączone na pierwszym piętrze drewnianym, odsłoniętym gan­kiem.

Wieża miała sześć zamkniętych kondygnacji i poziom na szczycie. Na parterze był agregat prądotwórczy i zejście do piwnic. Na kolejne piętra wchodziło się po drewnianych schodach. Na trzecim piętrze było urzą­dzone pomieszczenie radiostacji, bo wyżej deski podłóg były za słabe. Na szczycie Żelazny ustawił antenę. Każde piętro wieży miało okna wycho­dzące na cztery strony świata - były to dawne strzelnice.

Czeka mnie masa roboty - stwierdził Żelazny, gdy staliśmy na
wieży i patrzyliśmy na okolicę.

Śnieżka wydawała się być na wyciągnięcie ręki. Karpacz leżał jak u stóp. Kocioł Wielkiego Stawu tylko zwiększał uczucie, że zamek stoi nad skrajem ogromnej przepaści.

Tak, ale stan zamku nie jest najgorszy - odpowiedziałem. - Włożyłeś tu dużo pracy.

Pomożesz mi? - prosił Żelazny. - Przyjechałbyś na święta, od­począł w górach, a przy okazji podpowiedziałbyś, co i jak tu zrobić...

Dobrze - zgodziłem się.

ROZDZIAŁ CZWARTY

TELEFON OD KRÓTKOFALOWCA . ZABIERAM LUPUSA . MIESZKAŃCY ZAMKU TREUBURG . POKÓJ NAD BRAMĄ . ZNALEZISKO W PIWNICY . NOWI GOŚCIE . KŁÓTNIA

Z ŻELAZNYM

Słowa dotrzymałem. Jeszcze tego samego dnia wróciłem do Karpa­cza i rano dojechałem do domu, lecz na przełomie listopada i grudnia wróciłem do Żelaznego na kilka dni. Wtedy przywiozłem mu kilka książek

o konserwacji zabytków. Przygotowania do otwarcia schroniska, choć
prowadzone tylko przez Żelaznego, nabierały tempa. Uważał, że w poło­
wie stycznia otworzy gościnne podwoje zamku.

Niestety, nie zastałem starca z jaru i nie zobaczyłem wilczka, ale Żela­zny twierdził, że rósł jak na drożdżach i nie było widać po nim, że był ranny. W czasie długich, ciemnych wieczorów kolega opowiadał, jak według własnego pomysłu odbudował górne piętra skrzydeł zamku, bo gdy go kupił, jedyną całą budowlą była wieża. Musiał tu sprowadzić cieśli i robotników znających stare techniki budowlane i wspólnie odbudowali pomieszczenia. Teraz Żelazny po ułożeniu instalacji elektrycznej zajmo­wał się malowaniem i meblowaniem pokoi. W jednym z pokoi na parterze wschodniego skrzydła miał cały stos łóżek, krzeseł, stołów i szafek do skręcenia. Pod koniec grudnia planował spenetrować piwnice, zawalone rozbitymi gratami i gruzem.

Znowu zostawiłem kolegę i wróciłem do Warszawy. Kończył się rok,

trzeba było pisać sprawozdania, pan Tomasz był zajęty walką o budżet dla naszego departamentu na kolejny rok. Koledzy i koleżanki przygotowy­wali się do świąt Bożego Narodzenia, a potem do zabawy sylwestrowej. Coś ciągnęło mnie do zamku Treuburg, w góry. Prawie zapomniałem o tajemniczych osobnikach, którzy szantażowali profesora Świderkow-skiego. Miałem nadzieję, że zrezygnowali z poszukiwań, bo też i czego oni mogli tam szukać?

W poniedziałek wieczorem, na dwa dni przed Wigilią zadzwonił mój telefon.

Halo? - powiedziałem podnosząc słuchawkę.

Pan Paweł Daniec? - usłyszałem młodzieńczy głos.

Tak, kto mówi?

Quinek342, mam wiadomość od Żelaznego. Uwaga, czytam: "Paweł, przyjeżdżaj, coś znalazłem. Żelazny". To czołgiem...

Jakim czołgiem?

Zamiast "czołem" mówi się teraz "czołgiem", to jak "cze" zamiast "cześć", czy "nara" w miejsce "na razie". Gdzie pan pracuje, że nie wie, jak się teraz mówi?

W muzeum...

I wszystko jasne...

Poczekaj Qui... coś tam! Wybacz, że nie zapamiętałem. Skąd znasz Żelaznego?

Z radia. Gadamy przez radio. Muszę kończyć, bo mój ukochany operator skasuje mnie za drugi impuls... Cze!

Cze - odpowiedziałem już do głuchego telefonu.
Natychmiast zadzwoniłem do szefa z pytaniem, czy mogę wyjechać

w góry.

Jedź! - krótko odpowiedział pan Tomasz.
-A wehikuł?

Bierz. Bez sensu, żebyś spędzał teraz czas za biurkiem tworząc kolejne raporty... Powodzenia i uważaj na siebie!

Szefie!

Tak?

Wesołych Świąt! Chyba się nie zobaczymy przed Bożym Naro­dzeniem...

Wesołych Świąt. Do zobaczenia.

Po chwili byłem już zajęty pakowaniem ekwipunku. Tym razem lepiej przygotowałem się do wyprawy. O piątej wyjechałem z Warszawy zmierza­jąc na południe. W wehikule, mimo brezentowego dachu, nie czuło się chło­du, bo nagrzewnica działała pełną parą. Słuchałem w radio koncertu kolęd i przypatrywałem się zaśnieżonemu krajobrazowi. Niespiesznie, w południe dojechałem do Karpacza. Wehikuł zostawiłem na parkingu obok świątyni Wang. Pojazd okryłem brezentem. Dźwigając duży plecak ze stelażem ru­szyłem do zamku Treuburg. Tym razem poszedłem dłuższą trasą i koło osiemnastej mijałem jar z chatą starca. Gdy tylko zbliżyłem się do domo­stwa, ze środka usłyszałem radosny skowyt. Zastukałem w drzwi i zaraz w progu stanął starzec, a Lupus podbiegł i zaczął obwąchiwać moje nogi.

Przyszedłeś po niego? - zapytał starzec wskazując na wilczka.

Chyba już czas - odpowiedziałem.

Co z nim zrobisz?

Jutro pójdę z nim do lasu.

Myślisz, że dokona słusznego wyboru, że jest gotów?

- Nawet ludzie nie potrafią podejmować tylko dobrych decyzji.

A co z nim zrobisz, gdy wybierze... - starzec zawahał się.

Zdradę? - podpowiedziałem. - Zostanie u pana lub na zamku. Tu mu będzie lepiej niż w mieście, gdzie pracuję.

Lupus, idź i pilnuj swego wybawcy - starzec powiedział do wilcz­ka.

Muszę dodać, że przez niecałe dwa miesiące wilczek wyrósł na po­tężnego, silnego samca. Stał się szerszy, silniejszy, a jego pysk nie był już tak młodzieńczo szczupły. Jedynie oczy pozostałe te same, siwe z niebie­skimi kropkami.

Chodź, Lupus! - zawołałem na wilczka.

Dwadzieścia minut później byliśmy już w zamku Treuburg. Przed bramą Żelazny wymiótł śnieg, a do wejścia prowadziła wąska ścieżka wydeptana w półmetrowej warstwie białego puchu.

To jest to bydlę, które Quasimodo trenował? - powiedział Żela­zny na widok Lupusa.

Jak trenował? - zdziwiłem się.

Ludzie z doliny opowiadali, że chodził z wilkiem po zakupy. Obła-dowywał go sakwami, w które pakował zakupione produkty. Do tego zwierzak podobno przegonił dwa rotweilery jakiegoś faceta. Pewien na-pakowany mięśniak w dresie napuścił swoje "pieszczoszki" na dzikusa stojącego przed sklepem i po kilku sekundach gorzko żałował tego pomy­słu.


Toś ty taki? - zerknąłem na Lupusa, który tylko raz machnął ogonem.

Wejdź! - Żelazny szerzej otworzył furtę w bramie. - Przygoto­wałem ci pokój w wieży bramnej. Masz stamtąd widok na zamek i połu­dniową część Kotła Jańskiego. Będziesz miał dość miejsca dla siebie i... psinki.

Weszliśmy w najbliższe drzwi i klatką schodową dotarliśmy na pierw­sze piętro, gdzie z korytarza prowadziły drzwi do mojego lokum. Stały tam piec kaflowy, duże łóżko, sekretarzyk, dwie szafy, komoda, półki z książ­kami, stół i trzy krzesła.

Poszukam jakiegoś starego koca na legowisko dla Lupusa - po­
wiedział Żelazny. - Rozgość się i przyjdź do kuchni na kolację. Będzie
gotowa za pół godziny. Będą tam wszyscy, to poznasz moich pracowni­
ków. Nara...

Nim zdążyłem zapytać o cokolwiek, wyszedł. W jednej z szaf leżały rzeczy Żelaznego, więc swoje ułożyłem w drugiej. Domyślałem się, że gościnnie użyczył mi swojej kwatery. Najpierw poszedłem do łazienki na pierwszym piętrze północnego skrzydła i po krótkim prysznicu założyłem świeże ubranie i zszedłem do kuchni. Lupus został w komnacie.

Wiele zmieniło się w wystroju kuchni, gdzie teraz centralną część zajmował długi stół i ławy. Żelazny siedział na honorowym miejscu u szczytu. Było tu czysto, położono nową glazurę i terakotę. Oprócz Żelaznego była czwórka młodych ludzi w wieku licealnym. Najchudszy z nich, wysoki prawie na dwa metry z krótkimi, ciemnymi włosami, ha­czykowatym nosem i wyłupiastymi oczami, krzątał się przy piecu. Ubrany w koszulę flanelową, spodnie i fartuch mieszał drewnianą łychą w garn­ku pełnym fasolki w sosie pomidorowym. Przy stole siedział puszysty młodzian o twarzy cherubinka. Nosił wielkie okulary i miał na sobie poplamione robocze ubranie. Dwie dziewczyny stały przy oknie wycho­dzącym na północ. Na mój widok odwróciły się do mnie. Prezentowały typ urody najczęściej spotykany obecnie na naszych ulicach. Były wy­sokie, z wyraźnymi kobiecymi kształtami. Jedna z nich, blondynka o twarzy anioła, długich, bardzo jasnych włosach, na odsłoniętym ramie­niu miała wytatuowaną różyczkę. Druga była brunetką, z włosami ścią­gniętymi w kucyk. Na nosie miała okulary i w przeciwieństwie do kole­żanki nie nosiła biżuterii.

Gwóźdź - Żelazny wskazał na młodzieńca przy kuchni - Puzio
- ukłonił mi się puszysty młodzian - Różyczka i Pożyczka - brunetka
dygnęła. - To cała ekipa. Kochani, to jest Paweł Daniec, który dołączył
do nas z wilkiem o imieniu Lupus. Paweł ukończył studia na historii sztuki,
więc doradzi nam tu w paru sprawach, a poza tym to mój kumpel z dzie­
ciństwa.

Domyślałem się, że Różyczka była ową blondynką z tatuażem, a bru­netkę nazywano Pożyczką. Ciekawiło mnie dlaczego.

Siadaj - Żelazny wskazał mi miejsce po swojej prawej stronie. Życzyliśmy sobie "smacznego" i zaczęliśmy jeść kolację.

Co ciekawego znalazłeś? - zapytałem Żelaznego.

Zobaczysz, jak zjemy - odpowiedział. - Kiedy to odgrzebałem

w piwnicy, niczego nie ruszałem czekając na ciebie.

To z pewnością skarb - szydziła Różyczka.

A tym trzeba będzie podzielić się z państwem - dodał Puzio to­nem prymusa.

Gorzej jak to mina-pułapka - mruknął ponurym tonem Gwóźdź. - Słyszałem, że naziści robiąc skrytki na skarby przygotowywali takie pułapki. Jak wybuchnie, to będziemy jak te golce na śniegu i nikt nam tu nie pomoże... chyba, że Quasimodo.

Czekałem, co teraz powie Pożyczka, ale ona milczała. W skupieniu jadła i wydawało się, że jest bardziej klientką ekskluzywnej restauracji, niż zajada fasolkę gdzieś w górach.

Zobaczysz, oko ci zbieleje - zapewniał mnie Żelazny.

Gdy zjedliśmy, poszliśmy do wieży i zeszliśmy po kamiennych schod­kach do piwnic. Częściowo były wykute w skale, a częściowo sklepione kamieniami i cegłami. Ze zdziwieniem przyglądałem się tej kombinacji, aż zrozumiałem jej przyczynę. Występ skalny, na którym zbudowano zamek, nie stanowił jednolitej całości, tylko przerwy między skałami, które wyglą­dały zapewne jak Mnichy koło jaru z chatą Quasimodo, wypełniono zie­mią, zamurowano kamieniami, na tym postawiono warownię. Podziemia z pewnością wykonano w pierwszej kolejności, a więc były one najstarszą częścią fortecy. Zaraz na końcu schodów znaleźliśmy się w niewielkiej komnacie, z której dwa korytarze wychodziły: jeden na południe, drugi na zachód. Południowy był zamknięty, a Żelazny poprowadził mnie zachod­nim. Włączyliśmy latarki i ruszyliśmy szerokim na metr przejściem. Po kilku metrach z prawej strony ujrzałem okienko prowadzące do studni.

Na dole studni bije źródełko, które już jako strumień wypływa ze
skał na prawo od Czarcich Wrót - wyjaśnił mi Żelazny. - Czujesz ten
chłód? Latem jest tu taka sama temperatura.

Szliśmy po ceglanej podłodze mijając nisze z lewej strony i zauwa­żywszy, że nad nami strop był wykonany z cegieł uznałem, iż jesteśmy pod północnym skrzydłem zamku. Z moich wyliczeń wynikało, że pod łazienką.

Tu jest straszny zawał gruzu, który zaczęliśmy uprzątać - opo­
wiadał Żelazny pokazując na stos kamieni i zwęglonego drewna. -Dwa
metry dalej znaleźliśmy to... - wskazał na szkielet.

Zauważyłem, że młodzież do tej pory depcząca mi po piętach teraz cofnęła się. Wziąłem latarkę Żelaznego i podszedłem do resztek jakiegoś człowieka. To był żołnierz, sądząc po resztkach zetlałego munduru i pat-

kach na kołnierzu, podoficer z formacji SS. Obok niego leżał zardzewiały schmeisser, a kości palców były zaciśnięte na niewielkiej metalowej szka­tułce z wygrawerowaną wielką literą"A" złożoną z dwóch mieczy i włóczni.

I co? - zapytał Żelazny.

Najpierw był silny wybuch, a potem przygniótł go gruz - powie­działem oglądając pogruchotane kości.

Nie mówiłem... -jęknął Gwóźdź. - Wszyscy wylecimy w po­wietrze...

Uważnie obejrzałem szkielet sprawdzając, czy skrzynka nie została zaminowana, a potem ostrożnie wyjąłem ją z dłoni szkieletu.

Trzeba będzie go pochować - zwróciłem się do Żelaznego. - Nie ma nieśmiertelnika, więc pozostaje nam wykonać żołnierską mogiłę, gdzieś w lasku...

Dobra - mruknął Żelazny nie odrywając wzroku od szkatułki. - Otwórz ją!

Zrobimy to w kuchni - odpowiedziałem.

Wróciliśmy do ciepłego pomieszczenia. Wszyscy skupili się wokół stołu, przy którym mieliśmy otworzyć skrzyneczkę.

Jak ją otworzyć? - zapytał Żelazny oglądając jej ścianki, wieczko
i spód. -Nie ma zamka, haczyka, nic!

Z kieszeni wyjąłem małą składaną lupę i tak przypatrywałem się zna­lezisku. Wszystkie złączenia ścianek były przemyślnie zakamuflowane jako motyw roślinny, ale zauważyłem, że metalowe puzderko kształtem przypominało grubą księgę, a to kojarzyło mi się z Biblią. Ułożyłem szka­tułkę na stole i delikatnie położyłem dłoń na literze "A". Pod środkowym palcem poczułem, jak czubek litery zapada się pod wpływem nacisku.

Będzie pan próbował czarów? - dziwił się Puzio.

To tajna broń Hitlera, Pandora-Waffe - ponurym głosem stwier­dził Gwóźdź. - Pan naciśnie, a na zewnątrz wydostaną się straszliwe zarazki i zabiją nas wszystkich.

Docisnąłem, a cała litera "A" zapadła się. Coś zgrzytnęło i wieko odskoczyło jak okładka książki. Ostrożnie uchyliłem je i w środku zoba­czyliśmy Biblię.

Po niemiecku-powiedział Żelazny, gdy ją wyjął i przekartkował.
- Szwabski gotyk... O co tu chodzi?

Łagodnie wyjąłem mu księgę z rąk i otworzyłem ją na stronie tytuło­wej.

Będąc w Efezie, odnajdź drogę do Smyrny i Pergamonu, a potem

do Sardes, a w każdym z nich poszukaj tego co trzeba i tak mądrzejszy wróć do Efezu, by zdobyć Twój znak - odczytałem zapisek napisany odręcznie, po łacinie.

Skarb! -krzyknął Puzio. - Znamy klucz do skarbu!

Pewnie dojście będzie zaminowane - stwierdził fatalistycznie Gwóźdź.

Żaden skarb - uspokajałem ich. - To być może tylko wskazów­ka ofiarodawcy tej książki, by w jakiś sposób, dzięki temu kluczowi, szu­kał natchnienia w Biblii. W dawnych wiekach lubiano takie zabiegi.

W dawnych, a kiedy tę Biblię wydano? - zaciekawił się Żelazny.

W 1914 roku - odparłem, gdy odnalazłem datę.

Czas Wielkiej Wojny - mruknął Żelazny.

Na chwilę zapanowało milczenie, które niespodzianie przerwało czy­jeś walenie do bramy. Zaraz zawył Lupus.

Goście! - ucieszył się Żelazny. - Lećmy im otworzyć.

Gospodarz schroniska i młodzież pobiegli otworzyć bramę, a ja uda­łem się do swojego pokoiku. Tam przepisałem zdanie ze strony tytułowej do swojego notesu. Przekartkowałem Biblię szukając innych notatek, ale

tak jak przypuszczałem - nie było ich. Obejrzałem szycie grzbietu i okładki w poszukiwaniu skrytki, ale nie znalazłem tam żadnych śladów. Wziąłem Biblię i z Lupusem u nogi zszedłem do kuchni. Przy stole sie­działo dwóch obcych ludzi. Jeden z nich był siwym, wysokim, szczupłym mężczyzną o bladoniebieskich oczach. Połowę jego twarzy znaczyły bli­zny po leczeniu po oparzeniu, podobnie jak wierzch prawej dłoni. Miał głębokie zmarszczki na twarzy, inteligentne spojrzenie i z zainteresowa­niem przyglądał się szkatułce. Ubrany był w doskonałe, markowe stroje produkowane specjalnie dla uprawiających turystykę górską. Jego kole­ga był niższy, miał rzadkie, rude, kręcone włosy, mały angielski wąsik i nos noszący ślady wielu bójek. Był w podobnym wieku jak siwy, ale ubrany bw znoszone ubranie, z tego co zauważyłem, z demobilu brytyjskiej armii.

Panowie Jarl S. i Morgan - Żelazny przedstawił ich.

Wyższy i siwy był Jarlem, Norwegiem, właścicielem firmy wydoby­wającej ropę naftową, a Morgan, Szkotem, jego towarzyszem w podró­żach.

Ciekawe znalezisko - odezwał się Jarl pokazując na szkatułkę.
Rozmawialiśmy po angielsku, bo ten język był znany również mło-

dzieży i Żelaznemu.

Tak od razu zainteresował pana ten skarb? - zdziwiłem się.

Byłem ciekaw, co było tak ważnego, że przez pół godziny nikt nie otwierał mi bramy - odparł Norweg. - Mało nie zamarzłem na kość.

Był pan kiedyś w Toruniu? - zapytałem.

Norweg spojrzał na Szkota, a ten tylko wzruszył ramionami.

- Toruń to miasto, gdzie urodził się Kopernik? - dopytywał się Jarl.

Tak - kiwnąłem głową.

Słyszałem o nim, ale tam nie byłem. Wybieramy raczej miejsca rzadko uczęszczane przez turystów.

-A jak panowie tu trafili? - Żelazny przerwał moje przesłuchanie.

Jakiś człowiek z chaty na dole powiedział nam, że tu jest schroni­sko, a za późno było na schodzenie do doliny - tłumaczył Jarl.

A czego panowie tu szukali? - wypytywałem.

Paweł, przestań! - Żelazny warknął po polsku. - Ludzi wystra­szysz. Ty wiesz, kto to jest? Ile on ma kasy? Pokaż im lepiej tę Biblię...

Nie czekając na mój gest sam wyrwał mi księgę i podał ją Norwego­wi.

...A to było w środku - dodał przymilnie kłaniając się przed tu­
rystą.

Żelazny zapędził dziewczyny do przygotowania kolacji. Zauważyłem, że nawet milczący, toczący wokół posępnym wzrokiem Szkot z ciekawo­ścią czytał adnotację na stronie tytułowej. Czytał! Znajomość łaciny we współczesnym świecie była rzadkością, a tu Szkot, wyglądający na zwy­kłego pomagiera lub ochroniarza norweskiego milionera interesował się zdaniem napisanym na pierwszej stronie Biblii.

Ciekawe, czy on zna norweski? - Jarl zagadnął do swojego kole­
gi uważnie mi się przyglądając.

Udałem, że nie zrozumiałem. Szkot odpowiedział w nieznanym mi języku, który przypominał brzmieniem irlandzki.

Lupus! - zawołałem na wilczka, który obwąchiwał nogi wszyst­
kich i zaprzyjaźniał się z głaszczącym go Puziem.

Ładne imię dla psa - zauważył Norweg.
-To półkrwi wilk - odpowiedziałem.

Pan zrozumiał, co tu jest napisane? - Jarl wskazał na księgę i notatkę w łacinie.

Pewnie, od razu nam to przetłumaczył - zdradziła mnie Różycz­ka podając milionerowi talerz z parującą jajecznicą.

Norweg podziękował jej uśmiechem i spojrzeniem, z którego każda

młoda kobieta wyczytałaby niemy komplement dotyczący jej urody. Ró­życzka udała, że wzrok o tyle lat starszego od niej mężczyzny nie zrobił na niej wrażenia, ale zaraz, jak tylko podeszła do kuchni, przy której stała Pożyczka, zaczęła chichotać.

Pożyczka podeszła z kolacją do Szkota. Ten poprawił wąsa, przyjrzał się figurze dziewczyny.

Dziękuję - wychrypiał po polsku. Pożyczka aż podskoczyła z wrażenia.

O rany, to pan mówi po polsku? - ucieszyła się.

Sorry-Szkot pokręcił głową i przemawiał po angielsku. - Znam
t
ylko kilka zwrotów, ale jesteś tak ładna, że chciałem ci zrobić przyjem­
ność - Szkot zarechotał zadowolony ze strachu, jaki malował się na
twarzy Pożyczki.

Biedna dziewczyna była zaskoczona takimi słowami, być może pierw­szy raz w życiu jakiś mężczyzna tak do niej mówił.

-Niech pan da jej spokój -poprosiłem,

Szkot spojrzał na mnie z wrogością, a potem wzruszył ramionami i zaczął jeść.

Przeproś panią-Norweg wydał Szkotowi polecenie.

Szkot bez dyskusji wstał, wytarł usta chustką, podszedł do Pożyczki, klęknął przed nią, chwycił jej dłoń i ją ucałował, nim dziewczyna zmar­twiała ze strachu zdążyła cokolwiek zrobić.

Najmocniej panią przepraszam - powiedział Morgan. - To się
więcej nie powtórzy.

Szkot wstał i wrócił na swoje miejsce przy stole. W kuchni zapano­wała pełna zdumienia cisza. Nagle Pożyczka rzuciła ścierkę do zlewu i wybiegła do schodów na pierwsze piętro.

Wariatka - mruknęła Różyczka, ale pobiegła za koleżanką.

Masz pilnować tej młodej dziewczyny, żeby jej nawet włos z gło­wy nie spadł - Jarl po norwesku pouczał przyjaciela. - Czy to jasne?

Tak jest!

Dobranoc państwu! - powiedziałem kłaniając się wszystkim obec­nym.

Przywołałem Lupusa i poszedłem z nim do swojej kwatery. Żelazny w piwnicy, za zamkniętymi drzwiami, na lewo od zejścia do podziemi, przygotował kotłownię, ale mój pokój nie miał kaloryferów, tylko piec ka­flowy. Żelazny uważał, że i tak przez większość roku będzie mieszkał sam, to po co ma ogrzewać całe schronisko, skoro może tylko swój pokój.

Musiałem dołożyć drewna do słabego już ognia. Wilczek wybrał sobie najchłodniejsze miejsce pod ścianą, jak najdalej od pieca. Tam rzuciłem mu koc, a sam usiadłem przy sekretarzyku i wpatrywałem się w zdanie przepisane z Biblii. Moje myśli były zaprzątnięte jednak nowymi gośćmi Żelaznego. Czemu przybyli akurat teraz, gdy znaleźliśmy szkatułkę? Czy oni potrafią odszyfrować znaczenie tego zdania? Czemu Żelazny nie po­zwolił mi ich dokładnie przepytać?

W pokoju szybko zrobiło się ciepło. Lupus rozciągnął się na podłodze i spał z jednym uchem podniesionym. Z głębi zamku dochodziły mnie nie­wyraźne głosy rozmów, wesołe okrzyki Żelaznego. Wreszcie mój kolega przyszedł do mnie.

Uważam, że przegiąłeś - powiedział.

Z czym? - zdziwiłem się.

-Mogłeś wystraszyć tego Norwega. To dziany gość i do tego pierwszy w moim schronisku. Stary, ty wiesz, co on mi zaproponował, jak obejrzał zamek?

Spółkę.

Skąd wiesz? - Żelazny aż wyprostował się w krześle. - Podsłu­chiwałeś?

Nie, to podobne do takich typów jak ten Jarl.

Jakich typów, o czym ty gadasz?!

Jestem w osiemdziesięciu procentach pewny, że Morgan to facet, który chciał uderzyć profesora Świderkowskiego, i za którym potem go­niłem na most kolejowy w Toruniu. Nie mam innych dowodów poza prze­czuciem. To oznacza, że Jarl, jego mocodawca też tam był...

Sugerujesz, że to kanciarze i bandyci? - przerwał mi Żelazny.

Nie. Norweg może rzeczywiście być milionerem, który z niezna­nych mi powodów interesuje się tym zamkiem. Tacy ludzie jak on są przekonani, że wszystkich można kupić. Jego ogłada, miłe słówka, przy­jaźń, oferta wciągnięcia cię do spółki to tylko owcza skóra skrywająca wilka. Gdy przyjdzie odpowiedni moment...

Wymyślasz! - krzyknął Żelazny. - Dotąd uważałem, że ta pra­ca detektywa zrobiła z ciebie tylko niegroźnego dziwaka, ale teraz widzę, że powinieneś się leczyć...

Skoro tak mówisz, chyba jutro muszę się stąd wyprowadzić?

Żebyś wiedział! - krzyknął Żelazny mierząc we mnie palcem.


Bez urazy, dziękuję ci za pomoc, ale gdy mam taką okazję, ty... ty...

nie wiedział co powiedzieć i skoczył do drzwi, by wyjść.

Za drzwiami ujrzałem Morgana. Złapany nagle w szparę światła z mojego pokoju padającą na ciemny korytarz zaczął nerwowo szukać w kieszeniach zapałek i w końcu przypalił sobie krótkie i cienkie cygaro. Ukłonił się nam i zszedł do korytarza bramnego.

Wiem, co zaraz powiesz! - Żelazny odwrócił się do mnie. -
Wiedz, że nie chcę słuchać tych bzdur.

Zamknął za sobą drzwi i po chwili jego kroki ucichły na korytarzu.

Co o tym myślisz, Lupusie? - zapytałem wilczka. - Jutro Wigi­
lia, a ty będziesz musiał zdecydować. Ja też. Może cała ta sprawa nie jest
warta zachodu, może nie powinienem zadzierać z kolegą?

Lupus tylko mlasnął językiem i spod przymrużonych powiek przyglą­dał mi się, by po chwili zasnąć. I ja położyłem się do łóżka. Wsunąłem się w śpiwór i przykryłem kocami. Uśpiły mnie trzaski ognia w piecu i równy oddech śpiącego wilczka. Obudziłem się w środku nocy usłyszawszy prze­raźliwy ryk, jakby ktoś mordował jakieś zwierzę.

Lupus! - krzyknąłem, bo to on jako pierwszy przyszedł mi do
głowy jako ofiara strasznych praktyk. Wilczek stał na środku pokoju
z pyskiem odwróconym w kierunku wieży.

Wyskoczyłem ze śpiwora i wybiegłem na korytarz. Stali tam już Gwóźdź, Różyczka i Pożyczka, którzy zajmowali pokoje na pierwszym piętrze północnego skrzydła.

Gdzie śpią ci nowi? - zapytałem ich.

We wschodnim skrzydle, na piętrze, w sali z balkonem - odpo­wiedział Gwóźdź. - To pewnie Puzio spadł z wieży.

Pobiegłem za młodymi, których na drewnianym ganku wyprzedził Lupus. Przy klatce schodowej spotkaliśmy Norwega i Szkota. Obaj byli ubrani w stroje do snu w tych warunkach: kalesony i ciepłe podkoszulki. Przez okno wychodzące na dziedziniec widziałem biegnącego przez po­dwórko Żelaznego.

Wtem zza kamiennej ściany doszedł nas odgłos jakby spadało coś dużego i metalowego.

Puzio! - jęknęła Pożyczka.

Rzuciliśmy się do schodów, na dole spotkaliśmy się z Żelaznym i ra­zem wbiegliśmy do wieży.

ROZDZIAŁ PIĄTY

PUZIO NA WIEŻY . TAJEMNICZE ŚLADY . POLOWANIE

NA DUCHA . WALKA LUPUSA . RANA NA POLICZKU .

PRZYSŁUGA JARLA

Wbiegliśmy po schodach na pierwszy poziom wieży, potem drugi, trzeci i wpadliśmy do pomieszczenia radiostacji. Na podłodze leżał puzon. Brze­gi tuby były poobijane i trochę pogięte. Na szczycie schodów prowadzą­cych na piąte piętro siedział Puzio i płakał. Już rozumiałem, że chłopak miał dlatego przezwisko Puzio, bo grał na puzonie. Dziwiło mnie, co się stało, że nastolatek tak się rozpłakał.

- Puzio, co ci się stało? - Pożyczka usiadła obok Puzia i objęła go ramieniem.

My tłoczyliśmy się na schodach i czekaliśmy na relację, lecz zamiast niej usłyszeliśmy jeszcze głośniejsze chlipanie. Obejrzałem się, by w pół­mroku ujrzeć twarze mieszkańców zamku. Norweg czujnie rozglądał się po wszystkich i gdy nasze spojrzenia spotkały się, on odwrócił wzrok. Szkot zszedł do biurka, na którym stała radiostacja i przyglądał się sprzę­towi. Różyczka przyglądała się Puziowi, a Gwóźdź z troską spoglądał na twarz kolegi. Również Żelazny przepychał się na górę, by porozmawiać z chłopcem. Wykorzystałem okazję i z Lupusem u nogi wszedłem na ko­lejne piętro. Miało ono niewielkie dziury w murze, przez które do środka wdzierał się chłodny wiatr. Z kieszeni wyjąłem latarkę i oglądałem schod­ki. Potem wszedłem jeszcze wyżej, na piętro tuż pod tarasem wieńczą­cym wieżę i znowu świeciłem na stopnie. W końcu wdrapałem się na szczyt wieży i przyglądałem się śladom stóp widocznym na świeżym śnie­gu. Potem podszedłem do blank i wyjrzałem na zewnątrz.

W świetle księżyca okolica wyglądała jak krajobraz rodem z horroru. Na bieli śniegu ciemne linie drzew, załomy skał tworzyły mroczne, wyra­ziste kreski. Śnieg skrzył się różnokolorowymi drobinami dodając temu su­rowemu widokowi odrobinę bajkowości. Gdzieś w dole, pomiędzy nisko wiszącymi chmurami, błyskały światła miast, a nad nami, na niebie, nieru­chomo tkwiły gwiazdy świecące swymi drgającymi, zimnymi płomienia­mi, które wyglądały jak nadawane z oddali sygnały alfabetu Morse'a.

Węszysz? - usłyszałem za sobą głos Żelaznego.

Tak - odparłem. - Co się stało Puziowi?

Przestraszył się czegoś, ot co - Żelazny wzruszył ramionami.- Pomyślał, że na zamku jest duch tego SS-mana. Zastanawiam się, czy niepotrzebnie nie zaraziłeś go...

Co robił tu, w nocy, sam na wieży z puzonem? - przerwałem koledze.

Ćwiczył.

Ćwiczył? - zdziwiłem się.

Chłopak chciał na sylwestra zagrać coś z wieży, by poniosło się po górach jak hejnał mariacki.

Opowiedział, co widział?

Jakiś cień. To wina twojego nastawienia, szukania we wszystkim tajemnic i zagadek...

Cienie nie zostawiają śladów - powiedziałem. - Chodź.
Poprowadziłem Żelaznego na schody.

Tu stał Puzio, gdy ćwiczył - pokazałem koledze odciski pode­
szew butów chłopca na tarasie i stopniach na szczycie. - Zobaczył coś
i rzucił w to puzonem - zaprowadziłem Żelaznego do zejścia z szóstego
na piąte piętro. - Tu puzon uderzył tym ruchomym ramieniem - wska­
załem wyraźną rysę w drewnie. - Tu stał ten cień, uchylił się i starł
ramieniem kurz ze ściany-poświeciłem latarką. - Widzisz tę łukowatą
rysę? Cień, jak mówisz, kopnął instrument na dół, do pomieszczenia ra­
diostacji, a potem uciekł, potknął się o instrument, który jeszcze raz ze
złością uderzył nogą i puzon zawędrował aż tam, gdzie go znaleźliśmy,
wydając przy tym ten przeraźliwy jęk.

Żelazny oglądał ślady i słuchał mego wywodu. Myślałem, że uwierzył mi.

Bajki! - warknął. - Jedni wierzą w latające talerze, a ty w szybu­
jące puzony!

Zbiegł po schodach, a ja podążyłem za nim. Puzio nadal siedział na schodach, a Pożyczka z Różyczką próbowały go zaprowadzić do pokoju, bo nam wszystkim zaczęło doskwierać dojmujące zimno panujące w wieży.

Przyszło mi do głowy, czy na puzonie nie zostały odciski palców "du­cha" czy też "cienia", ale właśnie ujrzałem, jak Morgan wyciera instru­ment rękawem swej ciepłej pidżamy i podaje puzon Puziowi.

Proszę - powiedział po polsku.

Byłem pewien, że wszystkie odciski palców zostały starannie wytarte, ale i nabrałem pewności, iż to nowi lokatorzy zamku byli przyczyną tak

gwałtownej reakcji Puzia. Zeszliśmy wszyscy do kuchni, gdzie dziewczyny zagotowały wodę na herbatę. Przyglądałem się ubraniom Szkota i Norwe­ga wypatrując śladów otarć o ścianę; sprawdziłem, jakie mieli buty na so­bie. Ich pidżamy były czyste, a na nogach mieli ciepłe kapcie. Takie obuwie nie mogło zostawić łukowatej rysy na podłodze w wieży. Obu spotkaliśmy na górnym piętrze wschodniego skrzydła. Nie mieli szans zdążyć zbiec z wieży i przebrać się. Młodzież wybiegła z pokoi w tym samym czasie co ja. Za nami przybiegł Żelazny i on jeden był ubrany w spodnie, bluzę i cięż­kie buciory, w jakich chodził cały dzień, ale widziałem go przecież na dzie­dzińcu, gdy biegł do wieży. Do tego przypomniałem sobie jeszcze, że kiedy spotkaliśmy Jarla i Morgana w wieży, słyszeliśmy jak spada coś metalowe­go - puzon. Może moja teoria nie była słuszna? Może na zamku był ktoś jeszcze? Na razie się nie odzywałem i czekałem na opowieść Puzia.

-Normalnie ćwiczyłem sobie na górze - opowiadał chłopiec popi­jając herbatę z sokiem malinowym. - Było zimno i nie chciałem, żeby usta przymarzły mi do ustnika, więc co jakiś czas schodziłem do wieży, żeby się ogrzać. Jak tak raz zszedłem, zobaczyłem jakiś cień. Stał pod schodami, przestraszyłem się i zleciałbym na podłogę, ale to coś mnie złapało. Było wielkie i włochate, strasznie sapało...

Wilkołak - wtrącił Gwóźdź. - Lupus pana Pawła do wilkołak.
Stwierdzenie było tak sugestywne, że wszyscy zerknęli w kierunku

śpiącego w kącie Lupusa. On tylko otworzył prawe oko i widząc, że patrzę na niego przyjaźnie, poruszył ogonem, a potem znowu zamknął ślepia.

Poczułem straszne zimno - Puzio kontynuował opowieść.

Zombie - rzucił Gwóźdź głośno siorbiąc herbatę. - Kiedyś wi­działem taki film, jak wampiry, zombie i wilkołaki zabiły wszystkich na zamku, oprócz jednej kobiety, która ich wszystkich wystrzelała, a na ko­niec okazała się być czarownicą...

Gdyby była czarownicą, to by nie musiała strzelać - zauważyła Pożyczka.

To był film, ale życie pisze najlepsze scenariusze i wszyscy tu zginiemy-oznajmił Gwóźdź.

Może przestaniesz nas straszyć? - Żelazny grzecznie chciał po­skromić fantazję młodzieńca.

Mówcie co chcecie, ale niedługo zostaniemy tu odcięci od świata i wtedy zacznie się horror-powiedział obrażony, nim zamilkł.

Opowiadaj - Pożyczka zachęcała Puzia.

Wtedy puzon poleciał w dół, a to coś pobiegło za nim - szybko

dopowiedział Puzio. - Bałem się zejść, a potem wy przybiegliście.

Czemu nie widzieliśmy tego ducha wbiegając na górę? - Ró­
życzka zadała pytanie, które nam wszystkim cisnęło się na usta.

Niemożliwym było, by ktokolwiek z nas był owym duchem. Nikt nie potrafiłby tak szybko zbiec i zaraz, jak gdyby nigdy nic, dołączyć do nas. To oznaczało, że albo Puzio miał przewidzenia, albo na zamku był ktoś jeszcze. I chyba to samo pomyśleli wszyscy inni W kuchni. W ciszy, jaka zapanowała, odezwał się tylko Gwóźdź.

-A nie mówiłem? - rzucił.

Wstałem od stołu, skinąłem na Lupusa, który natychmiast przybiegł do mnie i poszliśmy do mojego pokoju. Tam założyłem ciepłe ubranie, wziąłem latarkę z silniejszym światłem i powędrowałem do wieży. Idąc przez dziedziniec widziałem przez firanę padających wielkich płatków śniegu, że wszyscy wciąż siedzą w kuchni. Tylko Morgan zwrócił na mnie uwagę. Wspiąłem się na wieżę, do czwartego piętra. Tam obejrzałem okna. W pomieszczeniu radiostacji, w otwory strzelnic były wstawione okna z brudnymi szybami. Wyżej dopiero przygotowywano otwory na wstawienie framug. Sprawdziłem zamknięcie okien i stwierdziłem, że nie można ich było otworzyć. Zszedłem na trzecie piętro i tam, na kamien­nym parapecie okna od strony dachu wschodniego skrzydła zauważyłem brak grubej pierzyny śnieżnego puchu, która była na wszystkich oknach w wieży. Nacisnąłem klamkę i skrzydło otworzyło się bez trudu. Wyjrza­łem na dach, ale na nim brakowało odcisków butów. Po co ktoś miałby przeciskać się przez okienko, żeby potem zniknąć bez śladu.

Lupus! - zawołałem wilczka wskazując na parapet. - Szukaj!
Lupus powąchał wskazane miejsce, pomachał ogonem i spojrzał na

mnie.

No, szukaj! - zachęcałem go.

Lupus stał obok mnie, radośnie wywiesił jęzor i czekał. Widocznie szkolenie u Quasimodo nie obejmowało tropienia. Bezradnie rozglądałem się i wtedy zwróciłem uwagę na starą szafę stojącą w kącie. Podszedłem do niej i uchyliłem jedno skrzydło drzwi. W środku było pusto i tym bar­dziej były widoczne w kurzu dwa odciski butów.

- Mam cię! - powiedziałem sam do siebie.

Zadowolony zatarłem dłonie.

Lupus, idziemy zapolować na ducha-powiedziałem do wilczka.
Kiedy wyszliśmy na dziedziniec, okazało się, że śnieg pada z większą

mocą. Naciągnąłem czapkę na uszy, zawiązałem pod brodą sznurki kaptura

i wyszliśmy za bramę. Włączyłem latarkę i penetrując zaśnieżoną prze­strzeń pomiędzy zamkowymi murami a skałami Czarcich Wrót szukałem śladów tajemniczego gościa. Byłem pewien, że przeczekał, aż wszyscy wbiegną na górę, do Puzia, wyszedł z kryjówki w szafie i uciekł z zamku. Śnieg sypał tak mocno, że mógł dawno zasypać odciski podeszew, ale mia­łem nadzieję, że pozostaną chociaż niewyraźne wgłębienia. Lupus szedł za mną i nie przejawiał najmniejszej ochoty do tropienia. Tak dotarłem do sa­mych Czarcich Wrót i powędrowałem dalej. Wszędzie, przede mną królo­wała gładka, biała płaszczyzna nietkniętego śniegu. Rozglądałem się na wszystkie strony. Zerknąłem na szczyty skał i moją uwagę zwróciło to, że śnieg na czubkach był wyraźnie poruszony, jakby ktoś tamtędy szedł.

Zadzierając głowę obszedłem Czarcie Wrota i dotarłem do jaru, któ­rym płynął strumień. Wiedziałem, że dalej skręcał do kotlinki z domem Quasimodo. Na ścianach skał Czarcich Wrót dochodzących do samej wody było widać, że ktoś tu się ześlizgiwał, wprost do potoku. Chciał zgubić trop i uniemożliwić ewentualną pogoń. Musiał być wyjątkowo wy­trzymałym człowiekiem, skoro najpierw ryzykował przejście z murów na skały, szedł po nich i tu zsunął się do wody. Pewnie wędrował dalej kory­tem, by nigdzie nie zostawić śladów. Byłem pewien, że na swoim po­dwórku potrafił skutecznie zamaskować wszystkie swoje kroki.

Lupus, wracamy! - zawołałem wilczka, który z ciekawością roz­
glądał się po okolicy. Ciągnęło go do wolności, ale przecież nie trzymałem
go na smyczy i mógł uciec.

Masz ochotę wrócić do swoich? - zwróciłem się do Lupusa.
Ten zerknął na mnie i nastawił uszy. Dopiero po ułamku sekundy i do

mnie dotarł odgłos dalekiego, głębokiego wycia wilków. Lupus podsko­czył na tylnych łapach i z jego paszczy wydobyło się podobne, nieco roz­paczliwe wycie. Było tak głośne, że odruchowo zatkałem uszy i odsuną­łem się od wilczka. Lupus zamilkł na chwilę i odwrócił się w kierunku zam­ku. Skierowałem w tamtą stronę promień latarki, ale niczego prócz wirują­cych płatków śniegu nie widziałem. Wycie wilków mieszało się z leni­wym pogwizdywaniem wiatru i trzaskiem drzew w lesie, kołyszących się w rytm jego podmuchów.

Fatalna noc dla człowieka, ale dobra dla wilków - mruknąłem.
- Lupus, nadszedł czas decyzji. Możesz wrócić do swoich.

Lupus prowadził swój wilczy dialog, a odgłosy jego towarzyszy stawały się coraz bliższe. W pewnym momencie, gdy poświeciłem dookoła, zoba­czyłem sforę kilku wilków, która otaczała mnie i Lupusa luźnym kręgiem.

Zrobiłem krok, ale wtedy zauważyłem kątem oka, że pozostałe wilki ota­czają mnie ciasnym kręgiem o promieniu zaledwie dwóch metrów.

Lupus, zaprosiłeś ich na kolację? - żartowałem sam sobie doda­
jąc otuchy.

Wtedy z kręgu wyszła wilczyca i podeszła do mnie. Ominęła Lupusa i wpierw powąchała moje nogawki. Stałem nieruchomo, a ona obeszła mnie cicho powarkując. Potem odeszła do Lupusa. Ten jak dziecko na widok matki próbował podskoczyć zapraszając ją do zabawy, ale ona tyl­ko błyskawicznie chwyciła go zębami za krtań i tak trzymając postawiła na łapy. Lupus zaraz zmienił się. Jego pysk nie przypominał już tamtego szczenięcego sprzed kilku tygodni, ale nagle zdawał się mężnieć. Lupus stanął lekko pochylony, a jego ogon zesztywniał.

Z kręgu, mimo skowytu wiatru dobiegało mnie ciche warczenie. Po­wiodłem światłem po oczach wilków. Kilka z nich cofnęło się. Wilczyca odeszła do stada i wtedy w stronę Lupusa skoczył jeden z wilków. W kilku susach dopadł wilczka i chwycił go za kark. Szarpnął nim na boki. Lupus w pierwszej chwili zawył, na śnieg prysnęły krople krwi.

Lupus! - krzyknąłem świecąc na walczących. - Do mnie!
Zrobiłem krok, ale wtedy zauważyłem kątem oka, że pozostałe wilki

otaczają mnie ciasnym kręgiem o promieniu zaledwie dwóch metrów. Przystanąłem rozumiejąc, że według wilków nie powinienem wtrącać się do tej potyczki. Lupus z przeciwnikiem na karku przysiadł, zwarł się w sobie i nagle wyskoczył jak zwolniony z gigantycznej sprężyny. Wilk wystraszył się tego ruchu i puścił kark Lupusa. Nie złapał równowagi i spadł na plecy, a wtedy Lupus stanął nad nim i z głośnym, przeraźliwym warkotem zbliżył swe ostre zęby do krtani leżącego. Teraz tamten zamarł w bezru­chu. Wyglądali jak dwaj rzymscy gladiatorzy, przy czym Lupus był zwy­cięzcą oczekującym od widowni znaku, czy ma dokończyć krwawe dzie­ło. Wilczek stał i spoglądał po kręgu wilków.

Lupus, zostaw go - odezwałem się. - Puść go!

Wilki jakby otrzeźwiały i na dźwięk mojego głosu zbiły się w gromadę. Teraz nie przypominały groźnej watahy, ale stado gotowe do pierzchnię­cia do ucieczki lub szaleńczej szarży. Emocje wilków zdawały się przypo­minać akrobatę wędrującego po cienkiej linie. Nie wiedziałem, czego można się teraz po nich spodziewać, chociaż ufałem swemu rozumowi podpo­wiadającemu, że to raczej niemożliwe, aby wilki zaatakowały człowieka. Bałem się o Lupusa, którego mogła spotkać sroga kara za zwycięstwo, gdyby reszta stada rzuciła się na niego.

Lupus, oni ciebie nie chcą, musisz wrócić do mnie - przemawia­
łem.- Lupus, nigdy już nie będziesz wilkiem. Chodź do mnie...

O dziwo, wilczek mnie posłuchał. Jego przeciwnik zdumiony tym, że jeszcze żyje, trwał nieruchomo, aż gdy Lupus odszedł dostatecznie dale­ko, zerwał się i z podwiniętym ogonem czmychnął w mrok. Za nim, leni­wym truchtem odeszła reszta stada z wilczycą na czele. Lupus tylko roz­paczliwie zawył i w tym wyciu było tyle bólu, tyle lęku, że przyklęknąłem przy wilczku i przytuliłem go jak płaczące dziecko. On wtedy nagle, wście-klym ruchem zahaczył mnie górnym kłem o skórę na policzku i rozorał ją. Potem pobiegł za wilkami.

Mnie zrobiło się słabo. Ciepła krew lała się z rany i ciemną plamą zastygała na kurtce. Próbując ręką powstrzymać krwawienie pobiegłem w kierunku Czarcich Wrót. Wbiegłem w szparę, ale okazało się, że źle trafiłem - znalazłem się w ślepej uliczce. Zawróciłem, skręciłem w pra­wo, ale dotarłem do skał, którymi okazały się Mnichy. W ciemnościach nie było widać świateł zamku, biegłem po omacku, mało widząc, bo oko nad raną odruchowo trzymałem zamknięte. Bieg w zaspie szybko mnie zmęczył. Spociłem się, na przemian wstrząsały mną dreszcze i robiło mi się duszno. W końcu jakimś cudem znalazłem właściwą drogę. Poślizną­łem się na kamiennych schodach prowadzących do zamkowej bramy i wreszcie dopadłem jej i nacisnąłem klamkę. Furta była zamknięta! Wa­liłem w nią lewą ręką, prawą wciąż trzymając przy ranie. Nie miałem sił krzyczeć, więc tylko stukałem. Niespodzianie spod pachy wyśliznęła mi się latarka i upadła na kamienie pod śniegiem tak nieszczęśliwie, że pękł drucik w żarówce i nie miałem już światła.

W kieszeni bluzy, pod kurtką miałem drugą latarkę, ołówkową. Wyją­łem ją i wetknąłem do ust. jednocześnie lewą ręką próbując wyszukać w scyzoryku odpowiednie ostrze, żeby otworzyć zamek. Niestety, ktoś zostawił przekręcony klucz, którego nie udało się wypchnąć z dziurki. Moje ponowne walenie dało tylko efekt podobny do rzucania śnieżkami ze świeżego śniegu. Tłukłem obiema pięściami, ale wtedy nowe strugi krwi wylewały się z rozciętego policzka.

Z rozpaczą sięgnąłem po śnieg i przytknąłem go do rany, żeby zimno uśmierzyło pieczenie i zmniejszyło krwawienie. Wtedy straszliwie mnie zabolało, zawyłem i bez sił usiadłem. W tym momencie uchyliła się furta i ostrożnie, z trwogą w oczach wyjrzała Pożyczka.

- Co się panu stało?! - krzyknęła.

Podbiegła do mnie, dotknęła mojej twarzy, żeby lepiej mi się przyjrzeć, ale gdy jej ciepłe palce trafiły na wilgotne plamy krwi, odskoczyła. Powoli wstałem i opierając się o ściany wszedłem na zamek. Dziewczyna sta-

rannie zamknęła bramę i wzięła klucz ze sobą. Podtrzymywała mnie za ramię i zaprowadziła do pustej kuchni. Było w niej jeszcze ciepło. Pożycz­ka posadziła mnie przy stole, postawiła na kuchni garnek z wodą i poma­gała mi zdjąć kurtkę.

Co się panu stało? Gdzie jest Lupus? - wypytywała.

To Lupus-jęknąłem.

- Ugryzł pana? Co mu się stało? Może pan mu coś zrobił? W tym momencie do kuchni wkroczył Żelazny i na mój widok zamarł w pół kroku.

Z kim się biłeś?! - wrzasnął. - Gdzieś ty był?

Nie odpowiadałem na pytania czekając, aż Pożyczka przemyje i opa­trzy ranę. Żelazny obejrzał pamiątkę, jaką mi pozostawił Lupus.

Nie jest źle - ocenił. - Nie przeciął policzka na wylot, ale bę­
dziesz miał gustowną bliznę, jakieś cztery centymetry. Jutro, a właściwie
dziś musisz zejść do lekarza, żeby ci to zszył i zrobił parę zastrzyków.
Podejrzewam, że nikt nie szczepił Lupusa chociażby przeciw wściekliźnie.

Wtedy do kuchni zszedł Gwóźdź. Gdy mnie zobaczył, zbladł.

Wampir czy wilkołak? - wykrztusił pytanie.

O ile wcześniej mogło się zdawać, że specjalnie chce nas nastraszyć swymi ponurymi wizjami, o tyle teraz mówił serio, jakby wierzył w istnie­nie takich stworów.

Moja bezmyślność - odpowiedziałem.

Gwóźdź usiadł przy stole i z otwartą buzią, jak małe dziecko słuchał opowieści o moich poszukiwaniach w wieży i na zewnątrz zamku.

Czemu Lupus pana ugryzł? - dziwiła się Pożyczka.

Pamiętam, jak miałem szesnaście lat i kłóciłem się z rodzicami - odezwał się Żelazny. - W mojej klasie w liceum było kilka dzieciaków bogatych rodziców, które prawie co sobota robiły imprezy u kogoś, bo aku­rat jego starzy gdzieś wyjeżdżali. Na takich imprezkach można było posma­kować wszystkich zakazanych owoców... Wiesz, jak to jest... Chciałem tam chodzić, ale mój ojciec nie pozwalał. To był tramwajarz. Zawsze wra­cał z roboty zmachany, spocony. W kąt rzucał gazetę, którą w ciągu dnia zdążył na pętlach kilka razy przeczytać, jadł obiad i opadał na kanapę przed telewizorem. Zawsze myślałem, że za mało znał życie i chciał, żebym tylko myślał o nauce i pracy. Co zrobić - Żelazny wzruszył ramionami - wia­łem z domu, a rano gdy wracałem, ojciec czekał na mnie ze swoim skórza­nym pasem, a potrafił nieźle pociągnąć. Teraz wiem, że wtedy nie potrafili­śmy ze sobą rozmawiać. Szybko, po ukończeniu liceum zwiałem z domu.

Różne rzeczy w życiu robiłem, niektórych mi wstyd. Wróciłem do domu po prawie dziesięciu latach i ojciec już nie żył. Nie zdążyłem mu powiedzieć, że miał rację, bo to jego proste i uczciwe życie było sto razy więcej warte niż ludzie, do których wtedy uciekałem. Lupus przeszedł swą wilczą inicjację i nie tyle musiał pokonać wroga, ile wybrać właściwą drogę dla siebie. Ludzie mąją z tym problem, a co dopiero zwierzę kierujące się instynktem...

Zwierzęta też myślą - wtrąciła Pożyczka.

Czasami to bardzo inteligentne bestie-przyznał Żelazny.-Lupus i tak stał się wyrzutkiem... Paweł, musisz jutro iść do lekarza. Pójdziesz?

I tak chyba powinienem wyjechać?

Pożyczka i Gwóźdź wyczuli, że między mną i Żelaznym doszło do jakiegoś spięcia. Kolega zamyślił się. Palcem wodził po bruzdach na bla­cie stołu, śladach po wbitych nożach, a potem westchnął.

Zostań chociaż do końca świąt - powiedział. - Przecież jeste­
śmy kumplami... -wyciągnął do mnie dłoń na zgodę.

Uścisnąłem ją zastanawiając się, jaka może być przyczyna takiej zmiany nastroju Żelaznego.

No, dzieciaki! - klasnął w dłonie. - Zmykać do łóżek. Jutro
Wigilia i mogą tu trafić już pierwsi turyści.

Gdy Pożyczka i Gwóźdź poszli do swoich pokoi, wyszliśmy z Żela­znym na dziedziniec. Weszliśmy do korytarza bramnego i stanęliśmy w cieniu oparci o chłodne wrota.

Kto zamknął bramę za tobą? - zapytał Żelazny.

Nie wiem. Wyszedłem jakieś... - zerknąłem na zegarek - trzy godziny temu!

Co ty tyle czasu robiłeś na śniegu?!

Szukałem śladów... - opowiedziałem mu o swoich podejrzeniach związanych z kryjówką w szafie w wieży.

-Nieźle - Żelazny zapalił papierosa osłaniając dłońmi płomyk za­pałki.

Wypuścił kłąb śmierdzącego dymu i wpatrywał się we wschodnie skrzydło zamku.

Morgan też nie może spać - powiedział Żelazny.
Powstrzymałem się przed tym, by nie zerknąć w kierunku okien.

Ktoś cię nie lubi, skoro chciał, żebyś zamarzł - kontynuował Żela­
zny. - Ciekawe czemu? Widocznie wie, kim jesteś, a to jednoznacznie rzu­
ca złe światło na naszych podróżnych z północnych krajów. Pożyczka urato­
wała ci życie. Zauważyłem, że ta dziewczyna zawsze sprawdza, czy wszyst-

kie drzwi są zamknięte na noc. Słyszałem, jak się krzątała, dłuższy czas szukała czegoś w kuchni - tam przy drzwiach wisi w nocy klucz od bramy. Rzucił niedopałek do metalowego kosza i łagodnie objął mnie ramie­niem.

Idź spać - zachęcał mnie. - Jutro czeka cię wyprawa do doliny i powrót na Wigilię. Nawet nie próbuj zwiać! - pogroził mi palcem jed­nocześnie wesoło mrużąc oko.

Powiedz mi jeszcze jedną rzecz.

Tak?!

Czemu Pożyczkę właśnie tak nazywacie?

Bo to zaledwie zadatek na kobietę - Żelazny roześmiał się - Rozumiesz? Taka szara myszka... Głupio byłoby ją nazywać Zadatkiem, więc wymyśliliśmy Pożyczkę.

Powędrowałem do swojego pokoju. Ogień w piecu nieco przygasł i poczułem w powietrzu obcy zapach - dobrego tytoniu, jakby ktoś z zapa­loną fajką lub cygarem wszedł do zajmowanej przeze mnie komnaty.

Rozejrzałem się sprawdzając, czy tajemniczy gość nie penetrował za­wartości szafek, sekretarzyka, ale wszystko wyglądało na nietknięte przez obcego. Zamknąłem drzwi, przekręciłem klucz w zamku, dołożyłem drew­na do pieca, rozebrałem się i skryłem w łóżku. Natychmiast zasnąłem mimo pieczenia policzka. Za oknem, na listwach okiennic wiatr wygrywał swe ponure symfonie tak przypominające wycie Lupusa. Mimo bólu, jaki mi sprawił, czułem niepokój o niego.

Przebudziłem się nagle. Leżałem odkryty, a pot przesiąkł przez ubranie i momentalnie stał się wilgotnym, ciężkim, zimnym pancerzem. Przebrałem się, poszedłem do toalety. Tam w lustrze obejrzałem ranę. Wyglądała fatalnie. Wzdłuż ciemnej pręgi pojawiły się drobne, czerwone cętki na sinych smu­gach. Umyłem twarz i starannie założyłem opatrunek. Potem zszedłem do kuchni, gdzie byli już wszyscy mieszkańcy zamku. Morgan i Jarl jedli śnia­danie. Towarzyszył im Żelazny pijący kawę. Dziewczyny stały przy kuchni, a chłopcy wycierali talerze i sztućce - zapewne na uroczystą wieczerzę.

Jak policzek? - zapytał mnie Żelazny.

Dobrze, nic mi nie będzie - odpowiedziałem.

Może to obejrzę? - troskliwie zaproponował Morgan. - Trochę znam się na takich ranach, bo wielokrotnie chodzi tum na polowania i nie­jedno już widziałem...

Nie, dziękuję za troskę - ukłoniłem się.

Usiadłem przy stole, a Pożyczka podała mi herbatę i trzy kanapki z serem.

My dostaliśmy tylko z masłem - poinformował mnie Żelazny.

Babcia uczyła mnie, że w Wigilię trzeba pościć - mruknęła Po­życzka.

Ty jesteś ranny, to dostałeś ser - żartował Żelazny.

Najecie się w ciągu dnia, a wieczorem będziecie grymasić - rzuciła Różyczka.

Panowie zostają z nami? - zwróciłem się do Norwega i Szkota.

Tak, tylko zejdziemy do doliny, ale zaraz wracamy - odpowie­dział Jarl. - Chyba zostanę tu na dłużej. Podoba mi się to miejsce - uśmiechnął się do Żelaznego.

I są tu ładne widoki - Morgan znacząco spojrzał na dziewczyny.
Różyczka odgadła, o czym mówi Szkot i uśmiechnęła się zalotnie po­
prawiając włosy.

Gdybym był młodszy, to bym tu zapewne zapuścił korzenie. -
Morgan rzucił śmiejąc się.

Panowie zejdą do Karpacza? - upewniałem się.

Musimy załatwić jedną sprawę i nie wiem, czy czasem nie będzie­my musieli pojechać dalej - uprzejmie odparł Jarl.

Będę mógł pana prosić o pewną przysługę? - zapytałem.

Oczywiście - odparł Norweg.

Szybko pochłonąłem swoje kanapki i pobiegłem do pokoju, z którego wziąłem portfel. Po kwadransie Morgan i Jarl w ciepłych ubraniach zmie­rzali do bramy. Na moment zatrzymałem Norwega i wyłuszczyłem, o co mi chodzi. Nie chciał ode mnie wziąć pieniędzy zapewniając, że dla niego to drobiazg. Dopiero wobec zapewnienia, że to dla mnie sprawa honoru, przyjął banknoty. Gdy tylko zniknęli za załomem skały Czarcich Wrót, obok mnie zjawił się Żelazny.

Co z nimi załatwiałeś? - zapytał.

Nic ważnego.

-Ty... - przede mną znowu stał ten młodzieńczy, zawadiacki kum­pel - prawdziwy Żelazny.

Wyjaśniłem mu, o co prosiłem Jarla, a kolega roześmiał się.

Oczywiście nie idziesz do lekarza - stwierdził.

Nie.

Uparty osioł - zrezygnowany pokręcił głową. - Chodźmy ubie­rać choinkę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

SALA BALOWA . UBIERANIE CHOINKI . ZAPRASZAMY QUASIMODO NA WIECZERZĘ WIGILJNĄ . WIGILIA I PRE­ZENTY . NOCNY MARSZ DO KARPACZA . U LEKARZA

Żelazny miał sztuczną choinkę i pudło ozdób. Uroczysta kolacja miała odbyć się tego wieczora w sali na parterze wschodniego skrzydła, na prawo od wejścia z dziedzińca. Wchodziło się do niej z tej samej sieni, z której drzwi prowadziły do wieży i pokoju zajmowanego przez Żelazne­go. Komnata miała duży kominek w rogu, obok okna wychodzącego na dziedziniec. Nad przepaść był wysunięty niewielki balkon opierający się na dwóch kamiennych zębach wystających ze skały. Był z niego oszała­miający widok na Kocioł Jański. Tam, w przeciwległym rogu do kominka, miała stanąć choinka, na prawo od wyjścia na balkon. Stałem na środku pomieszczenia wpatrując się w mozaikę z marmurowych płytek na podło­dze, w stare meble: wielki stół w kształcie elipsy opierający się na czte­rech nogach stylizowanych na lwie łapy; dwanaście krzeseł - dzie­więtnastowiecznych kopii foteli średniowiecznych, prostych i surowych w wyglądzie, a jednocześnie dodających dostojeństwa zasiadającym w nich osobom; kredens z ciemnego drewna inkrustowany listwami drewna orze­chowego. Ten ostatni mebel nie był piękny, był wręcz brzydki. Ktoś go sztucznie przyczernił i na tym tle elementy drewna orzecha włoskiego i to w bardzo rzadkiej odmianie z południa Francji wyglądały jak przysłowio­wy kwiatek przy kożuchu.

Kominek wyróżniał się demonicznymi pyskami zwierząt umieszczo­nymi wokół otworu paleniska. Domyślałem się, że przy palącym się ogniu na ścianach powstawały fantastyczne drgające wzory, ale nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak na coś takiego można było patrzeć każdego wieczo­ra.

Ładny wzorek? - zapytał Żelazny przesuwając butem po mar­murowej posadzce.

Ładny. Skąd wziąłeś taki drogi materiał?

Stąd, musiałem tylko dokupić jakieś trzy metry kwadratowe, bo tyle brakowało - odpowiadał Żelazny. - Resztę wybrałem z tej ruiny.

W tej sali tylko kominek ocalał. Jest wyrzeźbiony z jednego kawałka pia­skowca, który sięga do posadzki piwnicy i brakuje mu pół metra do pierw­szego piętra.

To jest taki ogromny kawał skały? - byłem zdumiony.

Połowy tych ścian - Żelazny pokazał na tę do sieni i tę od strony dziedzińca - też są z tego samego fragmentu piaskowca. Nie dziwię się, że to ocalało.

Kolega przyniósł choinkę i teraz ustawiał ją w kącie prostując druty ukryte w sztucznych gałązkach. Do komnaty weszły Różyczka i Pożycz­ka. Ta druga niosła ozdoby. Pomagałem dziewczynom stroić choinkę, a Żelazny otworzył drzwi prowadzące na balkon i stanął w progu głęboko wdychając świeże i o dziwo ciepłe powietrze.

Żyć, nie umierać - westchnął po chwili. - Dla takich chwil warto żyć. Wiecie, co najbardziej lubiłem w świętach?

Prezenty - domyśliła się Różyczka.

Jak byłem kajtasem, to tak - przyznał Żelazny. - Potem lubiłem ten świąteczny spokój. Wiecie, gdy od rana każdy miał coś do roboty, z kuchni dochodziły smakowite zapachy. Potem było wypatrywanie pierw­szej gwiazdki, dzielenie się opłatkiem i wspólna wieczerza. Cała rodzina siadała do wspólnego stołu. Te prezenty... przestały być ważne, gdy do­strzegłem, że bratanice dostają od dziadków lepsze, droższe prezenty... Po latach najmilej wspominałem te pierwsze, wspólne zachłyśnięcie się barszczem z uszkami.

U mnie to była tragedia - wyznała Różyczka. - Jestem córką mamy z pierwszego małżeństwa i cała rodzina taty patrzyła na mnie krzy­wo. Na prezenty od nich nie miałam co liczyć. Za to zawsze babcia od strony mamy dogadywała mamie, jak to brat, czyli mój wujek, dobrze zarabia, i że tata jest taki ciapa... Au rodziny taty w czasie Wigilii jadłam śledzie z ziemniakami... straszne!

Najlepiej pamiętam Wigilie u babci - i ja włączyłem się do wspo­mnień. - Od rana obowiązywał ścisły post, którego pilnowała królująca w kuchni prababcia. Na gorącej płycie kuchni leżały świeżo upieczone gigantyczne pierogi z kapustą i z grzybami lub z makiem. Obok leżała drożdżówka. Wszyscy starali się podkraść te smakołyki, a że zdobywca takiego kąska był zaraz obstąpywany przez resztę, trzeba się było dzie­lić. Nikt się nie najadł, ale głodni byliśmy wszyscy po równo. Przed wyj­ściem na Pasterkę babcia dawała każdemu po łyku wina malinowego własnej produkcji. Kiedy miałem dwanaście lat, dała mi pierwszego, ma-

łego łyczka i nigdy więcej od niej nie dostałem następnego, bo kolejnego lata zmarła we śnie. W czasie Pasterki starsze dzieciaki wspinały się na chór, gdzie na wąskich ławeczkach obok organisty siadało się ciasno, bę­dąc wciśniętym między sąsiadów, najlepiej jak była to jakaś ładna dziew­czyna...

Ale z pana podrywacz... - rzuciła Pożyczka.

Przypomniało mi się coś jeszcze! - krzyknąłem. - Babcia za­wsze między gałązki sztucznej choinki wkładała gałązki prawdziwego świerku. Gdy lampki choinkowe się rozgrzeją, to zapach lasu jest inten­sywniejszy... Ubiorę się i pójdę po gałązki - zaoferowałem się.

Leć! - Żelazny kiwnął głową.

Pójdę z panem! - zawołała Pożyczka.

Wychodząc z komnaty słyszałem, jak Różyczka dziwiła się, że jej ko­leżanka nie boi się towarzystwa "takiego podrywacza jak pan Paweł".

Pobiegłem do siebie i założyłem ciepłe ubranie oraz buty. Niestety, kurtka suszyła się po spieraniu z niej plam krwi. Czekałem na Pożyczkę przy bramie. Przyszła po kilku minutach i wyszliśmy za bramę. Na furcie zobaczyłem nową rzecz - duży dzwonek wiszący na grubym sznurze.

Mój pomysł - pochwaliła się Pożyczka.

Bardzo dobry-pochwaliłem ją. - Może komuś uratuj e życie - uśmiechnąłem się.

Pomogłem dziewczynie zejść po kamiennych schodach. Poruszała się zgrabnie, ale jednocześnie jakby nie ufała każdemu swemu krokowi nie wiedząc, co czeka na nią pod śniegiem. Na spacer założyła może zbyt lekką o tej porze roku jesienną kurteczkę, beret z daszkiem i długi, gruby szalik. Dłonie chroniły wełniane rękawice z jednym palcem, nie uwierzy­cie, połączone sznurkiem wpuszczonym w rękawy kurtki. Jej blade zwy­kle policzki natychmiast okryły się różowymi, stworzonymi przez mróz rumieńcami. Na jej ustach zobaczyłem grubą warstwę wazeliny chro­niącą wargi przed popękaniem.

Przeszliśmy przez Czarcie Wrota i zmrużyliśmy oczy przed słońcem, którego promienie odbijające się w śniegu wyglądały jak dywan z dia­mentów i brylantów, z rzadka przetykany drobinkami rubinów.

Najbliższe świerki były w lesie powyżej Mnichów i kotlinki z dom­kiem Quasimodo. Gdy tak szliśmy, zastanawiałem się, czy nie powinni­śmy zaprosić starca na wieczerzę. Podzieliłem się tą myślą z Pożyczką.

To piękny pomysł, ale czy on będzie chciał przyjść? - dziewczy­
na wyraziła wątpliwość. - Do tego, czy...

Potraficie ukryć to, co myślicie o jego wyglądzie? - domyśliłem
się.

-Nie tak... - Pożyczka odparła z wahaniem. - Żelazny i chłopaki są w porządku, tylko... Różyczka... wie pan, ona czasami zachowuje się bardzo dziwnie, wygłupia się, wtedy może palnąć jakąś głupotę.

Wydaje mi się, że ten staruszek widział w życiu wiele rzeczy i wy­
głup nastolatki specjalnie go nie zdziwi - odpowiedziałem. - Kiedy
wrócimy do zamku, to zapytam Żelaznego, czy mogę zaprosić Quasimo-
do.

Doszliśmy do pierwszych świerków i urwaliśmy kilka gałązek. Gdy wracaliśmy do zamku, jeszcze przed Czarcimi Wrotami, nagle z boku, ze śnieżnej zaspy podnieśli się Żelazny, Różyczka i chłopcy. Nim zdążyliśmy cokolwiek zrobić, obrzucili nas śnieżkami.

Błyskawicznie odłożyłem gałązki i zacząłem zgarniać śnieg na kule. Pożyczka robiła to samo, ale jej rękawiczki błyskawicznie przemokły. Rzuciłem jej swoje, nieprzemakalne, w których niewygodnie mi się robiło śnieżki. Po kilku minutach rzucania wszyscy byliśmy oblepieni śniegiem i spoceni. Teren walki wyglądał jak powierzchnia Księżyca zryta małymi kraterami. Pożyczka już pociągała nosem - miała początki kataru - mimo to dzielnie walczyła i moim wzorem wykopała sobie małą norkę, z której prowadziła ogień. Walka zakończyła się szarżą oddziału Żelazne­go na nasze pozycje i wielkim wytarzaniem się w śniegu.

-Może zaprosimy Quasimodo? - zaproponowałem Żelaznemu, gdy odpoczywaliśmy po zapasach.

Tak - pokiwał głową.

Poszedłem sam zaprosić starca, a reszta towarzystwa wróciła na za­mek doprowadzić swój wygląd do porządku, ogrzać się i zakończyć przy­gotowania do wieczerzy. Przeszedłem między Mnichami, po śladach zo­stawionych przed południem przez Jarla i Morgana. Ze zdziwieniem do­strzegłem, że obaj skręcili do chaty Quasimodo. Ze śniegu odczytałem, że podeszli do drzwi, potem jeden z nich - domyślam się, że Morgan - obszedł chatę, a następnie obaj ruszyli w dół. Późniejsze tropy wskazy­wały, że po nich do chaty, z lasu, od strony zachodniego zbocza zszedł jeszcze ktoś, kto wszedł do chaty.

Zbliżyłem się do drzwi i mocno w nie zapukałem. Po chwili otworzył mi Quasimodo i ponuro mi się przyglądał.

Dzień dobry! - przywitałem go.

Dobry - warknął najwidoczniej niezadowolony z mojego najścia.

Chcieliśmy pana zaprosić na wieczerzę wigilijną do zamku - po­wiedziałem.

Po co?

Na wspólną wieczerzę...

Myślisz, że jestem głodny?

Nie. Pan wie, że nie o to przecież chodzi...

A o co?

Staruszek najwyraźniej był w złym humorze i nie wiedziałem, czy mam z nim dalej rozmawiać, czy już powinienem wracać.

Chciałem, żeby pan tego wieczora nie czuł się samotny - odpar­łem.

Uważasz, że potrzebuję towarzystwa?

Nie wiem, ale to taki wyjątkowy dzień, że...

To był twój pomysł? - przerwał mi staruszek.

Tak.

Chcesz się w ten sposób odwdzięczyć?

Też, ale...

Co ci się, synku, stało w policzek?

Nikt dawno nie mówił do mnie "synku" i czułem się zmieszany.

Lupus mnie zranił-odpowiedziałem.

Uciekł do swoich?

Wybrał ich - to lepsze określenie.

W nocy słyszałem wycie wilków, a rano znalazłem masę krwi. To ty zakrwawiony wracałeś na zamek?


Tak.

Lupus walczył z wilkami o ciebie?

-Raczej o siebie. Jeden z wilków go zaatakował, ale nie pozwoliłem Lupusowi go zagryźć.

Dziwny z ciebie człowiek - Quasimodo przyglądał mi się. - Obudziłeś straszne demony... Dziękuję za zaproszenie - skinął mi głową na pożegnanie.

Przyjdzie pan?

Może.

Pan chyba niedawno był na zamku?

Czemu tak uważasz? - zdziwił się.

Nie chciałem od razu zdradzić się ze swoimi podejrzeniami, więc ugry­złem się w język.

Wyjdę po pana. O której?

Ty lepiej w nocy nigdzie nie wychodź! Już raz cię szukałem.

Starzec zamknął drzwi. Odniosłem wrażenie, że na koniec naszej roz­mowy był już weselszy, mimo tych dziwnych słów o demonach. W dwa­dzieścia minut doszedłem na zamek, wykąpałem się, przebrałem i zsze­dłem do kuchni, by zaoferować swoją pomoc.

Niech pan rozłoży nakrycia - rozkazała mi Różyczka. - Zasta­
wa jest w kredensie w komnacie balowej.

Do pomocy na ochotnika zgłosił się Gwóźdź. Zdziwił się, że wyłoży­łem o jedno nakrycie więcej niż jest mieszkańców zamku.

Dla Mikołaja? - zastanawiał się.

Stara tradycja nakazuje, by przygotować jedno miejsce dla niespo­dziewanego gościa - wyjaśniłem.

A będzie taki?

To zawsze jest niespodzianka.

O moim pomyśle zaproszenia starca wiedzieli tylko Pożyczka i Żela­zny, ale nikt nie mógł być pewnym, czy Quasimodo przyjdzie.

Gdy przygotowałem zastawę stołową, zobaczyłem, że na dziedziniec wyszli Jarl i Morgan. Pierwsze kroki kierowali do kuchni. Wybiegłem na dziedziniec i zawołałem Norwega. Razem weszliśmy do sieni i dał mi to, o co go rano prosiłem.

Będzie szczęśliwa - Jarl promiennie się uśmiechnął.

Było umówione, że kolacja wigilijna rozpocznie się, gdy Żelazny za­dzwoni dzwonkiem u wrót zamku. Na razie panował spokój. W swoim pokoju schowałem pudełko od Jarla i powędrowałem na szczyt wieży. Chciałem chwilę pobyć sam.

Wpatrywałem się w świat dokoła otulony przedwieczorną szarówką i nastawiałem policzek do podmuchów chłodnego wiatru. Czułem piecze­nie wokół rany i wiedziałem, że zrobiłem błąd nie idąc od razu do lekarza. Teraz nie chciałem mieszkańcom psuć świątecznego nastroju i musiałem jakoś wytrzymać do rana. Ból był tak silny, że zupełnie nie myślałem o roz­wiązaniu zagadki zamku i o tym, co znaczyły słowa zapisane na pierwszej stronie Biblii znalezionej w piwnicy czy dziwne wypadki na wieży z udzia­łem Puzia. Na zachodzie, między chmurami zabłysła gwiazda i wtedy usłyszałem dzwonienie przy bramie.

Zbiegłem do swojej komnaty, chwyciłem pakunek i pobiegłem do sali balowej, gdzie wszyscy mieszkańcy zeszli się na kolację przebrani o ile to było możliwe w takich warunkach w jak najbardziej eleganckie ubrania. Korzystając z zamieszania, gdy młodzi ludzie rozstawiali półmiski z jedze-

niem i wazy z barszczem, podłożyłem swoje pudełeczko pod choinkę. Stanęliśmy kręgiem wokół stołu, a Żelazny jako gospodarz rozdał wszyst­kim kawałki opłatka. Wtedy przy furtce zadzwonił dzwonek.

Kto to? - zdziwiła się Różyczka.

To on? - upewniał się Żelazny patrząc w moją stronę.

Chyba tak... - odparłem niepewnie.

Wybiegłem na dziedziniec i do bramy. Na zewnątrz rzeczywiście stał Quasimodo, w ciemnych spodniach, kozakach i rozpiętej kurtce, spod której wyglądała biała koszula i krawat!

Pomyślałem, że ten dzwonek to znak - staruszek powiedział nie­pewnie.

Tak, proszę, niech pan wejdzie - zapraszałem go.

Gdy go prowadziłem przez dziedziniec, przyglądał się wszystkiemu z zainteresowaniem. W sieni wschodniego skrzydła zostawił kurtkę i wte­dy okazało się, że na koszulę założył ładny, moherowy pulower. Był sta­rannie ogolony, pachniał bardzo dobrą wodą kolońską, miał starannie przy­cięte i uczesane włosy. Gdy go wprowadziłem do komnaty zapanowała cisza.

Za zgodą naszego gospodarza zaprosiłem na wieczerzę mojego
wybawcę - wyjaśniłem. - Usiądzie pan między mną i Pożyczką? -
zaproponowałem staruszkowi.

Jednak nim siedliśmy, wszyscy łamaliśmy się opłatkiem składając so­bie życzenia.

Żebyś znalazł sobie wreszcie fajną babkę - życzył mi Żelazny.

Obyś miał szczęście zobaczyć kolejne gwiazdy wigilijne - po­wiedział Morgan, a to co mówił brzmiało jak stare szkockie powiedzenie i groźba jednocześnie.

-Żebyś z każdej podróży wracał mądrzejszy - rzekł mi Quasimodo.

Zauważyłem, że starzec łamiąc się opłatkiem z Puziem z dziwną troską spoglądał w oczy chłopca. Potem Quasimodo podszedł do choinki, pod którą dołożył do niewielkiej piramidki dwa małe pudełka.

Zasiedliśmy do wieczerzy i wpierw jedliśmy barszcz z uszkami. Pie­rożki z lekko pikantnym nadzieniem kontrastowały z zupą o bardzo łagod­nym w smaku, a w konsystencji przypominającej krem. Wszyscy obecni nie mogli się nachwalić talentu dziewczyn, które przygotowały ten przy­smak; Żelazny zajął się daniami z ryb, a chłopcy utarli kutię. Naszymi smakołykami najbardziej zafascynowani byli zagraniczni goście. Quasi­modo jadł spokojnie i widoczne było, że pomimo iż teraz mieszkał w sa-

motności, kiedyś bywał w dobrze wychowanym towarzystwie. Zdawał się sprawiać wrażenie człowieka bywałego w salonach arystokracji - biła od niego jakaś dziwna pewność siebie, dostojeństwo i siła. Rozma­wiał ze wszystkimi pełen pogody - nie był tak szorstki, jakim go pamię­tałem. Jego znajomość języka angielskiego była dobra, ale mówił wolno dobierając słowa.

Skąd pan tak dobrze zna język wyspiarzy? - zapytał go Jarl.

Mój ojciec służył w polskiej pancernej dywizji generała Maczka, a po wojnie został w Anglii, tam się wychowałem, a przyjechaliśmy tu z mamą dopiero czterdzieści parę lat temu - odpowiedział staruszek.

Gdy zaspokoiliśmy pierwszy głód, Jarl postanowił zabawić się w Świę­tego Mikołaja i rozdawać prezenty.

Tu jest coś dla pewnej uroczej, wspaniałej i nad wyraz skromnej
damy - mówił Norweg unosząc pakuneczek, który kazałem mu kupić
w mieście. - Jest to prezent od kogoś, kto pani zawdzięcza życie - Jarl
podał pudełko Pożyczce.

Dziewczyna wyjrzała zza Quasimodo i podziękowała mi uśmiechając się. Wszyscy byli zajęci sprawdzaniem co dostali i ona rozpakowywała paczkę wyjaśniając staruszkowi, jak mi pomogła dzisiejszej nocy. Gdy zobaczyła flakonik perfum "Chanel No 5", różany pąs okrył jej twarz.

To kosztowało majątek - szepnęła.

Pani jest tego warta - powiedział do niej Jarl przeciskając się w moją stronę. - Dla pana Pawła mam dwie paczuszki - rzekł wręcza­jąc mi prezenty.

Pierwszym okazał się kompas używany przez szwajcarską armię, wyglądający i pewnie działający tak jak wyglądał - solidnie.

Przyda się - powiedział Quasimodo nachylając się w moją stro­
nę.

Z pewnością- przyznałem.

Widziałem, że drugim prezentem od starca obdarzony został Żelazny - dostał rakietnicę i pudełko rakiet, też z demobilu, szwajcarskiej armii. Drugim prezentem dla mnie, tym razem od Żelaznego, była skórzana, szeroka obroża z tabliczką z wyrytym na niej imieniem "Lupus".

Wróci do ciebie - pocieszał mnie Żelazny wesoło szczerząc zęby.

Pozostali obdarowali siebie płytami, książkami i innymi drobnymi upo­minkami. Na koniec Jarl wyjął zza choinki wielkie pudło. Kolorowy pa­pier był zamoczony.

W imieniu Mikołaja przepraszam za wilgotne plamy, ale niełatwo

takie rzeczy przyciągnąć tu na górę - żartował Norweg. - To dar dla Puzia.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w środku jest no­wiutki, lśniący puzon. Wszyscy sobie zdawali sprawę, że fundatorem po­darunku jest Jarl, tylko dlaczego? To pytanie cisnęło się wszystkim na usta. Puzio zaniemówił z wrażenia i jak dziecko pluszaka, tak on głaskał puzon.

Rany, to... nie mogę tego przyjąć... - wyjąkał. - To jest przeraź­liwie drogie - powiedział do Norwega. - Skąd pan wziął puzon takiej firmy? To najlepszy producent...

Miej pretensje do Mikołaja, że tak zaszalał-Norweg z szerokim uśmiechem na twarzy rozłożył ręce w geście bezradności. - Jak znam tego dżentelmena, a spośród państwa mieszkam chyba najbliżej jego re­zydencji, można rzec po sąsiedzku, Święty Mikołaj reklamacji nie przyj­muje. Pozostaje tylko życzyć ci samych sukcesów - Jarl pogłaskał Pu­zia po głowie.

Wszyscy byli zdumieni gestem norweskiego milionera. Puzio zapew­ne znał się na instrumentach i jeżeli mówił, że dostał puzon drogiej marki, to było tak w rzeczywistości.

Chyba na ten moment czekał Żelazny i z kredensu wyjął małe kielisz­ki i kryształową karafkę z płynem ciemnokrwistej barwy.

Paweł opowiadając o malinowym winie babci przypomniał mi, że
mam tu coś na specjalne okazje - z dumą pokazał karafkę. - To wino
z miejscowych zasobów, które ocalało w piwniczce, podobnie jak kilka
innych...

Młodzi ludzie u progu pełnoletności odmówili poczęstunku. Jarl i Mor­gan z ogromnym zainteresowaniem posmakowali wina. Quasimodo napił się go z wyraźną przyjemnością. Jak dla mnie było za ciężkie, zbyt wy­trawne.

To wino warte jest majątek - stwierdził Jarl.

Pan zna się na winach? - zapytałem go.

Troszeczkę - odpowiedział tamten.

Pod wpływem mocnego alkoholu krew zaczęła mi szybciej krążyć, a ból w policzku stał się pulsujący. Czułem, jak rośnie mi temperatura, a potem po plecach przechodzą dreszcze.

Paweł! - krzyknął Żelazny. - Co ci jest?

W mojej głowie narastał niepokojący huk, jakby bijące serce było wiel­kim bębnem zbliżającym się do moich oczu, które zaczęły boleć. Miałem

wrażenie, jakby ktoś zalewał mi uszy galaretą, przez którą z wolna docho­dziły dźwięki zaniepokojonych biesiadników.

"Wino było zatrute" - przyszło mi na myśl.

Czułem, jakbym zapadał się w siebie i stawał się lekki. Jednocześnie na klatce piersiowej zaciskała się niewidzialna obręcz. Quasimodo mocno objął mnie ramieniem i coś mówił do pozostałych. Gwałtownym ruchem zerwał opatrunek na moim policzku i wtedy nawet ja, mdlejąc poczułem ten straszliwy smród bijący z rany. Widziałem, jak Pożyczka i Różyczka w pierwszej chwili z obrzydzeniem odwróciły wzrok. Puzio mało nie ze­mdlał. Szkot z niedowierzaniem pokręcił głową.

Starzec i Żelazny wyprowadzili mnie na dziedziniec, gdzie chłód i świeże powietrze orzeźwiły mnie.

Człowieku! - krzyczał do mnie Żelazny. - Idziemy do szpitala! Baran, osioł! Jak można się doprowadzić do takiego stanu?!

Jak będziecie schodzić, to zajdźcie do mnie - poprosił Quasimo-do.

Wrócił do sieni po swoją kurtkę i powędrował do bramy. W tym cza­sie mieszkańcy zamku dołączyli do mnie i każdy na swój sposób starał się mnie pocieszać i pytał, jak się czuję. Po kilku minutach przyszedł ubrany w ciepłe ubranie Żelazny, z plecakiem, z moimi rzeczami, z odzieżą dla mnie, z latarkami.

Ciekawe, czy dasz radę dojść - warczał pomagając mi założyć ciepłą flanelową koszulę, bluzę z kapturem, a na nią wojskową kurtkę.

My pomożemy - odezwał się Jarl. - W Karpaczu mamy samo­chód.

Dam radę - zapewniałem Norwega i jednocześnie mrugnąłem do Żelaznego tak, by tylko on to widział.

W Karpaczu mam znajomego taksówkarza - Żelazny kłamał jak z nut. - Jest mi winien przysługę, zna trasę do szpitala na pamięć i w dodatku jest bratem ordynatora. Paweł będzie miał w szpitalu jak pączek w maśle.

Pożyczka przyniosła termos z gorącą herbatą i wcisnęła mi go do ręki.

-Niech pan się nie zgubi - Gwóźdź zdążył mi wręczyć kompas od Quasimodo.

Wyszliśmy z zamku. Czułem się już o wiele lepiej, ale pieczenie w policzku było z każdą minutą dotkliwsze. Żelazny na moment zostawił mnie przy wejściu do kotlinki z chatą starca. Wrócił po trzech minutach.

Maść z ziółek - zadrwił wkładając mały słoiczek do plecaka. -
Chodź, staruszku! - pomógł mi wstać.

Szliśmy wygodnym szlakiem, w dół, w świetle księżyca przyświeca­jąc sobie latarkami. Gdyby nie ból, byłby to wspaniały spacer, gdy szliśmy tak jakby zawieszeni między śniegiem, w nocnym blasku wyglądającym jak bladoniebieska pościel, a ciemną doliną, której światła wydawały się być słabymi ogniskami.

Zatrzymywaliśmy się trzy razy na trwające kwadrans postoje. Wtedy Żelazny zapalał papierosa i przyglądał się ranie. Za każdym razem z nie­dowierzaniem odwracał wzrok wąchając smród zebranej ropy i marsz­czył nos.

Do Karpacza doszliśmy około trzeciej. Żelazny zdjął brezent zakry­wający wehikuł. Silnik zapalił po kilku próbach uruchomienia go korbą zakręconą przez Żelaznego. Cóż znaczą nawet najlepsze technologie przy kilku mroźnych dniach bezruchu. Wiele aut wtedy staje bezradnych, za­marzniętych, ale konstruktor przewidział i tę ewentualność umożliwiając rozruch korbą.

Jarl ze swoją terenówką to mały pikuś przy twoim smoku - stwier­
dził Żelazny wsiadając na fotel obok mnie i wierzchem dłoni wycierając
pot z czoła.

Rzucił korbę na tylne siedzenie i pomacał brezentowy dach.

Przesadziłeś z tą ascezą- dodał.-Ale nie musiałeś dopłacać za klimatyzację - roześmiał się. - Masz ją za darmo. Ile wyciąga? - zagadnął patrząc na prędkościomierz. - Dwieście czterdzieści kilome­trów na godzinę? Niezły szpan. Jak pojedziesz z góry, z wiatrem i z tego dachu zrobisz żagiel...

Wybacz, przyjacielu, ale nie każdy samochód wygląda jak norwe­ski milioner... - pozwoliłem sobie na uszczypliwą uwagę.

Nie obrażaj się za swój wehikuł, ale chyba wiesz, jak wygląda... Jarl to jednak w porządku gość. Popatrz, jaki prezent zrobił Puziowi.


Ciekawe dlaczego?

I zatruł pite przez ciebie wino... - Żelazny starał się przedrzeź­niać ton mojego głosu. - Paweł, zaczynasz dziwaczeć. Już nie rozma­wiajmy o tym...

Jasne - przytaknąłem.

Dojechaliśmy do szpitala w Jeleniej Górze, gdzie Żelazny zaprowadził mnie na izbę przyjęć. Dyżur miała akurat młoda, średniego wzrostu, ciem­nowłosa lekarka. Miała zielone oczy pod cienkimi, wymodelowanymi

brwiami. Makijaż jej odrobinę trójkątnej twarzy nie rzucał się w oczy i był dobrany z gustem. Włosy sięgające poniżej uszu, z prostą grzywką two­rzyły okrągłą ramkę łagodząc ostre rysy. Do tego nosiła okulary z cienki­mi, okrągłymi ramkami. Była w swej delikatnej urodzie piękna. Tylko rzuciła okiem na ranę.

Jak to się stało? - zapytała.

Wilk go ugryzł, pani Kasiu - odezwał się Żelazny, który imię lekarki odczytał z jej identyfikatora.

To prawda? - upewniała się patrząc mi w oczy.

Tak - przyznałem. - Zrobił to niechcący.

Chciał pan być jak Kevin Costner w "Tańczącym z wilkami"? - zadrwiła. - Teraz gorzko pan tego pożałuje, bo czeka pana długa hospi­talizacja. Zaczniemy od czyszczenia rany... Dziękuję panu... - zwróciła się do Żelaznego. - Pana kolega zostanie tu na dłużej...

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ZOSTAJĘ W SZPITALU . CZY ŻELAZNY MNIE ZDRADZIŁ? . MAŚĆ OD QUASIMODO . DZIEJE SIEDMIU KOŚCIO­ŁÓW . PODRÓŻE PALCEM PO MAPIE . DOBROCZYNNE

ZIÓŁKA

Żelazny podał mi plecak z moimi rzeczami i poklepał mnie po ramieniu.

No, przyjacielu, jak zostajesz w tak cudownych rączkach doktor Kasi, to nic ci się nie stanie - mówił do mnie, ale w rzeczywistości czarował pięknymi słówkami urodziwą lekarkę. - Czeka cię pewnie se­ria bolesnych zastrzyków w brzuch... - smutno pokiwał głową.

Zobaczymy - rzuciła pani Kasia uśmiechając się pod nosem.

Wpadnę do ciebie później - powiedział Żelazny wychodząc z izby przyjęć.

Gdy lekarka nie patrzyła, dotknąłem rany na policzku i natychmiast tego pożałowałem. Zabolało i moje palce trafiły na coś miękkiego, przy­pominającego konsystencją galaretę i aż mną wstrząsnęły dreszcze z obrzy­dzenia, do jakiego stanu się doprowadziłem.

Pięknie, prawda? - szydziła lekarka, która zauważyła zmianę na mojej twarzy i uniesioną rękę. -Naprawdę wilk pana tak podrapał?

Ugryzł, właściwie zahaczył zębem - uściśliłem i opowiedziałem jej historię Lupusa.

Ona w tym czasie starannie czyściła ranę. Nie spieszyło jej się, bo nawet najbardziej chory nie opuszczałby chyba domu w świąteczną noc, więc lekarka miała nadzwyczaj spokojny dyżur.

Ładnie się panu odwdzięczył - powiedziała na koniec mojej opo­
wieści.

Specjalnie nie mam do niego o to pretensji - odparłem. - Wy­brał to, co uważał za lepsze...

...ale pan myśli, że on wróci? - weszła mi w słowo.

-Tak. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd to moje przekonanie, ale czuję, że będzie mnie pamiętał i...

Pan jest sentymentalny - roześmiała się lekarka. - Dużo kobiet
udało się panu tym oczarować?

-Nie, jeszcze nie znalazłem tej właściwej, chociaż żyję złudzeniami, że może kiedyś...

Ten wilk pana zranił, a pan wciąż marzy? Ta historia niczego pana nie nauczyła?

Kobiety są jak wilki? - zażartowałem.

Nie, trzeba umieć dobierać sobie przyjaciół. Pana kolega...

Wiedziałem, że zrobił na pani wrażenie - udawałem zrozpaczo­nego. - To ja miałem swoją raną wzbudzić w pani współczucie i... - żartowałem, ale głos mi uwiązł w gardle na widok igły ze strzykawką.

Lekarka tylko uśmiechnęła się widząc efekt, jaki u mnie wywołało to narzędzie. Nie jestem strachliwy, ale nigdy nie lubiłem zastrzyków. Żeby sobie ulżyć w takich chwilach starałem się nie patrzeć, ale zróbcie to, gdy ktoś wam robi zastrzyk w policzek. Nie możecie zacisnąć powiek, bo skóra musi być naciągnięta.

Zmuszony byłem się przyglądać jak igła, z tej perspektywy wielka jak otwór lufy czołgowego działa, zbliża się do policzka, potem poczułem de­likatne ukłucie i pieczenie, gdy lekarstwo rozlało się pod skórą.

I już! - powiedziała lekarka delikatnie ocierając mi pot z czoła.
- Teraz położymy pana na oddziale, na obserwację...

Znalazłem się sam w czteroosobowej sali. Formalności zajęły tyle czasu, że gdy kładłem się do łóżka, w szpitalu zaczęła się krzątanina przy wydawaniu śniadań. Nie miałem ochoty na jedzenie, tylko na sen. Skulo­ny w kłębek, pod chłodną pościelą zasnąłem nie bacząc na to, co się wokół mnie dzieje.

Gdy się obudziłem, wpierw usłyszałem wesołą konwersację dwóch osób, potem rozpoznałem głosy Żelaznego i doktor Kasi. Oboje siedzieli na parapecie okiennym. Lekarka śmiała się z dowcipów mojego kolegi, ale gdy tylko poruszyłem się, odskoczyła od niego jak oparzona.

Obudził się nasz wilkołak - wesoło przywitał mnie Żelazny. - Strach teraz będzie ciebie dotykać - żartował. - Pani Kasia mówiła, że zostaniesz w szpitalu przynajmniej do Nowego Roku. Próbki z ran zostały oddane do laboratorium. Wieczorem znany będzie wynik. Zaprosiłem panią doktor do nas na zamek na sylwestra.

Pan tylko tak żartuj e z tym zamkiem... - lekarka broniła się przed zaproszeniem.

Nie żartuje - powiedziałem poważnym tonem. - Mój kolega to wyjątkowy żartowniś, ale z tym zamkiem to prawda. Jest właścicielem fortecy położonej wysoko w górach.

Naprawdę? - pani Kasia z większym zainteresowaniem spoglą­dała na Żelaznego.

Z mojego zamku nigdy nie żartuję - Żelazny ukłonił się jak dwo­rzanin udając, że zamiata kapeluszem podłogę. - Zaproszenie też było jak najzupełniej serio.

Może się skuszę - lekarka uśmiechnęła się. - A mogę przyjść z koleżanką?

Dwie boginie na raz? - Żelazny był wniebowzięty. - Będę praw­dziwie zaszczycony...

Świry - parsknęła pani Kasia. - Poczekajcie, pójdę po wyniki do laboratorium.

Wyszła zamykając za sobą drzwi.

Niezła - westchnął Żelazny. - Fajna babka i do tego wolna.
Cud, że taka bakalia się jeszcze uchowała...

Casanovą - sapnąłem.

Zawsze zazdrościłeś mi powodzenia - Żelazny roześmiał się.

Będziesz miał jak wrócić na zamek? - zapytałem go, gdy już się uspokoiłem.

Nie mogłem się śmiać, bo policzek dotkliwie mnie piekł.

Jarl i Morgan jeżdżą swoją terenówką po okolicy, to mnie zabiorą ze sobą, jak będą wracali - odpowiedział Żelazny.

Czego oni tu szukają? - zdziwiłem się. - Spotkałeś ich?

Przyjechali do szpitala, żeby się dowiedzieć co z tobą- opowia­dał Żelazny. - Zmartwili się, że poleżysz w szpitalu. Pokazałem im twój wehikuł, pośmieliśmy się, pochwalili się swoją terenówkąi powiedzieli, że będą szukać skarbu.

Jakiego?!

Tego z naszego zamku, do którego klucz był zapisany w Biblii...

Zdrajco, czemu im o tym powiedziałeś?! -wybuchnąłem.

Zaraz "zdrajco". Zachowujesz się jak przysłowiowy pies ogrodni­ka, co sam nie zje i innym nie da. Leżysz w szpitalu i nigdzie nie możesz się ruszyć? Tak! Wiesz, o jaki skarb chodzi? Nie! Czy on rzeczywiście istnieje? Nikt tego nie wie! Oni mają zajęcie, a ja zarobek, bo nocują u mnie. Co oni znajdą w ciągu krótkich dni, gdy codziennie będą schodzić z zamku i wracać do niego na noc? Ile czasu im zostanie na poszukiwania? Zasta­nów się! Pobawią się chłopcy, posiedzą do sylwestra i wyjadą szczęśliwi...

Tyradę Żelaznego przerwało wejście pani Kasi niosącej wydruk kom­puterowy z wynikami badań.

Mam dla pana złe wiadomości - oznajmiła patrząc w moją stronę.

Już nie będzie go pani leczyła? - żartował Żelazny.

To też. Dziś zaczynam urlop i wracam po Nowym Roku. Panie Pawle, niestety, ma pan poważne zakażenie i czeka pana długie leczenie. Nie wiem, czy nie będzie to musiało się skończyć operacją i przeszcze­pem skóry, ale to dopiero za jakiś czas, gdy uporamy się z bakteriami. Tu nie mamy odpowiednio silnego antybiotyku, żeby je zwalczyć. Zostanie sprowadzony dopiero na jutrzejszy ranek. Kuracja musi potrwać w naj­lepszym razie dwa tygodnie, z czego tydzień pozostanie pan w szpitalu, bo nie mamy pewności, jak rozwinie się sytuacja. Bardzo rai przykro, ale taka jest smutna prawda.

To niemożliwe! - usiadłem wzburzony. - Nie mogę tu zostać! Muszę wracać do pracy!

Lekarka podeszła do mnie, pochyliła się i uśmiechnęła. Miałem wra­żenie, że chce mnie uspokoić, ale ona tylko jednym palcem dotknęła mojej skroni. Podskoczyłem z bólu.

Teraz zakażenie sięga do tego miejsca - stwierdziła rzeczowo.
- Jest pan ciekaw, co będzie dalej? Ja też. Może opiszę pana przypadek
w jakimś piśmie lekarskim - drwiła. - Nic pan na to nie poradzi. Na­
prawdę bardzo mi przykro.

Nawet Żelazny spoważniał.

Lepiej tu zostań, stary - wykrztusił po chwili.

Powoli ułożyłem się na poduszce i zapatrzyłem w poszarzały sufit. Chyba rzeczywiście musiałem tu tkwić.

Chciałabym teraz zostać sama z panem Pawłem, żeby...

Jasne - Żelazny pokiwał głową. - Muszę lecieć na spotkanie z Norwegiem, bo nie mogę zostawić dzieciaków na dłużej samych na zamku. Paweł, pod łóżkiem zostawiłem ci trochę żarcia, bo wiadomo, na szpitalnym wikcie nie pożyjesz. Cześć! A panią Kasię pewnie ujrzę na moim zamku na zabawie sylwestrowej? Obowiązują stroje najzupełniej dowolne... Paweł, trzymaj się!

Żelazny wybiegł.

Wszystko będzie dobrze, tylko potem zostanie panu... - długo szukała odpowiedniego słowa- ...kosmetyka.

Mam tylko jedno pytanie - chwyciłem ją za rękę. - Czy będę mógł w ciągu dnia wychodzić ze szpitala?

Drogi panie - lekarka łagodnie wysunęła swoją dłoń z mojego uścisku - szpital to nie hotel.

Muszę... -prosiłem.

Pani Kasia zamyśliła się i zerknęła na drzwi, które skrzypnęły i otwo­rzyły się.

Zaraz przyjdę - lekarka powiedziała do kogoś.

Obejrzałem się, ale ktoś już puścił klamkę i została tylko maleńka szparka między framugą a drzwiami. Przez nią widziałem ludzi w szlafro­kach i pidżamach chodzących po szpitalnym korytarzu i zaraz do mych nozdrzy doleciał zapach zupy jarzynowej.

Pani doktor, muszę wyjść, niezależnie od tego, co pani powie i jakie
to przyniesie skutki dla mojego zdrowia - tłumaczyłem.

Nie ma chyba ciekawszej rzeczy dla kobiety niż czyjaś tajemnica. Pani Kasia słuchała mnie z uwagą.

Jestem kimś w rodzaju detektywa pracującego w Ministerstwie Kultury i Sztuki - tłumaczyłem. - Pewni ludzie chcą oszukać mojego przyjaciela, którego już zdążyła pani poznać...

Żelaznego? - upewniała się.

-Tak-potwierdziłem zdziwiony, że poznała już pseudonim mojego kolegi.

Jak chcą go oszukać?

Chcą ukraść pewne dzieło sztuki ukryte w jego zamku.
Lekarka wstała i ręką wygładziła fartuch.

Pan jest chyba szalony - stwierdziła. -Nie wierzę panu, ale co
mnie to w sumie obchodzi? Może pan się wypisać ze szpitala, zamieszkać
w hotelu i przychodzić do nas na zabiegi i zmianę opatrunku. Wybór nale­
ży do pana - ruszyła w kierunku drzwi. - Przyjdę jeszcze jutro rano -
dodała. - Niech pan się dobrze zastanowi.

Wyszła i zostałem sam jak palec. Pół godziny później przyszła pra­cownica szpitala roznosząca posiłki, zostawiła talerze z obiadem i wyszła. Wróciła po kolejnych trzydziestu minutach, by bez słowa zabrać talerze. Leżałem wpatrując się w sufit, w ściany, na puste łóżka i myślałem nad tym, co robią w tej chwili Norweg i Szkot. Zerknąłem na zegarek. Była piętnasta, więc zapewne wracali na zamek, by zdążyć przed nadejściem zupełnych ciemności. Sądziłem, że ci dwaj dotarliby do fortecy Żelaznego i po ciemku, ale musieli przed nim grać kogoś zupełnie innego.

Położyłem się i zacząłem zastanawiać nad słowami mającymi prowa­dzić do skrytki lub skarbu: "Będąc w Efezie, odnajdź drogę do Smyrny i Pergamonu, a potem do Sardes, a w każdym z nich poszukaj tego co trzeba i tak mądrzejszy wróć do Efezu, by zdobyć Twój znak".

Z tego co pamiętałem, Efez, Smyrna, Pergamon i Sardes były mia­stami w Azji Mniejszej, ale co one mogły mieć wspólnego z zagadką?. Czy należało wyjechać do Turcji na poszukiwania? Przypuszczałem, że nie.

Jeżeli była to zagadka przygotowana przez członka grupy Apokalipty-ków czyli Exitusian, do tego skierowana do innego uczestnika tego sto­warzyszenia, to zapewne był to szyfr zrozumiały dla obydwu. Najprościej było go oprzeć na Biblii, a wręcz na Księdze Objawienia. Tam należało szukać wyjaśnienia! Tym bardziej że przecież to zdanie zapisano na kar­cie tytułowej Biblii, którą przechowywano w specjalnej szkatułce i na której najwyraźniej bardzo zależało martwemu SS-manowi.

Wstałem i zaraz zakręciło mi się w głowie. Przysiadłem na moment, a potem założyłem na swój dres szpitalny szlafrok i wyszedłem na kory­tarz.

Siostro! - zaczepiłem jedną z pielęgniarek. - Czy w szpitalu jest biblioteka?

Jest, ale dziś zamknięta, bo przecież święta... A czego pan potrze­buje?

-Biblii.

Przyjrzała mi się uważnie.

Źle się pan czuje? - zapytała z troską. - Może chce pan poroz­mawiać z księdzem?

Poproszę, jeśli to nie będzie mu sprawiało kłopotu - przytakną­łem. - Jestem tu - wskazałem na wejście do swojej sali.

Usiadłem i czekałem na przyjście kapelana. Pojawił się po kilkunastu minutach.

Szczęść Boże, w czym mogę panu służyć? - zapytał.

Był młodym, pulchniutkim blondynkiem w okularach. Z jego rumiane­go oblicza chyba ani na moment nie znikał łagodny uśmiech.

Co się panu stało w twarz? - dopytywał się.

Wilk mnie ugryzł - odpowiedziałem. - Wdarło się jakieś zaka­żenie...

Paskudna sprawa... i to w święta.

Czy może ksiądz pożyczyć mi Biblię? - poprosiłem.

Oczywiście, ale...

Jest mi bardzo potrzebna - wyjaśniałem.

Duchowny ściskał Biblię niepewny, czy mi ją pożyczyć, bo zapewne moja prośba wydała mu się dziwną.

-Jutro oddam albo jeszcze dziś wieczorem, jeśli ksiądz będzie w szpi­talu - zapewniałem.

- Dobrze - ksiądz oddał mi księgę. - Z Bogiem - powiedział żegnając się.

Nim przestąpił próg mojej sali, już szukałem Apokalipsy według świę­tego Jana i zacząłem ją czytać, wers po wersie. Z rozmowy z profesorem Świderkowskim pamiętałem, że w tajnym związku było siedmiu wojowni­ków, a każdy miał imię przybrane od nazwy jednego z siedmiu miast wy­stępujących w Księdze Objawienia. Dlaczego w zagadce mowa jest tyl­ko o czterech? Jak pamiętałem, według mistycznego języka Apokalipsy siedem było liczbą doskonałą, a cztery oznaczało cały świat. Należało więc zapewne szukać wskazówek na całym świecie, a może tylko na cztery strony świata? Czy autor tej wskazówki chciał adresata tych słów wysłać w podróż dookoła świata? Może miała to być symboliczna wypra­wa po nauki lub do świętych miejsc? Czym w końcu miał być znak, który można było odnaleźć w Efezie?

Pytania mnożyły się i nie potrafiłem na razie na nie odpowiedzieć. Postanowiłem zanotować sobie informacje zawarte w Apokalipsie świę­tego Jana na temat tych wymienionych czterech miast. Dalej zapisywa­łem zapamiętane z historii dane o tych miejscach.

Efez był najważniejszym miastem okręgu, w którym znajdowało się siedem kościołów, był stolicą rzymskiej Azji. Podczas drugiej i trzeciej podróży misyjnej zawitał do niego apostoł Paweł. W czasach rzymskich miasto było poświęcone bogini Dianie, identyfikowanej z Artemidą. Kult Diany wywodził się z barbarzyńskich obrzędów, wśród których były i ofiary z ludzi.

Kolejnym miastem na trasie podróży adresata wskazówki miała być Smyrna, obecnie Izmir, leżąca kilkadziesiąt kilometrów na północ od Efe­zu. Smyrna była bogatym miastem założonym przez Greków, które swą ekonomiczną potęgę zbudowało na handlu. Biskupem Smyrny przed mę­czeńską śmiercią był Polikarp. Kościół w Smyrnie miał być biednym i cierpiącym, bo odmówił uczestnictwa w kulcie cesarza rzymskiego.

Pergamon to miejsce, które mnie, historykowi sztuki, kojarzy się głów­nie ze sztuką rzeźbiarską. "Umierający Gal" to dzieło, które powstało w tym mieście i jest uważane za przykład realizmu w starożytnej sztuce. Wielka biblioteka tego miasta miała liczyć dwieście tysięcy rękopisów i gdy Ptolemeusz Filadelfos, władca Egiptu, bojąc się, by nic nie przyćmiło sławy Biblioteki Aleksandryjskiej, zakazał eksportu papirusu, to Perga-

mończycy mieli wynaleźć pergamin. W księdze Apokalipsy jest mowa o "tronie szatana" w tym mieście. Może chodziło o wielki ołtarz Zeusa wybudowany na piętnastometrowej wysokości podwyższeniu?

Sardes to miasto, które wzbogaciło się na handlu. To tu w VI wieku przed narodzinami Chrystusa panował Krezus - obecnie symbol wiel­kiego bogactwa. W Sardes, dzięki bogatym mecenasom działały tajem­nicze kulty starożytnego Wschodu. Między innymi był tam kult Kybele, którego wyznawcy wierzyli w możliwość przywrócenia życia po śmier­ci. W Księdze Objawienia jest mowa o kilku takich, którzy "nie zabru­dzili swych strojów", co można interpretować, że pozostali wierni Chry­stusowi. Czytałem też kiedyś, że w Sardes archeolodzy znaleźli ślady ogromnej świątyni Artemidy i chrześcijańskiego kościoła z IV wieku przed naszą erą. Miasto zostało zniszczone wskutek najazdu Mongołów Tamerlana.

Krytycznie przyglądałem się moim notatkom i zastanawiałem, jak mogą mi te informacje pomóc w rozwiązaniu zagadki. Wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Sięgnąłem po swój plecak. Żelazny spakował do niego kilka najpotrzebniejszych rzeczy, ale i zostawił to, co miałem tam spakowane do bocznych kieszeni. Między innymi dzięki temu miałem swój notatnik, długopis i mapę najbliższej okolicy. Nim ją wyjąłem, ręką nama-całem słoiczek z maścią od Quasimodo. Przypomniałem sobie słowa le­karki o czekającym mnie długim pobycie w szpitalu. W chwili gdy czułem podniecenie, bo wydawało mi się, że podążam dobrą ścieżką ku rozwią­zaniu zagadki, hospitalizacja była mi nie na rękę. Oczywiście postanowi­łem spróbować cudownego lekarstwa od starca z gór.

Odkręciłem pokrywkę słoiczka i nieufnie powąchałem jego zawar­tość o brunatnej barwie. Intensywnie pachniała jakimś nieznanym mi zio­łem i korą. Ostrożnie zagarnąłem trochę mikstury i rozsmarowałem ją pocierając o siebie kciuk i palec wskazujący. Czułem drobne granulki, co mogło świadczyć o domowym ucieraniu leku. Nieco odsłoniłem opatru­nek i na pokrytą śluzem ranę nałożyłem trochę maści.

Potem rozłożyłem mapę i zacząłem na nią patrzeć szukając sam nie wiedziałem czego. Miałem nadzieję, że natknę się na jakieś interesujące miejsce o nazwie, która przykuje moją uwagę. Przypominało to wędrów­kę po labiryncie Minotaura bez nici Ariadny.

Byłem przekonany, że w słowach zapisanych na pierwszej stronie Biblii był klucz, konkretna wskazówka, może nawet wyznaczony szlak podróży i wcale nie trzeba było jechać do Turcji, by poznać rozwiązanie.

Na razie postanowiłem odszukać kapelana i oddać mu jego własność. Znalazłem go, gdy z gitarą na kolanach siedział na oddziale dziecięcym, grał i śpiewał ze wszystkimi kolędy. Gdy zobaczył mnie, klasnął w dłonie.

Dzieciaczki! - zawołał do zebranych. - Szykujcie się do kolacji,
potem dobranocka i spać. A... nie zapomnijcie o wieczornej modlitwie.
Na razie, brzdące!

Oczywiście dzieci nie wypuściły go tak szybko i musiałem jeszcze poczekać kwadrans.

Znalazł pan to czego szukał? - zapytał mnie duchowny odbiera­jąc Biblię.

Tak, ale wciąż mam wiele pytań - odpowiedziałem szczerze.

Słucham, może w czymś panu pomogę?

To nie takie pytania... - zakłopotany machnąłem ręką.

-Wie pan, Biblia może nas wiele nauczyć, ale też nie uzurpuje sobie praw do wszechwiedzy. To my, dzięki wierze, musimy sami wybrać od­powiednią drogę.

Mnie bardziej chodzi o rozwiązanie pewnej zagadki...

Quiz biblijny? - uśmiechnął się ksiądz.

-Tak jakby. Chodzi o siedem kościołów z Azji Mniejszej wymienio­nych w Księdze Objawienia.

Zapraszam do mnie, mam tam trochę literatury teologicznej...
Niezręcznie mi było odmówić, więc powędrowałem za księdzem.

Zajmował niewielkie pomieszczenie, w którym na regale stały książki. On włączył czajnik, by zagotować wodę na herbatę, a ja przeglądałem grzbiety grubych tomów. Moją uwagę zwrócił wydany w języku angielskim "Atlas czasów biblijnych". Była tam chronologia, rozdziały poświęcone poszcze­gólnym ewangeliom i księgom Biblii oraz mapki. Te zainteresowały mnie najbardziej. Odszukałem tę obejmującą obszar Azji Mniejszej.

Szybko nad brzegiem Morza Egejskiego odnalazłem Efez, dalej na północ Smyrnę, idąc dalej, po prostej Pergamon i Sardes na południowy zachód od Pergamonu. Zapamiętałem ich ułożenie i odłożyłem książkę na półkę. Już gdy oglądałem mapę w atlasie, przypomniała mi się ta moja, turystyczna mapa Sudetów i domyśliłem się, jak powinienem szukać.

Serdecznie dziękuję księdzu za pomoc - powiedziałem do du­
chownego.

Cieszę się, że mogłem panu w czymś pomóc - odpowiedział.
Życzyłem mu spokojnej nocy i wróciłem do swojego lokum, gdzie na

stoliku czekała kolacja: dwie kanapki z pasztetem i już wystygła herbata.

Pochłonąłem posiłek jednocześnie oglądając mapę. Wiedziałem już, cze­mu Jarl i Morgan jeżdżą na wycieczki po okolicy, ale nie wiedziałem, czy wpadli na ten sam pomysł co ja. Nazajutrz musiałem wyjść ze szpitala, by zdążyć przed nimi lub przynajmniej pokrzyżować ich plany.

Około dwudziestej przyszła do mnie pielęgniarka, by zmienić mi opa­trunek. Była młoda, ale wyglądała jakby trenowała podnoszenie cięża­rów. Spojrzała na mnie wrogo, potem na plastry przytrzymujące gazę. Psychicznie przygotowałem się na to, co miało teraz nastąpić, czyli bru­talne szarpnięcie, żeby oderwać plastry.

Szarpnięcie rzeczywiście było, ale opatrunek odszedł od rany zadzi­wiająco lekko. Na gazie pozostała tylko wielka żółta, kleista plama. Pielę­gniarka wyrzuciła to do kosza z wyraźnym obrzydzeniem.

Aleś pan sobie dogodził - mruknęła.

Obmyła policzek, zdezynfekowała, zrobiła zastrzyk, nasypała jakie­goś proszku i wszystko zakleiła. Gdy tylko wyszła gasząc światło w poko­ju i życząc mi "dobrej nocy", natychmiast wyjąłem maść od Quasimodo i wepchnąłem ją pod opatrunek. Potem ułożyłem się do snu i szybko za­snąłem odrobinę drżąc, nie mogąc się doczekać następnego dnia, który miał pokazać, czy przeczucie mnie nie myliło.

Obudziła mnie ta sama siostra, która była w moim pokoju wieczorem. Tym razem przyniosła tacę ze śniadaniem i z hukiem postawiła ją na sto­lik.

Proszę! - oznajmiła i wyszła trącając biodrem moje łóżko tak
silnie, że zaskoczony o mało nie sturlałem się na podłogę. - Smacznego!
- rzuciła ponuro, na moment zatrzymując się w progu.

Z niepokojem oglądałem poranny posiłek, spodziewając się po takim powitaniu ukrytej w nim trucizny. Na talerzyku leżały trzy kromki chleba, trójkącik serka topionego i plasterek kiełbasy. W kubku parowała kawa zbożowa. Szybko pochłonąłem smakołyki i zacząłem pakować plecak. W porze obchodu położyłem się do łóżka i czekałem na przyjście lekarzy.

Grupę trzech panów oprowadzała pani Kasia.

To pacjent przyjęty z zakażeniem po ugryzieniu przez wilka - wyjaśniła kolegom.

Będziemy mieli wilkołaka-zażartował młody, z bródką w przy­ciemnionych okularach, z wyrazem twarzy zarozumiałego prymusa.

Ordynator i koledzy nie mogli oprzeć się ciekawości i postanowili ko­niecznie obejrzeć ranę.

Skaleczenie było wczoraj mocno zaropiałe, wyniki badań laborato-

ryjnych wykazały obecność bardzo groźnych bakterii odpowiedzialnych za procesy gnilne i zakażenie krwioobiegu - opowiadała zbliżając się do mnie jak do niezwykłego eksponatu w muzeum osobliwości. - Wypisa­łam formularz zamówienia specjalnego leku, który sprowadzimy aż z ma­gazynów Wojskowej Akademii Medycznej w Warszawie. Na razie posta­nowiłam zostawić pacjenta w szpitalu na obserwacji. Panie Pawle - zwróciła się do mnie - to może zaboleć, ale niech pan wytrzyma.

Mocno szarpnęła za opatrunek, a ten odszedł od policzka jakby był z gumy.

O! - wyrwało się pani Kasi.

Co on tam ma? - zainteresował się ordynator.

Starszy pan poprawił okulary na nosie i pochylił się do mojego policz­ka. Wąchał go i oglądał. Poprosił jednego z lekarzy o kawałek waty i gdy jego młodszy kolega wykonał polecenie, ten delikatnie dotknął wacikiem szramy. Ucieszyłem się, bo nie zabolało!

Ordynator powąchał brunatną maź.

Pan coś wkładał pod gazę? - zapytał mnie.

Milczałem, ale na razie tylko postanowiłem zrobić zdziwioną minę.

To jakieś ziółka - ocenił ordynator oglądając ranę. - To jak? - wypytywał mnie.

Czy mogę wyjść ze szpitala? - poprosiłem nie zwracając uwagi na doktora.

Zauważyłem, że wszyscy przyglądali mi się z uwagą. Najbardziej zdzi­wiona była pani Kasia. Wstałem i podszedłem do lustra nad umywalką. Rękawem szlafroka przetarłem je i przyglądałem się własnemu policzko­wi. Maść Quasimodo zdziałała cuda. Nie zasklepiła rozcięcia, ale teraz było ono pokryte cienką warstwą ciemnej skorupy, a nie wodnistą, śmier­dzącą mazią.

Cokolwiek to jest, jest bardzo dobre - ordynator pokiwał głową.

Nie wiem, jak to wytłumaczyć - szepnęła pani Kasia.

Będzie chyba pani musiała zawrzeć bliższą znajomość z naszym niezwykłym pacjentem - mruknął ordynator.

ROZDZIAŁ ÓSMY

ZALETY WEHIKUŁU . NOWA KWATERA . WIEŻA RYCER­SKA W SIEDLĘCINIE . TROPEM TEMPLARIUSZY . AUTO­STOPOWICZKA PRZY DRODZE DO WLENIA . CZY WLEŃ TO ODPOWIEDNIK SMYRNY? . CZTERDZIESTY DZIEWIĄ­TY WERS DZIEJÓW APOSTOLSKICH

Lekarze z obchodu wyszli i w moim pokoju została tylko lekarka. Spojrzała na mnie z troską.

Co pan wykombinował? - zapytała.

Nic - jak chłopiec na dywaniku u dyrektora szkoły spuściłem wzrok.

Stał się pan cudownie wyleczonym? Nie wierzę w takie medycz­ne czary-mary. Przecież sama widziałam pana wyniki i tę ranę.

Może to pani zabiegi tak mi pomogły, a mój stan nie był taki ciężki? - odparłem z uśmiechem.

A dokąd się panu tak spieszy? Czemu tak bardzo chce pan wyjść ze szpitala?

Mówiłem już pani, że muszę coś ważnego załatwić...

Zdumiewające - z niedowierzaniem przyglądała się mojemu po­liczkowi.

Ja ani na moment nie odrywałem od niej oczu. W tym swoim zdzi­wieniu była taka dziewczęca. W pracy spotykałem różne kobiety: de­moniczne, silne, słabe, najczęściej inteligentne. Z nimi wszystkimi moż­na było jechać na wycieczkę, szukać skarbów, zamieszkać pod namio­tem lub w ekskluzywnym hotelu. Były idealnymi towarzyszami w cza­sie przygód, a jeśli sprawiały kłopoty, to było to tak naturalne, że po jakimś czasie wszystkie związane z nimi problemy traktowało się jako świetne przygody. Jeśli były wrogami, to niezwykle groźnymi. Pani Ka­sia była inna. Jej uroda miała w sobie coś z jabłoni, która dopiero roz­kwita, ale już można się było spodziewać miłych wiosennych wieczo­rów spędzonych w jej cieni i smacznych, wspaniałych owoców. Była typem kobiety, która zdawała się nigdy nie starzeć, wciąż zachowując tę świeżość. Miała wspaniałe brązowe oczy, które w słonecznym świe-

tle nabierały niesamowitej barwy ciemnego miodu, a każdy jej ruch przy­wodził na myśl damy z przedwojennych balów. Nie dziwiłem się, że Żelazny oszalał na jej punkcie.

O czym pan myśli? - spytała przypatrując mi się i przechylając lekko głowę. Miała przy tym pobłażliwy uśmiech, jakby czytała w moich myślach.

O pani - przyznałem się. - Muszę być z panią szczery, bo mi pani bardzo pomogła. Wczoraj - opowiadając wyjąłem słoiczek maści od Quasimodo - gdy pani powiedziała o moim długim pobycie w szpitalu, postanowiłem spróbować tego. To dar od człowieka, który mi raz urato­wał życie, a i teraz, jak się okazało, pomógł mi.

Lekarka wzięła do ręki słoiczek, powąchała i roztarta na palcu odrobi­nę tego specyfiku.

To zioła-pokiwała głową. - Widocznie ten pan zna się lepiej na
medycynie niż my wszyscy tutaj. Może pan wyjść ze szpitala, ale niech
pan bierze leki, jakie panu przepiszę i gdyby stan rany pogorszył się, niech
pan się do nas zgłosi.

Z kieszeni fartucha wyjęła bloczek recept i na jednej zaczęła pisać, co mam kupić w aptece.

Niech pan smaruje się tą maścią - dodała dając mi zapisaną kaligraficznym pismem karteczkę.

Będzie pani na zabawie sylwestrowej u Żelaznego?

Nie wiem... a pan? - dopytywała się nieśmiało.

Tak, o ile kolega mnie stamtąd nie wyrzuci - roześmiałem się.

Czemu miałby to zrobić?

Obaj będziemy chcieli zawłaszczyć sobie panią na ten wyjątkowy wieczór - odpowiedziałem udając, że to żart.

Do widzenia - powiedziała wstając.

Do zobaczenia - odparłem. - Mam nadzieję.

W ciągu godziny załatwiłem wszystkie formalności związane z wypi­saniem na własną prośbę i mogłem wyjść. Na parkingu przypomniałem sobie, że jest zima. Co prawda świeciło słońce, ale nawet przy bezwietrz­nej pogodzie było mroźno. Ostrożnie, plecakiem starłem warstwę śniegu, która zebrała się na drzwiczkach wehikułu. Otworzyłem je, wrzuciłem bagaż do środka i z podłogi za fotelem kierowcy wyjąłem szczotkę, taką jak do zamiatania podłogi. Potem uruchomiłem samochód, który tym ra­zem nie potrzebował pomocy z kręceniem korbą.

Gdy silnik się grzał, ja ścierałem grube zaspy z wehikułu.

To pana samochód? - usłyszałem za sobą zaciekawiony głos pani Kasi.

Tak.

Duży - stwierdziła widząc tylko pokrytą śniegiem sylwetkę.

Może panią gdzieś podwieźć? - zaproponowałem.

A mógłby pan? - ucieszyła się.

Oczywiście.

Moją radość z faktu, że będę mógł z tą uroczą lekarką spędzić nieco więcej czasu mąciło to, że widziałem, jak zmienia się jej wyraz twarzy, gdy spod bieli zaczyna wyrastać szkaradna postura wehikułu.

-Nie jest może ładny, ale dla moich potrzeb wystarczy-wyjaśnia­łem.

Skąd pan go wytrzasnął?

Z wysypiska śmieci - próbowałem żartować. - To naprawdę dobry samochód, tylko jego karoserii nie zaprojektował znany plastyk, a zwykły mechanik, dla którego najważniejsza była funkcjonalność pojaz­du.

Pewnie w środku kryje jakieś wspaniałe gadżety? - zaglądała przez szybki do kabiny.

Nie ma klimatyzacji, tylko dobrą nagrzewnicę, a latem staje się kabrioletem. Nie zdarzyło mi się jeszcze, bym jadąc nim wpadł w poślizg czy zakopał się na wiejskiej drodze - zachwalałem wehikuł.

Otworzyłem drzwiczki przed panią Kasią i ta usiadła ciekawie lustru­jąc wnętrze.

Pewnie Spartanie byliby dumni z takiej konstrukcji - stwierdziła.

Widoczne mam w sobie kroplę krwi tego wojowniczego ludu.
Ruszyliśmy i pani Kasia pilotowała mnie wprost pod dom w willowej

dzielnicy.

Dziękuję - powiedziała wysiadając.

Czy pani przyjdzie do nas na sylwestra? Mógłbym po panią wyjść...

Dam sobie radę - lekarka zamknęła drzwiczki i pomachała mi
ręką na pożegnanie.

Moim pierwszym zadaniem było znalezienie sobie dobrej bazy wypa­dowej, blisko obranych celów podróży. Niestety, był to taki moment sezo­nu zimowego, gdy chyba wszystkie kwatery w Jeleniej Górze i w okoli­cach były zajęte. Pojechałem dalej na północ i między Siedlęcinem a Wle­niem znalazłem wolny pokój w gospodarstwie agroturystycznym.

-Ale tylko na jedną noc - zastrzegła się gospodyni.

Była to niska kobieta z dużym brzuchem. Jej mąż, mężczyzna o ponu­rym obliczu tylko mnie otaksował wzrokiem i zaraz wrócił do chyba ulubionego zajęcia - oglądania filmu w telewizji. W moim pokoju jesz­cze było czuć smród dymu z papierosów po poprzednich mieszkańcach pokoju - członkach rodziny, których widziałem wyjeżdżających z po­dwórza.

Umeblowanie lokum było dostatnie, jeśli cofnąłbym się o kilkanaście lat, gdy we wszystkich polskich mieszkaniach królowały meblościan-ki, z wielkimi przeszklonymi półkami na domowe kryształy, skarby przy­wożone z dawnych krajów demokracji ludowej w nieznanym mi celu. Wersalka oczywiście żałośnie skrzypnęła protestując, gdy się na niej na próbę rozciągnąłem. Fotele, używane tylko od święta i podczas ważnych meczów polskiej reprezentacji, były w o wiele lepszym stanie. Mnie w tej chwili najbardziej interesowała łazienka, w której zniknąłem na pół godzi­ny biorąc prysznic. Na razie nie goliłem się - ze względu na skaleczony policzek. Potem na ranę nałożyłem maść, założyłem opatrunek, spakowa­łem potrzebne mi rzeczy do torby na ramię, ubrałem się i wyszedłem.

- Kto pana tak poharatał? - zapytała gospodyni, gdy uzgodniłem z nią porę mojego powrotu i kolacji.

-Na stoku jakiś początkujący narciarz, gdy się wywrócił, przejechał mi końcem kijka po policzku - wymyśliłem na poczekaniu.

Miejsce mojego noclegu wydawało mi nie najciekawsze, ale i tak nie miałem szans znalezienia lepszego. Wsiadłem do wehikułu i ruszyłem na południe, do Siedlęcina. Zapytacie pewnie dlaczego? W atlasie biblijnym kapelana w szpitalu zobaczyłem, że z Efezu droga prowadziła prawie ide­alnie na północ, a dalej w tym samym kierunku do Pergamonu, a potem na południowy wschód do Sardes. Spojrzałem na mapę Sudetów i uzna­jąc, że zamek Treuburg to Efez, bo przecież to w nim była pierwsza wska­zówka zapisana na stronie tytułowej Biblii, należało szukać dalszych in­formacji w miejscu położonym na północ, tak jak Smyrna względem Efe­zu. Idealną lokalizacją wydawał się Siedlęcin. To niewielka wieś w dolinie Bobru z dwoma kościołami i dobrze zaopatrzonym sklepem, w którym kupiłem pęto smacznej kiełbasy i bułki. Siedziałem w wehikule zaparko­wanym na stromym odcinku lokalnej drogi i patrzyłem na cel mej podróży: wieżę rycerską w Siedlęcinie.

Z zewnątrz wyglądała dość ponuro. Wysoki na ponad dwadzieścia metrów gmach na planie prostokąta wieńczył czterospadowy dach. Małe okienka z tej perspektywy przypominały otwory strzelnicze. Budynek

wyglądał raczej jak więzienie. Z szaroburą gotycką budowlą kontrasto­wały otynkowane na pomarańczowo zabudowania folwarczne, powstałe zapewne w XIX stuleciu.

Skończyłem posiłek i powędrowałem po śniegu ku wieży. Z dala wi­dać było dzieci bawiące się, lepiące bałwana i obrzucające się śnieżkami. Z kranu pod lipą wisiał sopel. Przy bramie do budynków folwarcznych zobaczyłem kartkę z napisem: "Kasa". Gdy wszedłem w ciemny, niski, korytarz z pomarańczową lamperią, w moje nozdrza uderzyły zapachy bigosu i zupy jarzynowej oraz smród dymu papierosowego. Deski podłogi umyte przed świętami, ale dawno niemalowane, cicho skrzypiały, gdy sta­wiałem kroki, których odgłos ginął w ciemnych zaułkach przejścia. Na drzwiach po prawej stronie dojrzałem kartkę, na której napisano: "Kasa, bilet wstępu - 2 zł".

Zastukałem w drzwi, szerokie, ciężkie, zakończone u góry łukiem. Gdy otworzył je niewysoki mężczyzna z krótką bródką, szopą ciemnych włosów i zagadkowym uśmiechem, zauważyłem, że wrota do jego "forte­cy" były też niezwykle grube.

Dzień dobry - ukłoniłem się. - Czy można zwiedzić wieżę? - zapytałem.

Oczywiście, zaraz panu otworzę - odparł.

Zniknął w swoim lokum zostawiając uchylone drzwi, zza których sły­chać było dźwięk strzelaniny w filmie w telewizorze oraz czuło się aromat świeżo przygotowanej kawy.

Młodzian pojawił się po chwili z parującym kubkiem i wielkim klu­czem w dłoni. Poprowadził mnie ku maleńkiemu, wyłożonemu kamienia­mi dziedzińcowi, z którego po schodach weszliśmy do sieni wieży. Kupi­łem bilet wstępu. Zwróciłem uwagę na to, jak grube były tu ściany.

W piwnicy ściany mają grubość do sześciu metrów - wyjaśnił mi
młodzieniec.-Niech pan sobie obejrzy piwnice i spotkamy się na pierw­
szym piętrze.

Wszedł po szerokich drewnianych schodach, a ja schylając głowę zszedłem do piwniczek. Były tu dwa pomieszczenia. To po lewej było nisko sklepione i ponure, a po prawej przypominało łaźnię z kamiennymi korytami wzdłuż ścian. Uważnie obejrzałem ściany, strop i podłogę, a na­stępnie wróciłem na parter. Tu była niewielka komnata z klepiskiem - zapewne dawniej wartownia. Powędrowałem na pierwsze piętro, gdzie był punkt sprzedaży pamiątek w ogromnej sieni, drugi pokój za ścianą z desek i jeszcze jedna komnata, duża prawie jak boisko do koszykówki.

Byłem zdumiony widząc, że na całym piętrze był tylko jeden - fakt, że ogromny - piec i nie widać było słupów.

Wspaniałe, co? - młodzieniec przyglądał się memu zachwytowi.

Oprowadzę pana po wieży i pokażę panu coś jeszcze lepszego... -
otworzył drzwi do wielkiej komnaty, której ściany pokrywały wyblakłe
malowidła.

Stanąłem przy sznurze odgradzającym je od zwiedzających i zaczą­łem się przyglądać namalowanym scenom.

Zgadnie pan, co to jest? - zagadnął mnie przewodnik.

Nie wiem - przyznałem. - To oryginalne, gotyckie?

Tak, to legenda o Lancelocie, a są tu jeszcze sceny przedstawiają­ce fundację klasztoru cystersów w Krzeszowie oraz świętego Krzyszto­fa z Dzieciątkiem na ramieniu. Wieża powstała prawdopodobnie w cza­sach Henryka I jaworsko-świdnickiego i miała służyć obronie przeprawy szlaku na północ. Gdy potem trasy karawan kupieckich uległy zmianie, obiekt stracił na znaczeniu. Pierwszym znanym z imienia mieszkańcem wieży był rycerz Jenschim Roeden, który przebywał tu w XV wieku. Wtedy wieś nazywała się Zedlitz.

Kiedy wykonano ten żywot Lancelota?

Około roku 1345 freski namalował nieznany artysta. Wiadomo, że na świecie powstało dwadzieścia podobnych, ale ten jedyny został wyko­nany metodą na suchym tynku. Podobno to jeden z nielicznych zachowa­nych do naszych czasów. W 1880 roku Wilhelm Cloze opisał te freski, a w 1936 roku teczkę konserwatorską przygotował Joachim Drobek. Po wojnie był tu PGR i skład nawozów, potem spichrz. Ściany pobielono i freski zniknęły, aż gdy upadło gospodarstwo rolne przybył tu historyk sztuki, który wydobył malowidła na światło dzienne.

Niebywałe - ze zdumieniem kręciłem głową i przyglądałem się ścianom.

Można zapytać, jak pan tu trafił? - przewodnik przerwał ciszę,
która zapadła.

-Jestem historykiem sztuki i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki

przedstawiłem się wyjmując legitymację. - Znalazłem się tu trochę
przypadkowo...

-Aha-wykrztusił młodzian zapewne przestraszony, że przyjecha-łem na jakąś kontrolę.

Czy byli tu u pana niedawno dwaj panowie... - opisałem Jarla
i Morgana.

Byli, a co się stało?

-Nic ważnego, czy pamięta pan, co ich najbardziej interesowało?

Freski. Proszę powiedzieć, o co chodzi, bo zaniepokoił mnie pan swoimi pytaniami...

Czy mogę? - zapytałem wymownie wskazując na sznur.

Oczywiście.

Młodzian odsunął się i stojąc kilka metrów za mną przyglądał się moim poczynaniom. Najpierw starannie poszukałem jakiegokolwiek śladu zna­ku Exitusian, ale zdałem sobie sprawę, że ten kto przygotowywał zagadkę nie mógł na średniowiecznym fresku domalowywać swoich wskazówek. Były one ukryte w jego wymowie. Przechadzałem się w tę i z powrotem przyglądając się malowidłom i nie potrafiłem niczego wymyślić. Wróci­łem do przewodnika i poprosiłem go, by pokazał mi resztę wieży. Zwiedzi­liśmy więc pozostałe dwa piętra, ogromne hale, przy czym dopiero na najwyższym poziomie ujrzałem słupy podtrzymujące belki stropu, a wła­ściwie konstrukcji dachu - drewnianej plątaniny, kunsztu średniowiecz­nych budowniczych.

Imponujące - stwierdziłem patrząc w górę.

O co chodzi z tymi pana znajomymi? - dopytywał się przewod­nik.

To są znajomi, których zachęcałem do odwiedzenia tego miejsca, które wypatrzyłem na mapie - odpowiedziałem.

Nie chciałem niepotrzebnie niepokoić tego człowieka, a przeczuwa­łem, że nie wchodziło tu w grę włamanie do jakiejś skrytki w wieży. Chodziło raczej o symbolikę tego miejsca, a najprawdopodobniej fre­sków.

Dziękuję za pomoc - powiedziałem na pożegnanie ściskając dłoń
przewodnika.

Gdy wyszedłem na dwór, było już ciemno i nie miało sensu jechanie gdziekolwiek indziej. Musiałem wrócić do swej kwatery. Pojechałem jesz­cze do Jeleniej Góry, gdzie zrobiłem drobne zakupy spożywcze i wróciłem do wynajętego pokoju. Gospodyni podała mi na kolację parówki, jajeczni­cę, trochę świątecznego bigosu i mocną herbatę. Zjadłem to wszystko z prawdziwą przyjemnością i idąc do pokoju na piętrze zapytałem gospo­darzy, czy mają Biblię. Mieli i pożyczyli mi ją.

Usiadłem w fotelu przy niskim stoliczku i wpatrując się w segment, na półki z lśniącymi kryształami, w których pewnie kiedyś leżały herbatni­ki i królowe polskich stołów - śliwki w czekoladzie - myślałem i to

intensywnie. To była podróż przez zakamarki ułomnej pamięci, wędrów­ka w ślepe uliczki i poszukiwanie niewidocznych powiązań. Sam nie wiem, kiedy zasnąłem i przyśnił mi się templariusz przepasujący się dziwnym skórzanym pasem, wyszywanym złotem i drogimi kamieniami. Ze stolika obok mnie wziął dwie księgi i odszedł z nimi w ciemność. Ocknąłem się i zaraz zacząłem podążać tropem templariuszy. I wtedy właśnie zaczęły otwierać się ukryte tunele w labiryncie, w którym starałem się szukać rozwiązania.

Trop templariuszy był dobry, bo święty Krzysztof wiązał się z jedną z legend o templariuszach, gdy jeden z braci zakonnych po bitwie zabrał na swojego rumaka brata zakonnego, pod którym padł jego koń. Bardzo obciążonego wierzchowca z pasażerami mogły dognać oddziały Sarace-nów, ale jednak zaryzykował. To było wyraźne nawiązanie do opowieści o świętym Krzysztofie, patronie podróżnych, który przenosił pielgrzymów przez rzekę. Drugim nawiązaniem był Lancelot, a właściwie twórca opo­wieści o jego przygodach: Krystian z Troyes, urodzony około 1135 roku. Większość życia spędził w Szampanii lub Flandrii. Jego pierwszą wielką opowieścią był "Eryk i Enida", powstała około 1162 roku. Maria, hrabina Szampanii, w 1164 roku poślubiła Henryka I Szczodrego, odziedziczyła po matce "dwór literacki", w skład którego wchodził również Krystian z Troy­es. Zapewne znał on templariuszy, bo w mieście jego narodzin powstała pierwotna "Reguła" zakonu, a w całej Szampanii roi się od komandorii templariuszy. To on w poemacie o Percevalu napisał:

Ów stan czcigodny, ów stan od miecza. Sam Bóg go stworzył wydając rozkazy. Zaiste to Zakon rycerski I winien istnieć bez zmazy...

Wtedy przypomniał mi się czytany w czasie studiów rozdział Zyg­munta Czernego w "Arcydziełach francuskiego średniowiecza", a także "Chretien de Troyes" Gustava Cohena. Krystian w poemacie o Lancelo­cie stworzył nowych bohaterów - "błędnych rycerzy", bo we wcze­śniejszych dziełach Artur i rycerze Okrągłego Stołu przypominali bardziej dwór Karola Wielkiego. To u Krystiana rycerze pędzą przez pustkowia, by walczyć ze wszelkim złem - tak jak templariusze, którzy stanowili straż w Ziemi Świętej. U Krystiana towarzystwo Artura stanowi rodzaj zakonu, bo jego druhowie nie składają mu tradycyjnego hołdu lennego,

tylko kładą u stóp Artura miecze, jakby ofiarowując swój oręż w walce ze złem - zupełnie jak Exitusianie!

Czułem ciepło płynące po plecach, bo zdawało mi się, że jestem bliski rozwiązania zagadki, ale chociaż byłem na dobrej drodze, nadal nie wi­działem celu, nagrody, choćby strzępka informacji. Byłem pewien, że wybrałem dobry kierunek. Przed snem jeszcze raz przeczytałem Księgę Objawienia.

Rano zjadłem śniadanie, zapłaciłem za nocleg i wyjechałem do Wle­nia. Zamek we Wleniu był następnym punktem leżącym na północ od Siedlęcina. Pasował do mojej koncepcji i uważałem, że Wleń to odpo­wiednik Pergamonu.

W sobotni ranek świat wokół nas opanowała gęsta zadymka i byłem chyba jedynym kierowcą, który wybrał się w podróż po tej drodze. Led­wie przejechałem kilkaset metrów, ujrzałem na poboczu obok tunelu kole­jowego postać w kożuszku, z wielką torbą na ramieniu, dającą znak ręką, żebym ją podwiózł. Usłużnie zatrzymałem się obok niej i wtedy zobaczy­łem, że to pani Kasia. Jej zdumienie też było ogromne, bo zapewne rozpo­znała kształt wehikułu dopiero wtedy, gdy byłem kilka metrów od niej.

Dzień dobry! -przywitałem ją. - Dokąd pani jedzie?

Do Wlenia, umówiłam się tam z koleżanką, a PKS nie przyje­chał...

Niech pani wsiada - zaprosiłem ją.
Wsiadła i zdjęła kapturek.

-Ale u pana w samochodzie przytulnie - szepnęła zacierając ręce. -Nie będę pani przypominał, czym mój wehikuł był dla pani wczo­raj.

Ale pan pamiętliwy...

Kobiety potrafią pamiętać dłużej.

Przepraszam - rzuciła lekarka.


Ja się nie gniewam, ale on... - uśmiechając się spojrzałem na deskę rozdzielczą.

Ciebie też przepraszam-dodała pani Kasia gładząc miejsce wokół kratek nawiewu.

Jechaliśmy bardzo wolno do miasteczka. Cały czas byłem skupiony na drodze, bo przecież nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Panna Monika, sekretarka pana Tomasza, wróciła kiedyś z zajęć kursu na pra­wo jazdy zdumiona, że instruktor powiedział jej: "Musi pani jeździć tak, jakby inni chcieli panią zabić". Chyba niestety miał rację.

Jak pana policzek? - zagadnęła mnie lekarka.

Goi się - powiedziałem.

Często smarowałem ranę maścią i rzeczywiście była w lepszym sta­nie. Teraz w miejscu rozciętej skóry powstała przezroczysta błona.

Co pana sprowadza do Wlenia? - zapytała mnie lekarka.

Pewna zagadka... Chcę po prostu zobaczyć zamek.

W taką pogodę? - dziwiła się.

Będę sam.

Lubi pan samotność?

Czasami jest dobra.

A po zwiedzeniu zamku co pan będzie robił?

Wrócę na zamek kolegi.

To będzie pan jechał przez Jelenią Górę?

Tak.

Zabierze mnie pan ze sobą? Umówiłam się z koleżanką, pójdziemy do kawiarni, a za dwie - trzy godziny będę mogła jechać. W razie czego poczeka pan na mnie?

Czy był na świecie mężczyzna, który potrafiłby odmówić takiej proś­bie?

Wysadziłem panią Kasię na rynku obok klasycystycznego ratusza i podjechałem w pobliże torów kolejowych, za którymi widać było górę zamkową z ruinami zamku na szczycie. Zatrzymałem się na terenie przy-kolejowym. W tę poświąteczną sobotę, w taką zadymkę i tak nikt pewnie nie pracował. Z wehikułu zabrałem plecak z małym zapasem żywności, potrzebnymi mi narzędziami, liną oraz dwa składane kijki narciarskie. Sprawdzały się bardzo dobrze w czasie wędrówek po zaśnieżonych szla­kach pomagając w marszu, służąc jako sondy, gdy trzeba było szukać dziur i szczelin.

Przeszedłem przez tory, między domkami jednorodzinnymi odnalazłem ścieżkę oznaczoną na drzewach jako szlak turystyczny. Wchodziłem wschodnim zboczem góry, która jak czytałem w przewodniku miała 360 metrów nad poziomem morza i była zbudowana z lawy, która wylała się z kambryjskiego morza i zastygła 550 milionów lat temu.

Szybko doszedłem na szczyt i wkrótce przechodząc przez furtkę znalazłem się na dziedzińcu nieistniejącego zamku. Do naszych czasów ocalała odbudowana chyba cylindryczna wieża i ruiny pomieszczeń na parterze. Wszedłem do wieży, w której były spiralne, drewniane scho­dy. W połowie drogi dostrzegłem odciśnięte ślady butów dwóch męż-

czyzn. Rzecz jasna natychmiast przyszli mi do głowy Jarl i Morgan, którzy mogli wejść na zamek od zachodniej strony góry. Gdy odchyliłem klapę na górze i wszedłem na pomost otoczony wybetonowanym krene-lażem, obejrzałem teren wokół mnie. Przestało padać i doskonale wi­działem nawet Wleń i okoliczne szczyty. Na dole nie było widać żad­nych, poza moimi, tropów. Oznaczało to, że ktoś był na zamku, nim za­częło padać, a więc zapewne wczoraj. Czy Norweg i Szkot mieli nade mną jeden dzień przewagi?

Rękawicą wytarłem śnieg na murku i wyjąłem z plecaka kanapki, które sobie wcześniej przygotowałem oraz termos z herbatą od gospoda­rzy, u których mieszkałem. Jadłem, piłem i dumałem. Czemu ktoś miałby tu szukać kolejnych wskazówek? Może chodziło o jakiś epizod z historii zamku? Założył go najprawdopodobniej książę jaworsko-świdnicki Bo­lesław Łysy w pierwszej połowie XIII wieku, później był on rozbudowa­ny przez Bolka I. W XIV wieku znalazł się w rękach rodów rycerskich i w XVI wieku ufortyfikowano go, lecz został zniszczony w czasie wojny trzydziestoletniej. W tym zamku lubiła przebywać święta Jadwiga, ale potem jego panem był Bolesław Rogatka, syn Henryka Pobożnego i Anny Czeskiej. Gdy jego ojciec walczył w bitwie pod Legnicą własną piersią zasłaniając Europę przed najazdem hord tatarskich, Bolesław Rogatka organizował we Lwówku pierwszy na Śląsku turniej rycerski. Potem wdał się w konflikt z braćmi, a jego życie było pełne ekscesów i wybryków godnych najgorszego bezecnika. W połowie XIII wieku Bolesław Rogat­ka stracił majątek i wędrował po Śląsku jak żebrak w towarzystwie graj­ka Surriana i kochanicy Zofii de Doren. W październiku 1256 roku upro­wadził biskupa wrocławskiego Tomasza I. Bolesław Rogatka porwał go do Wlenia oczekując okupu. Doczekał się klątwy. Gdy ten plan się nie powiódł, porwał Henryka IV Probusa. Książę hulaka i rozbójnik zmarł w 1278 roku. Jednak epizod z porwaniem biskupa przywiódł mi na myśl wydarzenia ze Smyrny, której biskupem był Polikarp, zmarły męczeńską śmiercią.

Skoro Wleń miałby być Smyrną, co było Pergamonem? W Księdze Objawienia Pergamon był przedstawiony jako miasto z tronem szatana. Przyznam, że straciłem orientację i zagadka zdawała mi się wymykać.

Poszukiwania w ruinach, wśród zasp nie miały sensu i wróciłem do wehikułu. Pojechałem na ryneczek i tam zaparkowałem moje auto. Zoba­czyłem otwarty sklep z dewocjonaliami i poszedłem, żeby tam kupić eg­zemplarz Biblii. Wróciłem z nim do ciepłego wnętrza samochodu i czeka-

łem czytając. Wkrótce znalazłem to czego szukałem i co wydawało mi się kolejną wskazówką.

Polikarp umęczony w Smyrnie był uczniem apostoła Jana. W Dzie­jach Apostolskich w szóstym rozdziale opisano jak dwunastu apostołów pobłogosławiło siedmiu diakonów o imionach: Szczepan, Filip, Prochor, Nikanor, Tymon, Parmen, Mikołaj. Szczepana oskarżono o bluźnierstwo przeciw Bogu i Mojżeszowi i wkrótce ukamienowano. W jego mowie szukałem słów mogących być pomocnymi w rozwiązaniu zagadki i w odna­lezieniu ewentualnej skrytki. Takie znalazłem w czterdziestym dziewią­tym wersie (siedem razy siedem!), a brzmiały one następująco:

Niebo jest tronem moim,

A ziemia podnóżkiem stóp moich;

Jaki dom zbudujecie mi,

mówi Pan,

Albo jakie jest miejsce

odpocznienia mego?

Wtedy zobaczyłem, jak w moim kierunku zmierza pani Kasia, która po chwili żegna się z dziewczyną w kurtce z kapturem, której twarz wy­dała mi się znajoma.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

WIZYTA U QUASIMODO . PODCHODZIMY WILKI . DZIEL­NA WILCZYCA . LOS LUPUSA . KULT KYBELE I CZARNY KAMIEŃ . ZAMEK BOLCZÓW . SPOTKANIE Z JARLEM

I MORGANEM

Próbowałem przyjrzeć się koleżance pani Kasi, ale dziewczyna szyb­ko zniknęła za rogiem najbliższej kamienicy.

Dziękuję, że pan zaczekał - rzuciła zdyszana lekarka. - Pan czyta Biblię? - zdziwiła się.

Tak - poważnie kiwnąłem głową. - Kim jest pani koleżanka?

Spodobała się panu?

Może.

-A wczoraj wmawiał mi pan, że gotów jest bić się o mnie ze swoim kolegą.

To nadal jest aktualne - uśmiechnąłem się. - To powie mi pani coś o swojej koleżance?

Poznałam ją niedawno, w górach, w czasie wchodzenia na Śnie­żkę...

Która z was pierwsza rozpoczęła rozmowę?

Nie pamiętam. Szliśmy grupą lekarzy i jeden z moich kolegów zaczepił ją, gdy samotnie wspinała się ścieżką. Wie pan, jak to jest... Wszyscy zaczęli ją adorować i potrzebowała delikatnej ochrony...

No tak... - mruknąłem nieprzekonany.

Dojechaliśmy do Jeleniej Góry i odwiozłem lekarkę pod dom. Było już wczesne popołudnie. Około piętnastej zaczynało szarzeć i szybko zapadał zmrok. Zastanawiałem się, czy powinienem wracać na zamek, czy szu­kać dalej w interesujących mnie miejscach. Postanowiłem wrócić do Żelaznego i jego towarzyszy na górze. Byłem teraz lepiej przygotowany do górskiej wędrówki i nawet po ciemku, idąc dłuższą drogą mogłem do­trzeć tam bezpiecznie.

Pojechałem do Karpacza, który przypominał gwiazdkowy Disneyland. Wszędzie widać było świecące się choinki, girlandy kolorowych świateł, ludzi w mikołajkowych czapkach, zaspy śniegu, pojedyncze zaprzęgi

z saniami. Zatrzymałem wehikuł w tym samym miejscu co poprzednio, zabrałem potrzebne mi rzeczy i jeszcze za dnia rozpocząłem wędrówkę. Minąłem Pielgrzymy, trzy grupy granitowych skał wysokie na 25 metrów. Później minąłem Słonecznik, grupę ostańców - granitowych ciosów, z których jeden przypominał sylwetkę człowieka. Wedle legend był to diabeł, który chciał kamieniami zasypać Wielki Staw. Zmęczony przysiadł na chwilę i wtedy rozbrzmiały dzwony na Anioł Pański, a sługa ciemności zastygł na wieki.

Było ciemno i niebo było przesłonięte nisko przesuwającymi się czar­nymi chmurami przypominającymi potargane wiatrem skrzydła fanta­stycznych smoków. Gdy z daleka usłyszałem wycie wilków, zamarłem w pierwszej chwili wystraszony. Pojawiła się irracjonalna myśl, że za­raz wilki przybiegną, by dokończyć rozpoczęte przez Lupusa dzieło. Mu­siałem pokonać ten lęk i ruszyć dalej. Około dziewiętnastej dotarłem do wejścia do kotlinki, w której stała chatka Quasimodo. Postanowiłem go odwiedzić i podziękować za maść. Wszedłem po schodkach i zastuka­łem. Gdy otworzył drzwi, nie wydawał się być zdziwionym.

Nareszcie - mruknął i gestem zaprosił mnie do środka. Nie rozumiejąc w czym rzecz, wszedłem do chaty.

Witam - lekko ukłoniłem się. - Czemu mówi pan "nareszcie"?

Maść podziałała?

Tak.

-Wiedziałem, że tak będzie, ale to wczoraj spodziewałem się twoje­go przyjścia.

Czemu akurat wczoraj? - dziwiłem się.

Chciałbyś okazać mi wdzięczność i dowiedzieć się, co to za spe­cyfik - Quasimodo roześmiał się zadowolony.

Ryczał na cały głos, a jego śmiech był pełen jakiejś zdumiewającej, okrutnej siły. Jak pamiętam swoje wyobrażenia diabła z dzieciństwa, to właśnie tak powinien śmiać się potwór rodem z piekieł.

Co pana tak śmieszy? - zapytałem zdziwiony jego śmiechem.

Bo ludzie są tak przewidywalni... Nie gniewaj się, ale za każ­dym razem gdy ktoś robi to, co zdołałem przewidzieć, bardzo mnie to cieszy.

Dziękuję za maść - powiedziałem. - Okazała się cudowna i lekarze nie mogli się nadziwić jej skuteczności. Niech pan powie, z cze­go pan zrobił to lekarstwo?

Nie powiem. Siadaj -wskazał mi fotel.

Odłożyłem plecak, zdjąłem wierzchnie ubranie i usiadłem przy ko­minku. Quasimodo usiadł naprzeciw mnie i nachylił się w moją stronę. W świetle ognia jego starcza, pomarszczona, zniekształcona twarz wy­gląda strasznie, ale on patrzył mi w oczy swoimi, w których odbijały się pomarańczowe ogniki.

Wyleczyłem twoje ciało, ale muszę jeszcze wyleczyć twoją duszę -oznajmił.

Co pan chce zrobić? - nieco się wystraszyłem.

Zobaczysz Lupusa.

Pan go złapał w pułapkę?

Sam w nią wpadł. Prześpisz się na górze, zbudzę cię po północy i ruszymy.

Dokąd?

Zobaczysz.

Nie miałem sił odmówić starcowi, chociaż bałem się tego, co mi mógł przygotować. Poszedłem jednak na górę, do tego samego pokoju, w któ­rym spałem, gdy poprzednio u niego nocowałem. Tym razem w pomiesz­czeniu poczułem delikatny zapach czereśni, nie był mdły, lecz mile drażnił węch. W sypialni wszystko było wysprzątane. Nie było tu śladów niczyjej bytności. Do tego było ciepło. Rozebrałem się do snu, umyłem w misce i położyłem na łóżku. Było tak przyjemnie, że nie musiałem przykrywać się kołdrą. Wydawało mi się, że Quasimodo potrząsa moim ramieniem, nim zamknąłem oczy.

Ubieraj się - szepnął. - Bądź gotów na brodzenie w śniegu.
Założyłem spodnie dresowe, na nie wojskowe drelichy, a do tego

wysokie, sznurowane buty, podkoszulek, bluzę z kapturem i sweter. Wzią­łem jeszcze kurtkę, szalik, czapkę i rękawiczki.

Gdy zszedłem, zauważyłem, że Quasimodo przygotował kilka łuczyw.

Po co to, przecież możemy zabrać latarki? - zwróciłem uwagę
staruszkowi.

-Nikt nie boi się światła latarki, za to ogień to żywioł, który może cię obronić - powiedział Quasimodo.

Podał mi płócienny worek na łuczywa i duży chlebak. Sam wziął sztu-cer - przeróbkę z niemieckiego karabinu mauzer używanego w czasie wojny przez Wehrmacht. Mnie podał ciężki dryling. Nie mówiąc słowa wyszedł. Na dworze zatrzymał się i przyjrzał mi się krytycznie. Wrócili­śmy do sieni.

Zdejmij kurtkę, dam ci tę - podał mi starą, ale jeszcze dobrą

kurtkę z demobilu Bundeswehry. - W tych swoich ortalionach ładnie się będziesz ślizgał ze zbocza.

Kazał mi też zdjąć szalik, bo za bardzo pachniał wodą po goleniu i dał swój, wełniany. Nowoczesne rękawice też musiałem zamienić na skórza­ne z wierzchu i wełniane w środku, z pętelką, żeby uwiązać je do guzika na rękawie kurtki.

Wyszliśmy i Quasimodo od razu narzucił ostre tempo. Ledwo za nim nadążałem obciążony łuczywami, chlebakiem i drylingiem.

Po co nam ta broń? - wysapałem, gdy dotarliśmy na niewielką łączkę.

Żeby zabić Lupusa...

...ale... - próbowałem zaprotestować.

Tylko gdy cię znowu zaatakuje. Przyjaciół, którzy cię zdradzili, powinieneś zabijać.

Mam strzelać do ludzi? - oburzyłem się.

Lupus jest tylko zwierzęciem i kieruje się instynktem - tłumaczył mi Quasimodo zatrzymując się. - Do niego przemówisz w prosty spo­sób. Na dobro odpowie dobrem, na agresję - agresją. Jeżeli chcesz z nim rozmawiać, musisz używać jego języka. Z ludźmi jest ten problem, że mają rozum i gdy robią innym krzywdę, to tak jakby ich umysł opanowała bestia. Czynią to z rozmysłem, tak aby cię zabolało jak najmocniej, nie znają litości. Wilk zagryza ofiarę od razu, nie torturuje jej. Nie każę ci zabijać ludzi, tylko wspomnienia o nich. Lepiej zostaw ich samym sobie...

Czemu mam nie odpowiadać im tym samym?

Bo obudzisz w sobie tę samą bestię, którą mają twoi wrogowie. Gdy raz to zrobisz, ta złość jak robak będzie cię zżerała od środka. Bę­dziesz żył, ale to będzie życie z bestią, która może pewnego dnia zapano­wać nad tobą. Lepiej chyba pozostać dobrym?

Tak. Chyba nie chce pan, żebym to ja strzelał do Lupusa?

Jestem pewien, że nie strzelisz... - Quasimodo lekceważąco
machnął ręką.

Szliśmy jeszcze godzinę, sam nie wiem w jakim kierunku. W pewnym momencie, na leśnej przecince Quasimodo podszedł do mnie z wielkim, myśliwskim nożem w ręku.

Odwróć się - warknął.

Wykonałem polecenie jednocześnie starając się zobaczyć, co on wy­prawia. Czubkiem noża podniósł klapę chlebaka i nadział na niego kawał jeszcze ociekającego krwią mięsa. Zamachnął się i rzucił to na zasypaną

- Ten strzał będzie nieodwracalnym krokiem - szepnął Quasimodo na-chyląjąc mi się do ucha.

drogę. Zaraz to samo zrobił z kolejnymi kilogramowymi kawałkami mię­sa. Chlebak był pusty.

Tam! - Quasimodo wskazał mi zbocze oddalone od mięsa o sto
metrów.

Poszliśmy na szczyt obchodząc go szerokim łukiem. W zaspie śnie­żnej wymościliśmy sobie wygodne legowiska. Ja położyłem się na chle­baku, Quasimodo na torbie od łuczyw. Przed sobą ułożyliśmy broń i cze­kaliśmy. Starzec czerpał garść śniegu i wkładał go do ust długo ssąc.

Mogliśmy wziąć coś do jedzenia - zauważyłem.

Żebyś śmierdział smakowitą kiełbasą na odległość? - skrytyko­wał mnie Quasimodo. - Śnieg zaspokaja pragnienie i powoduje, że twój oddech nie odznacza się kłębkiem pary, która łatwiej doleci do nozdrzy drapieżnika. Leż i czekaj, a dostaniesz kolejną lekcję.

Leżeliśmy godzinę, gdy usłyszałem nieodległe wycie wilka. Było to tak zaskakujące, że aż podskoczyłem.

Lupus - szepnął Quasimodo.

Jak na życzenie chmury rozproszyły się i polanę zalało światło bijące od księżyca. Wyraźnie widziałem krwawe kąski i zbliżającą się do nich przykurczoną sylwetkę wilka. Nawet z takiej odległości widziałem, że miał poszarpane futro z krwawymi skrzepami i kulał na przednią lewą łapę. Podszedł do mięsa i nieufnie je wąchał. Potem wyprostował się. Jego uszy obracały się, ogon zesztywniał równolegle do ziemi, a jego noz­drza zwróciły się w naszą stronę.

Quasimodo objął mnie i mocno przycisnął do ziemi. Lupus nachylił się do mięsa, otworzył paszczę i błysnęły jego kły. Wtedy zdarzyło się coś niespodziewanego. Spomiędzy drzew wypadła tyraliera kilku wilków. Lupus próbował porwać kawał i uciec, ale był za wolny i jeden z wilków wyrwał mu zdobycz i ze złością jednym ruchem pyska odrzucił ją daleko. Pozostałe wilki odpędzały Lupusa, a gdy rozpaczliwie głodny rzucał się między nie, w kierunku tego co wyłożył Quasimodo, wilki gryzły Lupusa, a ten bronił się i lała się krew.

Nie mogłem na to patrzeć i przyłożyłem policzek do kolby, a palec ułożyłem na spuście. Właśnie Lupus odskoczył od stada i piszcząc krążył z podkulonym ogonem.

-Ten strzał będzie nieodwracalnym krokiem - szepnął Quasimodo nachylając mi się do ucha. Jego oddech, każde słowo było jak trzepot skrzydeł nietoperza i z trudem powstrzymałem się, by nie odsunąć się od starca. - Nieodwracalnym dla ciebie i dla niego.

Bezradnie patrzyłem na kolejne daremne próby Lupusa. Po mojej zmarzniętej twarzy ciekły łzy. Byłem wściekły i co chwila skostniały pa­lec dotykał spustu i za każdym razem powstrzymywałem się. Z każdą chwilą rozumiałem słowa starca. Wiedział, że stado nie zaakceptowało Lupusa, że ten chodzi głodny i nie potrafi sam sobie upolować zdobyczy. Dlatego wyłożył dla niego mięso, żeby mi pokazać, że stado chce zmusić Lupusa do walki o przetrwanie, bo chce, by w pełni pogodził się z pra­wami stada, których Lupus nie rozumiał. W momencie gdy ugryzł mnie w policzek, jakby ponownie narodził się jako wilk, ale dla niego było już za późno, by zapomnieć o tym, co przeżył żyjąc u Quasimodo. Lupus na swój wilczy sposób był wewnętrznie rozdarty, bo nie potrafił wrócić do grupy i wydawało mu się, że nie może wrócić do ludzi. Mój strzał oznaczałby ingerencję w wybór, jakiego dokonał, gdy wybrał wilczą wolność, gdy nie chciał już mojej opieki. Tym strzałem mogłem wypłoszyć wilki, które od tej pory unikałyby Lupusa jak ognia.

Jeden z wilków trącił łapą mięso na drodze, a ta jak zamarznięta bryła potoczyła się w zaspę śnieżną. Wtedy tuż za naszymi plecami rozległo się wycie, radosne, zwycięskie, tak silne, że obaj usiedliśmy wystraszeni. Quasimodo wyjął z kieszeni zapalniczkę, starą na benzynę i zapalił łuczy­wo. Podał mi je i sam zapalił drugie.

Wilki na drodze widziały pewnie tylko dwa ognie i czekały na to, co się wydarzy. My najpierw ujrzeliśmy pod gałązkami świerków dwa błysz­czące ślepia, a potem wilka - wilczycę, przywódcę stada. Była trzy metry od nas, gotowa do ataku, a my w bezruchu siedzieliśmy wyciągając w jej stronę płonące końce łuczyw. Obejrzałem się na Quasimodo. Ten lekko się uśmiechał. Wtedy wilczyca cofnęła się o kilka kroków, mięśnie pod jej futrem zastygły, a potem wyskoczyła do przodu jakby zwolniona na niewidzialnej sprężynie. Biegła na nas. Z wystawioną pochodnią schy­liłem głowę między ramiona i wtedy poczułem tylko lodowaty podmuch na karku, a następnie usłyszałem tąpnięcie w śniegu. Obejrzałem się na zbocze. Wilczyca zbiegała do swoich. Wilki umknęły w mrok i tylko Lu­pus został na chwilę na drodze.

Wyjrzałem na niego, a on patrzył w naszą stronę. Potem żałośnie zajęczał i kulejąc pobiegł za stadem. Wściekły wbiłem pochodnie w śnieg.

- Czemu kazał mi pan tu przyjść i na to patrzeć?! - wrzasnąłem na Quasimodo. - To nazywa pan leczeniem duszy?! Mówił pan, że zwie­rzęta nie znają tortur, a to co robiły z Lupusem, to co to było?!

Quasimodo wyjął zza pazuchy dwa cygara i jedno położył mi na kola-

nach. Swoje zapalił od ognia, zaciągnął się i położył na plecach zapatrzony w księżyc.

Czemu nie strzeliłeś do wilków? - zapytał mnie.

Nie chciałem... Nie wiem - przyznałem po chwili.

Nie chciałeś go zdradzić - stwierdził Quasimodo. - Nie masz dzieci, to nie znasz tego uczucia, gdy twój podrostek zachłystuje się wol­nością i może zrobić błąd. Gdy spróbujesz mu pomóc ominąć rafę, on uzna, że podcinasz mu skrzydła. Gdy zostawisz; go samego, może wpaść w poważne tarapaty.

I tak źle, i tak niedobrze. Co mogłem zrobić?

Nic, musisz pogodzić się z rolą, jaką sobie wybrał. Człowieka możesz przygotować do życia, ale, wybacz, ja wilka nie nauczę polo­wać.

Co stanie się z Lupusem?

-Nie wiem. Na razie ciągnie się za stadem, nie umie polować w grupie, z nagonką, stado zostawia mu same kości, bez szpiku. Sam musiałby mieć duże szanse, żeby coś dopaść. Przez te dni śledziłem ich poczynania. Dają mu ostrą szkołę. Może paść z głodu, może podejść pod jakąś zagro­dę i tam zginąć, może w końcu sam coś upoluje, jeśli pierwszy upatrzy dobrą ofiarę, a reszta podchwyci jego wyzwanie.

Czyli ma jakąś szansę?

Może też wrócić do ciebie...

Rozpakowałem cygaro i przypaliłem je od ognia. Wypuściłem wielki kłąb dymu i oparty o ukryty pod śniegiem kamień patrzyłem na księżyc.

Czemu ona nas tak zaszła od tyłu? - zapytałem.

-Udowodniła, jaka jest silna i mądra-odparł Quasimodo. -Wilki są bardzo inteligentne, bo wiedzą, czym jest strach i współdziałanie. Po­patrz, sparaliżowała nas samym wyciem...

Fakt, nie byliśmy w stanie nic zrobić.

Gdy wilk upatrzy ofiarę, nawołuje resztę stada. Zwierzęta w lesie słyszą te nawoływania, zaczynają się bać, bo wiedzą, co to znaczy. Za­czynają uciekać i robią błąd. Gdy stado dobrze współpracuje, nie ma zwie­rzyny, która im umknie.

Wokół księżyca utworzyła się zjawisko zwane halo, ale my nie czuli­śmy tego mrozu. Leżeliśmy w śniegu ćmiąc cygara i zapalając kolejne pochodnie. Było mi tu dobrze, gdy cały świat zdawał się zamarzać, a my tak trwaliśmy zapatrzeni w niebo, w ciszy, zasłuchani w nasze myśli. W tej długiej chwili trwania wszystkie ważne dotąd sprawy wydawały mi

się bardzo odległe. Obudziło się we mnie przekonanie, że Lupus w końcu znajdzie swoje miejsce na ziemi.

Przyjdzie czas, gdy wszystko się ułoży - pocieszał mnie Quasi-
modo wstając.

Zdusił pochodnie w ogniu, poprawił cygaro w ustach i ruszył w kie­runku swojej chaty. Podążyłem za nim, utrzymując jego szybkie tempo. Wróciliśmy do chaty między szóstą i siódmą. Gdy wypiłem przy kominku duży kubek herbaty z miodem, jadłem pyszną, wędzoną kiełbasę z jelenia, zagryzałem to chlebem domowego wypieku, szybko nabierałem sił i wca­le nie chciało mi się spać.

Nie idziesz spać? - zdziwił się starzec, gdy zjedliśmy, a ja nie poszedłem do pokoju na górze.

Muszę coś jeszcze załatwić w dolinie - odpowiedziałem.

Powiedz, czego szukasz?

Jak każdy, jakiegoś skarbu.

Starzec uśmiechnął się pobłażliwie.

Najczęściej największe skarby mamy obok siebie i je tracimy -
powiedział. - Lupus miał ciebie... Idź i uważaj na to, co czynisz.

Słowa starca były bardzo tajemnicze, ale przecież mieszkał tu sam tyle lat i świat, jaki widział, był inny od tego, jakim my go widzimy, zabie­gani, wiecznie poszukujący, ścigający się.

Mam u pana ogromny dług - mówiłem podając mu dłoń na poże­
gnanie.

Uścisnął ją mocno.

Jestem pewien, że spłacisz go - odparł.

Schodziłem do wehikułu i dumałem nad tym, co wybrać jako cel pod­róży. Powinienem teraz szukać lokalnego odpowiednika Sardes. Skoro jednak autor zagadki pomieszał Smyrnę z Pergamonem, co mogło być Sardes? To miasto było znane z kultu Kybele. Było to frygijskie żeńskie bóstwo ziemi i urodzajności pól, zwane również Magna Mater Deum - Wielką Macierzą. Jej symbolem był czarny kamień umieszczony w świą­tyni na Palatynie. Często przedstawiano ją jadącą wozem zaprzężonym w lwy. We Frygii kult Kybele związany był z Attysem, który w przystępie świętego szału dokonał samookaleczenia i umarł, ale odżył w zrodzonej z jego krwi roślinności. Kult Attysa i Kybele usankcjonowany przez cesa­rza Klaudiusza przybierał formę igrzysk zwanych "ludi Megalenses", urzą­dzanych w marcu, kiedy rozpoczynała się wiosna, dla uczczenia śmierci i zmartwychwstania. Podobno obrzędy wtajemniczonych miały charakter

uczty, orgii i chrztu krwi. Sardes to także miasto, gdzie ostało się kilku niesplamionych obrzędami pogańskimi, było jednym z pierwszych miejsc religii chrześcijańskiej i zostało zniszczone przez Tamerlana.

Patrząc na mapę okolicy i szukając miejsc charakterystycznych na­tychmiast wytypowałem dwa: zamek Sokolec oraz zamek Bolczów. Jako cel wyprawy wybrałem ten drugi. Zapytacie pewnie czemu? Nie mia­łem stuprocentowej pewności, ale koleżanką pani Kasi była ta sama blon­dynka, którą poznałem w pociągu i która wysiadła w Janowicach Wiel­kich, leżących na północ od zamku. Nie wierzyłem w zbiegi okoliczności, bo to nie był przypadek, że była we Wleniu i na mój widok po prostu umknęła. Zwykła ciekawość kazałaby jej poznać właściciela tak po­kracznego pojazdu, w dodatku znajomego koleżanki, człowieka, którego pogryzł wilk. Drugim powodem wyboru zamku Bolczów była jego histo­ria. Inicjatywa budowy tej warowni przypisywana jest Clericusowi Bol-cze, dworzaninowi Bolka II świdnickiego lub Albrechtowi Bawarskiemu. Pierwszy raz zamek został zniszczony, gdy w 1433 roku wrocławscy i świdniccy mieszczanie pogromili ukrywających się tu husytów. W XVI wieku zamek kupił Ludwig Jodok Dietz (Decjusz), dworzanin Zygmun­ta Starego, inwestujący w górnictwo miedzi. Potem Bolczów należał do rodu Schaffgotschów i podczas wojny trzydziestoletniej Szwedzi zbu­rzyli warownię poszukując legendarnych skarbów. Od XIX wieku za­mek był atrakcją turystyczną; odwiedzili go i król Fryderyk Wilhelm III, i caryca Aleksandra.

Zamek Sokolec ma podobną historię, tyle że zostało z niego o wiele mniej niż z Bolczowa. Jednak to w Bolczowie Szwedzi szukali skarbów, to on został zniszczony w czasie wojen religijnych.

Przez Jelenią Górę pojechałem do Janowic Wielkich, tam zaparko­wałem obok wejścia na zielony szlak i powędrowałem pod górę. Wspi­naczka zajęła mi godzinę. Im wyżej wchodziłem, tym większa była mgła w bukowym lesie. Zdawała się krążyć wokół mnie jak rzucająca zaklęcia czarownica, a skały na górze, które mijałem, jawiły mi się jako ruiny zam­ku. Gdy jednak wyszedłem na szczyt grzbietu, moim oczom ukazała się prawdziwa warownia, nie cała, bo i tak jej zakątki zazdrośnie okrywała mgła.

Przed drewniany mostek i bramę wchodziło się na dziedziniec zamku niskiego, chroniony przez bastion. Zachwycało wykorzystanie jako elemen­tów fortyfikacji naturalnych skał. Kamienne mury były wklejone między ostre zęby. To połączenie sprawiało, że zamek wyglądał bardzo groźnie.

Przez kolejną bramę przeszedłem na dziedziniec zamku średniego i z niego wędrowałem schodkami po fragmentach murów, by po śliskich kamieniach wspiąć się na punkt widokowy - formację skalną przero­bioną przez dawnych budowniczych na skałę. Tu mogłem obejrzeć, jak zapewne powstała konstrukcja zamku Treuburg - także ulokowanego na skałach.

Jednak tym co zaszokowało mnie na szczycie wieży był czarny głaz, na którym wyryto emblemat Exitusian. Zdumiony oparłem się o mur i pa­trzyłem nie dowierzając własnym oczom. Po co wystawiono znak w tak widocznym miejscu? Przecież wśród turystów mógł być ktoś znający jego symbolikę. Może to był fałszywy trop, a może potwierdzenie, że jestem na dobrej drodze do zrozumienia zagadki.

Zrzuciłem plecak i zbliżyłem się do litery "A". Była wyryta kilkadzie­siąt lat temu, może sto, ale nie wcześniej ani później. Pozostałyby niewi­doczna, gdyby nie mgła, która swym wilgotnym ciepłem topiła śnieg i wiel­kie krople spływające po kamieniach odsłoniły znak umieszczony na ka­mieniu, tuż przy warstwie leżącej na szczycie ziemi. Miałem wielkie szczę­ście, że przy takiej pokrywie śnieżnej znalazłem to miejsce.

Gdy tak klęczałem, usłyszałem czyjeś kroki na mokrym śniegu. Ostroż­nie wyjrzałem na dziedziniec. Oto szli Jarl i Morgan. Obaj z plecakami, obaj rozglądający się na boki. Szybko się ukryłem i nasłuchiwałem. Roz­mawiali po norwesku.

Ciekawe, kto tu jest? - zastanawiał się Morgan.

Pewnie jakiś turysta, którego bardzo wystraszymy swoim wido­kiem - roześmiał się Jarl.

Mówię ci, że to ten muzealnik. Pamiętasz, co mówił Żelazny? Ten Daniec wypisał się ze szpitala i przepadł jak kamień w wodę. To niepraw­da. Jestem pewien, że w nocy był u tego starca, jak schodziliśmy, zauwa­żyłem podobne do tych odciski butów na ścieżce.

Cicho bądź! - warknął Jarl. - On tu jest! Widzisz, że nie wycho­dził.

Może jest jakieś inne wyjście?

Mogłem się ujawnić albo rozpaczliwie szukać drogi ucieczki. To dru­gie wchodziło w grę, gdybym chciał coś ukryć, ale moje ślady prowadziły prosto na wieżę. Musiałem zakryć znak!

"Nie, lepiej go zostawię i zobaczę, jaka będzie ich reakcja" - pomy­ślałem.

Wychyliłem się zza murku wieży i spojrzałem w dół.

Hej! - krzyknąłem. - Witam na zamku Bolczów!

Morgan spodziewał się mnie w tym miejscu, ale i tak jego zaskocze­nie było aż nazbyt widoczne. Za to Jarl zachował zimną krew.

Jest tam coś ciekawego? - zapytał.

Wspaniałe widoki - odpowiedziałem.

Najpierw szybko cicho się naradzili, a potem zaczęli wspinać się do mnie po kamiennych schodach. Przez moment nie widziałem ich i wtedy usłyszałem dziwny dźwięk, jakby ktoś odkręcał manierkę, a potem chlu-pot w rytm czyichś kroków. Jak się okazało na szczycie, był to Morgan. Zdając sobie sprawę, że strasznie hałasuje, na moich oczach wypił resztę wody.

Rzeczywiście ładnie tu - mruknął Jarl. - Czemu pan tu przyje­chał?

Rana mi się dobrze goi, wypisałem się ze szpitala i zamierzałem jeszcze zobaczyć ten zamek - odpowiedziałem. - Dziś chcę wrócić na zamek do Żelaznego.

Norweg i Szkot wymienili spojrzenia.

To dobrze - mruknął Szkot.

Czemu? - sam nie wiem, z jakiego powodu poczułem niepokój.
Głos Morgana był z jednej strony smutny, ale i pełen jakiejś zadziorno-

ści, jakby z trudem hamował radość.

Pana przyjaciel leży w szpitalu w Jeleniej Górze - oznajmił Jarl.

Żelazny?! - krzyknąłem. - Co mu się stało?!


Miał wypadek - rzucił Szkot wpatrując się w literę na czarnym kamieniu, którą właśnie zauważył.

Zawaliło się pod nim rusztowanie - wyjaśnił Jarl. - Wczoraj rano zwieźliśmy pana przyjaciela toboganem do szlaku, skąd zabrali go ratownicy GOPR-u i podwieźli do karetki. Byliśmy dziś u niego rano w szpitalu. Leży cały w gipsie. Próbował dzwonić do pana, ale pan chyba wyłączył telefon komórkowy?

Z kieszeni plecaka wyjąłem dawno nieużywany aparat i włączyłem go. Szybko otrzymałem informację o nagranych wiadomościach na moją automatyczną sekretarkę. Wszystkie były od Żelaznego. Informował mnie, co się stało, ale na długo w mej pamięci pozostało to, co powiedział na koniec jednego z nagrań.

Miałeś rację - mówił Żelazny. - Uważaj na Jarla i Morgana, są
śmiertelnie niebezpieczni.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ŻELAZNY W SZPITALU . POWRÓT NA ZAMEK TREUBURG . ŚLADY YETI . NADEJŚCIE MROZÓW . ZAKUPY W KAR­PACZU . PIERWSZY BUNT . DECYZJA NORWEGA

Byłem sam w odludnej okolicy z ludźmi, przed którymi ostrzegał mnie Żelazny. Skoro mówił mi, że są niebezpieczni, widocznie sam ich o coś podejrzewał, może nawet o to, że byli sprawcami jego wypadku.

Muszę pojechać do Żelaznego - powiedziałem.

Uważnie obserwując Norwega i Szkota założyłem plecak i rozłoży­łem kijek narciarski. Stanąłem u szczytu schodów prowadzących z wieży i przyglądałem się stopniom. Przeczucie ostrzegało mnie przed niebezpie­czeństwem czyhającym w tym miejscu. Stopnie były wąskie, zbudowane z wyślizganych przez wieki kamieni i pokryte śniegiem. Ostrożnie scho­dziłem podpierając się lewą ręką o ścianę skały, najpierw opierając kijek obok miejsca, koło którego miałem postawić prawą nogę. Ostrze mojej podpory łagodnie wbijało się w śnieg i stanowiło stabilne oparcie.

Nagle, gdy czubek kijka dotknął śniegu, z dziury trysnęła woda. Gdy­bym tam postawił nogę, z pewnością pośliznąłbym się i zjechał po scho­dach z wysokości kilku metrów. Czy ten dziwny dźwięk, jaki słyszałem, gdy Jarl i Morgan wchodzili na wieżę, to była woda wylewana z manier­ki? Może to był przypadek? Obejrzałem się. Przy wejściu na taras wieży stał Morgan.

Wszystko w porządku? - spytał.

Tak, uważajcie na schodach. Są bardzo śliskie - odpowiedzia­łem.

Ma pan czym dojechać do szpitala?

Zostawiłem wehikuł na dole.

Te pokraczne cudactwo? - wtrącił się zaciekawiony Jarl. -
Zastanawiałem się, do kogo to należy, ale powinienem się domyślić, że do
muzealnika.

Obaj się roześmieli.

-Niech pan uważa, bo się rozsypie - Morgan udzielił mi życzliwej rady.

Ostrożnie zszedłem na dziedziniec i pognałem do wehikułu. Nim wsia­dłem do środka, sprawdziłem, czy Morgan niczego w nim nie uszkodził, ale pojazd był cały i odjechałem do Jeleniej Góry, do dobrze znanego mi szpitala. Żelazny leżał na innym niż ja oddziale, z tułowiem, prawą nogą i ręką w gipsie, na wyciągach.

Nareszcie! - zawołał na mój widok.

Jak się czujesz? - zapytałem go.

Nie uwierzysz, ale pierwszy raz jestem w gipsie. Ten bezruch i niemoc są denerwujące...

Domyślam się - ze współczuciem pokiwałem głową. - Co ci jest?

Złamane - stuknął zdrową ręką w gips na usztywnionej ręce i nodze. - Tu coś poprzesuwane - wskazał na plecy - i pęknięte żebra, a do tego serce.

Co ty mówisz? Czemu?

Pani Kasia przyjdzie na zamek, a mnie tam nie będzie...

Myśl o swoim zdrowiu - znacząco popukałem go w czoło. - Jak to się stało?

Dokładnie nie wiem. Wieczorem w piątek ustawiłem rusztowanie przy południowym narożniku, blisko baszty bramnej. Rano wszedłem na nie, zdjąłem kilka mniejszych, luźno trzymających się kamieni, położyłem obok siebie i nagle wszystko runęło. Stary, nie wiem, co się stało. W jednej chwili patrzyłem sobie na Czarcie Wrota, a po chwili brakowało mi tchu i leżałem przygnieciony rusztowaniem i kamieniami. Potem Jarl i Morgan postanowili zwieźć mnie na pogotowie. Pożyczka uprosiła ich, by urucho­mili radio i zawiadomili GOPR. Nim wyjechaliśmy, zasnąłem albo straci­łem przytomność i obudziłem się, gdy już zjeżdżaliśmy. Nie otwierałem oczu, ale wszystko słyszałem. Najpierw jadący z przodu Jarl syknął coś w rodzaju "Seneka" i nagle, na łeb na szyję zjechaliśmy gdzieś na bok i zatrzymaliśmy się. Któryś z nich zatkał mi ręką usta i czekali w milcze­niu. Wreszcie Norweg coś warknął i obaj wyprowadzili tobogan na szlak i dojechaliśmy do czekających ratowników GOPR.

To nie było "Seneka", tylko "senex" - poprawiłem kolegę. - To w języku łacińskim oznaczało "starca".

To pewnie szedł Quasimodo - domyślił się Żelazny.

Z kolei ja opowiedziałem o swoich przygodach w ostatnich dniach, a Żelazny słuchał opowieści jak małe dziecko z otwartą buzią.

Tam na schodach to była zasadzka - ocenił wydarzenie w Bol-

czowie. -Ale te podchody wilka z Quasimodo... ta wilczyca... Stary, mówię ci, to niesamowite... - ze zdumieniem kręcił głową. - Musisz wrócić na zamek i pilnować go przed tymi draniami. Jestem pewien, że coś kombinują i domyślają się, czego ta zagadka z Biblii dotyczy. Oni wiedzą, czego trzeba szukać i na tym czymś bardzo im zależy. Pojedziesz na zamek?

Pojadę - obiecałem.

Musisz zrobić zapas jedzenia. Weźmiesz tobogan i zjedziesz do sklepu. Jeśli dobrze żyjesz z Quasimodo, to on ci pomoże. Weź któregoś z chłopaków do pomocy. Gdy zobaczysz, że ci dwaj faceci zaczynają szaleć, zabieraj dzieciaki z góry i odeślij je do domu. Niech oni szukają czego chcą, nie walcz z nimi, bo sam nie dasz rady.

Pierwszy raz widziałem Żelaznego tak wzburzonego. Bywał wście­kły, zły na kogoś, ale teraz... to był zupełnie inny człowiek.

Zrobię jak mówisz - zapewniałem go.

Zostawiłem go na pół godziny, by zrobić zakupy w pobliskim sklepie i donieść choremu soki, słodycze, gazety - słowem rzeczy, które mogły mu być w najbliższych dniach potrzebne. Potem on mocno ścisnął mi dłoń i życzył powodzenia.

Wehikułem dojechałem w moje miejsce do parkowania niedaleko świątyni Wang, okryłem auto plandeką i ruszyłem do zamku. Musiałem się spieszyć, bo powoli się ściemniało, ale na szczęście drogę już znałem prawie na pamięć.

W czasie szybkiego marszu zgrzałem się nie tylko z powodu tempa, jakie sobie narzuciłem, ale od sybillistycznych wizji, jakie mnie po drodze nawiedzały. Bałem się, co Jarl i Morgan mogli zrobić z zamkiem pod nie­obecność Żelaznego.

Gdy dotarłem do bramy, załomotałem kołatką i otworzyła mi Pożycz­ka w towarzystwie uzbrojonych w jakieś pręty Gwoździa i Puzia.

To pan! - ucieszyła się dziewczyna. - Ten Norweg i Szkot nie wrócili i mieliśmy tu sami zostać na noc...

Witajcie i odłóżcie broń - poprosiłem chłopców. - Zamkniemy bramę i pójdziemy do kuchni na herbatę.

Gdy weszliśmy do ciepłego pomieszczenia, nawet Różyczka ucieszy­ła się na mój widok.

Byłem u Żelaznego - opowiadałem, gdy na stole przede mną
pojawił się kubek gorącej, czarnej jak smoła herbaty i kilka kanapek
z boczkiem i musztardą. - Cały jest w gipsie i długo poleży w szpitalu.

Na razie ja obejmę władzę w tym miejscu i oczekuję absolutnego posłu­szeństwa. Czy to jasne?

Tak jest! - zgodnie odkrzyknęli Pożyczka i Puzio.

Chce pan tu wprowadzić rządy junty? - zapytał Gwóźdź. --Pewnie pierwszy punkt zajęć dziennych to będzie gimnastyka na dzie­dzińcu i kąpiel w wodzie ze studni...

To pierwsze wcale by wam nie zaszkodziło - przyznałem. - Jeżeli komuś nie odpowiada to co mówię, może odejść... - znacząco zawiesiłem głos patrząc na Różyczkę, która stała z założonymi rękoma oparta o kredens i zerkała na podłogę.

Zastanawiam się tylko, co nas to jeszcze strasznego czeka? - powiedziała Różyczka. - Pana ugryzł wilk, Żelazny się połamał. Ci za-graniczniacy zostawili nas tu samych i pewnie nie wrócą na noc, więc gdyby nie pan, bylibyśmy skazani na... Wie pan, jak się baliśmy?

Domyślam się - kiwnąłem głową. - Jeżeli będziemy działać zgodnie, razem, nic złego się nie stanie. Działy się tu dziwne rzeczy, ale...

Przerwałem, bo nagle usłyszeliśmy ogłuszający gwizd i za oknem zoba­czyliśmy jak cały dziedziniec nagle pojaśniał. Wyjrzałem przez okno w kuchni i zobaczyłem jak śnieg stopniał w kilku miejscach, gdzie zostały ciemne plamy, a na ich krawędziach jeszcze chwilę drgały słabe płomyki.

Co to było? - zapytała przerażona Pożyczka.

Duchy - odpowiedział jej Gwóźdź. - Czytałem, że w taki spo­sób z ziemi wyłażą upiory.

Daj spokój i nie strasz ludzi - próbowałem uspokoić chłopca.
Do końca nie byłem pewien, czy wierzy w to co mówi, czy próbuje

tylko wszystkich straszyć.

Chodźmy obejrzeć te duchy - powiedziałem.

Szedłem pierwszy. Za mną maszerował mocno zainteresowany zja­wiskiem Gwóźdź. Dziewczyny i Puzio przezornie pozostali w progu.

Yeti! - wykrzyknął Gwóźdź widząc na śniegu coś, co wyglądało
jak odciski butów, tyle że bez żadnego wzoru.

Dotknąłem krawędzi śladów. Śnieg był pokryty cienką warstwą lodu.

Boisz się? - zapytałem Gwoździa, który z ciekawością przyglą­
dał się moim poczynaniom.

Pośrodku dziedzińca zaczerpnąłem garść śniegu z tropu i powącha­łem.

Nie boję się - wyszeptał Gwóźdź. - Benzyna? - zgadywał.

Coś w tym rodzaju - przyznałem z uśmiechem. - Czemu tak ich straszysz? - zapytałem szeptem.

Przez Różyczkę.

Co ona ma z tym wspólnego?

Wie pan, to taka primadonna dyskotek. Przewraca się jej w głowie od tych facetów, którzy ją podrywają. Koleś bez BMW nie ma u niej szans....

-Ale tobie się też podoba - wtrąciłem z uśmiechem i kolejno oglą­dałem wszystkie dziury.

No co pan... - Gwóźdź wydawał się być oburzonym.

Przecież sam przyznałeś, że dla niej te wszystkie strachy...

Tak, ale chodzi o to, żeby wreszcie zdjęła tę maskę lalki i pokazała się, jaka jest naprawdę...

Czasami pod takimi maskami nie ma niczego - zauważyłem. - To nie maska, to jej prawdziwa twarz, więc zastanów się, czy warto... Jest jeszcze coś... - zatrzymałem się podnosząc stopiony krążek plasty­ku i oglądając go. -Mój kolega, który jeździ na safari mawia, że czasami zasadzając się na piękną, szybką antylopę upoluje się coś innego. Nie będzie to piękna zdobycz, którą można chwalić się przed kolegami, ale lwica, z którą trzeba nauczyć się żyć. Kolega w Afryce poznał swoją przyszłą żonę. Przez kilkanaście lat żyli w tym samym mieście, ale spo­tkali się dopiero w hotelu w Mombasie - na koniec opowieści łobuzer­sko mrugnąłem okiem.

Gwóźdź zamyślił się i zapatrzył w wejście do północnego skrzydła.

I co? - krzyknęła Pożyczka.

Możecie podejść i obejrzeć - odpowiedziałem.

Ruszyli niepewnie i z nieufnością podeszli do pierwszego tropu, po­tem do kolejnego i tak dotarli do wschodniego skrzydła.

To zrobili Norweg i Szkot? - upewniał się Gwóźdź.

Nie mamy na to żadnych dowodów - odparłem. - Ktoś z po­mocą zwykłego budzika w najprostszym zegarku elektronicznym, jedno-razówce, jaką można kupić za kilka złotych na każdym targowisku, przy­gotował zapalnik. Ślady ducha to nic innego jak wełniane wkładki do bu­tów nasączone łatwopalnym płynem. Zostały połączone wełnianym lon­tem, który podobnie jak wkładki spalił się i został tylko ten zegareczek.


Rany! - westchnął Gwóźdź. - Po co to wszystko?

Żeby nastraszyć mieszkańców zamku.

Po co?

Co byście zrobili, gdybyście tu byli sami i zobaczyli to coś na dzie­dzińcu?

Zwiali w środku nocy - stwierdził Gwóźdź. - Ale kto...

Możesz podejrzewać, ale nie dziel się tą wiedzą z nikim - ostrze­głem go. - Prawda nie musi być jednak taka straszna.

Teraz naprawdę zaczynam się bać...

Chłopiec przerwał, bo zbliżali się do nas pozostali mieszkańcy zamku.

Duch? - odezwała się Pożyczka. - Nie wierzę w nie, ale to wygląda nieprawdopodobnie. Ktoś chciałby nam zrobić taki dowcip?

Pewnie Gwóźdź zrobił widowisko i teraz udaje mądralę - Ró­życzka oskarżyła kolegę.

To nie ja - zapewniał chłopak.

Ani ja - zastrzegł się Puzio.

Ty się boisz własnego cienia - roześmiała się Różyczka.

To Żelazny - zwaliłem winę na kolegę. - Znam go, pewnie
chciał wam zrobić taki dowcip, ale nieoczekiwanie sam znalazł się w szpi­
talu. Pamiętam, że w młodości robił niezłe numery.

Nawet Gwóźdź się uspokoił, tylko ja nabrałem pewności, że widowi­sko obliczone było na wzbudzenie popłochu wśród młodzieży. Zamek stałby opustoszały przynajmniej do jutra rana, a być może tyle czasu wystarczy­łoby na rozwiązanie zagadki.

Zagnałem młodzież do kuchni, gdzie znowu przygotowaliśmy sobie herbatę.

Jutro z Gwoździem pójdziemy do sklepu zrobić zapasy - zapo­wiadałem. - W tym czasie reszta zrobi generalne porządki na zamku. Czy to jasne?

Tak jest! - krzyknął chórek.

Pobudka o szóstej trzydzieści - wydawałem rozkazy. - Dziew­czyny robią śniadanie, a chłopcy pomogą mi przy kotłowni. Teraz umyć się i spać!

Rozeszliśmy się do swoich pokoi. Ja swój odwiedziłem tylko po to, aby zostawić tam plecak i założyć ubranie robocze. Trzeba było napalić w piecu, żeby dzieciakom w nocy nie było zimno i woda w rurach nie pozamarzała. Kotłownia była pod wschodnim skrzydłem, a wchodziło się do niej przez wieżę. Nim zszedłem do piwnicy, sprawdziłem, czy agregat pracuje prawidłowo. Był sterowany komputerem. Miał zasilać wielkie akumulatory, sam je ładował w odpowiednim czasie i sam się wyłączał. W pomieszczeniu było dostatecznie ciepło, by ropa w przewodach nie

zamarzła. Zastanawiałem się w tym momencie, ile sił i środków wymaga­ło od Żelaznego zorganizowanie życia na tym zamku i jak on wniósł lub wwiózł tutaj te wszystkie rzeczy?

W piwnicy panował chłód, ale i tak było o wiele cieplej niż na dwo­rze. Żelazny miał rację - w piwnicach panowała stała temperatura. Przypomniałem sobie o szkielecie leżącym na końcu wyrobiska pod północnym skrzydłem i otworzyłem metalowe drzwi po lewej stronie. Za nimi była kotłownia, też sterowana komputerem, z ogromnym pie­cem, do którego wkładało się tylko drewno, a maszyna sama wszystkim sterowała. Był tu zapas opału - wielkie krążki pni, niektóre pocięte, te o mniejszej średnicy całe. Wysypałem popiół i do paleniska wrzuciłem trochę drewna.

Nie miałem latarki, więc penetrację piwnic zostawiłem sobie na na­stępny dzień. Teraz zapaliłem światło na schodach w wieży i powędro­wałem do pomieszczenia z radiostacją. Był tu grzejnik olejowy i piecyk popularnie zwany kozą. Napaliłem w piecyku i zdjąłem koc termiczny, jakim Żelazny okrywał sprzęt. Zbliżała się północ, a ja uruchomiłem sprzęt. Włączyłem nadajnik, potem podłączony do niego komputer. Jak się zo­rientowałem, mogłem przez radio rozmawiać lub nadawać komunikaty alfabetem Morse'a, co było o tyle ułatwione, że nie musiałem wystuki­wać szyfru, tylko słowa wpisywałem z klawiatury. Wśród częstotliwości zapisanych w pamięci komputera odnalazłem Quinka342 i zacząłem go wywoływać.

Zgłaszam się - usłyszałem w słuchawkach zaspany głos.

Cze Quinek! - przywitałem go. - Nadaję z maszyny naszego wspólnego kumpla, Żelaznego...

Żelazny?

Dzwoniłeś do mnie przed świętami. Jestem tym muzealnikiem...

Aaa... To była wiadomość od Irona68.

Iron leży w szpitalu. Miał wypadek.

Co się stało?

Spadł z rusztowania. Będę potrzebował twojej pomocy w pewnej sprawie. Prześlesz tekst, jaki ci nadam na numer faksu, który ci podam. Dobrze?

Dużo tego będzie?

Nie.

Quinek pouczył mnie, jak wysłać wiadomość, ustaliliśmy czas i po dwudziestu minutach schodziłem z wieży do siebie. Najpierw sprawdzi-

łem, czy brama jest zamknięta. Gdy znowu wszedłem do swojego lokum, musiałem napalić w piecu i dopiero około pierwszej w nocy zasnąłem. Byłem tak zmęczony, że nawet jakby po zamku chodziły bataliony du­chów, a młodzież darła się wniebogłosy, to bym dalej spał.

Komendant zamku zaspał! - obudziły mnie słowa Gwoździa.
Stał obok łóżka w towarzystwie Puzia i obaj z troską patrzyli na mnie.

Spojrzałem na zegarek. Była za kwadrans siódma.

Przepraszam, pracowałem do późna - próbowałem się wytłuma­
czyć.

Odłożyłem kołdrę na bok i zaraz tego pożałowałem. W pokoju było zimno.

Przyszły mrozy - z powagą stwierdził Puzio.

Dopiero teraz do mnie dotarło, że obaj mieli na sobie oprócz grubych bluz roboczych z polaru, rękawice, szaliki i czapki z nausznikami podszy­tymi futerkiem.

Ile? - zapytałem.

Na termometrze na oknie w kuchni jest minus dwadzieścia - spokojnie stwierdził Gwóźdź.

Biegniemy grzać, bo tu umrzemy! - krzyknąłem ubierając się szybko.

Mróz, gdy nie wieje wiatr, nie jest taki dokuczliwy, ale do pracy nie­zbędne są rękawice. Z chłopcami wnosiliśmy do piwnicy kloce drewna składowane na dziedzińcu, które w kotłowni ciąłem piłą łańcuchową. W pół godziny napaliliśmy w piecu i mieliśmy przygotowany spory zapas drewna. Potem umyliśmy się i pomaszerowaliśmy na śniadanie.

Nasze kwatermistrzynie powinny przygotować listę zakupów - powiedziałem patrząc na stos grzanek i dwa słoiki z dżemem.

Ustaliłyśmy... - zaczęła Różyczka przedrzeźniając ton mojego głosu.

Chciałyśmy zaproponować... - nieśmiało wtrąciła Pożyczka.


Chodzi o dyżury w kuchni - twardo obwieściła Różyczka. - Cały czas mam spędzać w kuchni?! Zrób śniadanie, obiad, kolację... W kółko to samo i te same twarze. Pan Żelazny obiecywał mi, że będą tu goście, wesołe towarzystwo, a ja miałam być recepcjonistką...

Miałyśmy pracować na zmiany - zauważyła Pożyczka.

Jak tak dalej pójdzie, to będzie mój pierwszy sylwester, kiedy nie będę miała tipsów! - zaszlochała Różyczka.

-A co to takiego? - zapytałem chrupiąc grzankę z dżemem i popi-

jając ją lurowatą kawą.

Różyczka nie odpowiedziała. Rzuciła coś w rodzaju "Ciemniak!" i wybiegła.

Przygotuję listę potrzebnych rzeczy - powiedziała Pożyczka.
Jedliśmy z chłopcami śniadanie, a między zębami chrzęściły nam po-

przypalane kawałki chleba. Kartka, jaką otrzymałem po kilku minutach od Pożyczki, była zapisana drobnym maczkiem.

Oprócz sań weźmiemy jeszcze plecaki - powiedziałem do Gwoź­
dzia. - Umiesz jeździć na nartach?

Chłopak tylko skinął głową. Po kwadransie byliśmy gotowi do drogi, ciepło ubrani, wyposażeni w narty i tobogany z magazynu Żelaznego. Pożyczka ze specjalnej kasetki wydała nam pieniądze na zakupy i mogli­śmy ruszyć w drogę.

Gwóźdź doskonale sobie dawał radę na nartach i szybko dotarliśmy do Karpacza. Tam, koło świątyni Wang spotkaliśmy Jarla i Morgana.

Wracają panowie na zamek? - zapytałem ich.

Planujemy spędzić tam Nowy Rok, jeśli to nie sprawi kłopotu... - powiedział Jarl.

Zapraszam, w końcu Żelazny po to otworzył schronisko, żeby przyj­mować gości - odparłem. - Idziemy po zakupy, może panowie mogliby nam pomóc w drodze powrotnej? - zaproponowałem.

Nie chciałem, żeby mogli sami, beze mnie przebywać na zamku. Bez zbędnych ceregieli zgodzili się, mieli przecież sanie, którymi zwieźli Żelaznego, mieli swoje narty. W ciągu godziny zrobiliśmy zakupy i obju­czeni towarami upakowanymi w toboganach i w plecakach ruszyliśmy w drogę powrotną. Zadziwiała mnie doskonała kondycja fizyczna Nor-wega. Po Szkocie, zapewne mieszkańcu tamtejszych górskich rejonów można się było spodziewać takiej siły. Ciągnęli swoje sanie bez naj­mniejszego trudu, równo stawiając kroki. Ta wędrówka w mroźne przed­południe, po pustym szlaku sprawiała nam wszystkim ogromną przy­jemność.

Pan lubi robić zakupy? - zapytał mnie Jarl.

-To konieczność, mieszkam sam i nie ma kto tego za mnie zrobić - odpowiedziałem.

Ja lubię robić zakupy - przyznał się Norweg. - Dawniej nawet
nie pozwalałem żonie, póki jeszcze żyła, chodzić do sklepu. Pamiętam, jak
była w ciąży i biegałem rano po świeże pieczywo, mleko, wodę mine­
ralną. Robiąc większe zakupy wracałem objuczony jak dromader, ale by-

łem dumny...

-Atawizm - roześmiałem się. - To poczucie myśliwego wracają­cego z polowania...

Tak - Jarl uśmiechnął się.

Czułem, że ten uśmiech był związany bardziej nie z moimi słowami, ale z miłymi wspomnieniami, jakie obudziło w nim mówienie o żonie.

Czemu pan się nie ożenił? - wypytywał mnie Morgan.

Praca - krótko wyjaśniłem. - Ona zabiera mi za dużo czasu, oznacza częste wyjazdy w teren, niekiedy na długo.

A teraz jest pan w pracy? - zaciekawił się Norweg.

Po części. Miałem pomóc koledze przy renowacji zamku, ale mu­szę przez jakiś czas opiekować się i budowlą, i młodymi pracownikami kolegi.

Rozumiem - Norweg pokiwał głową.

Około południa wróciliśmy na zamek. Do piętnastej byłem zajęty roz­pakowaniem zakupów. Pomagała mi Pożyczka i razem chowaliśmy pro­wiant do zamrażarek, lodówek, szafek, magazynu produktów suchych.

Super! - stwierdziła Pożyczka ramieniem ocierając pot z czoła
i odgarniając pojedyncze kosmyki włosów opadające na oczy. - Czemu
pan to robi? - zapytała przyglądając mi się uważnie.

Teraz przypominała moją polonistkę z podstawówki, starą pannę z mysim ogonkiem warkocza, którą widywaliśmy przechadzającą się po parku z tomikiem poezji, gdy jej koleżanki przed Dniem Nauczyciela szły do fryzjera. Ona potrafiła rozmarzyć się, gdy Żelazny fantazjował inter­pretując wiersz Czesława Miłosza i ostro przyglądała się znad okularów przepytywanemu delikwentowi, który nie pamiętał, co na obiad podawa­no w Soplicowie.

Co? - zachowałem się identycznie jak nieuk wyrwany nagle do
odpowiedzi.

Został pan tu. Chodzi o tę zagadkę? - usiadła na podłodze opiera­jąc się o zamrażarkę i prostując nogi na deskach magazynu.

Nie potrafię cię okłamać. Chodzi o zagadkę, ale także i o was. Przecież nie możecie tu mieszkać sami...

Ten Norweg i Szkot polują na to samo co pan?

Nie wiem, ale chyba tak.

To oni zwalili pana Żelaznego z rusztowania?

-Nie wiem, ale dobrze, że mi przypomniałaś, bo muszę sprawdzić to rusztowanie...

Niech pan się nie trudzi...

Zatrzymałem się w pół kroku i spojrzałem na dziewczynę pytająco.

Rusztowanie było z metalowych elementów, ale opierało się na
drewnianych podkładkach i miało drewniane podesty-opowiadała dziew­
czyna. - Ten Szkot po wypadku powiedział, że trzeba to posprzątać, bo
znowu ktoś będzie miał wypadek. Wyglądał na bardzo poruszonego zda­
rzeniem. Kliny podstawy rusztowania i podest zaniósł do kotłowni... My­
śli pan, że...

Bezradnie rozłożyłem ręce.

To dziwny człowiek ten Szkot - kontynuowała Pożyczka. - Zna trochę język polski. Pamięta pan jego zachowanie pierwszego wieczora? Wyglądało to tak, jakby był nie kolegą, ale sługą Norwega. Pan też jest jakiś dziwny.

O! - krzyknąłem zdumiony oskarżeniem.

Pojawia się pan i znika. Gryzie pan wilk i jednego dnia ląduje pan w szpitalu, a po dwóch dniach tryskający zdrowiem wraca na zamek...

Uratowała mnie maść od Quasimodo - tłumaczyłem się.

Pan przyjaźni się z tym starcem?

Chyba on mnie lubi.

Pożyczka wstała i podeszła do mnie. Łagodnie spojrzała mi w oczy i w tym momencie nie wyglądała jak nastolatka, lecz jak doświadczona kobieta. W jej oczach było wiele mądrości. Stała tak blisko mnie, że zda­wało się, iż przekroczyła pewną bardzo delikatną granicę, ale ona tylko położyła mi rękę na ramieniu.

-Radzę panu, niech pan będzie z nami szczery - powiedziała. Sta­nęła w progu magazynu i odwróciła się. - Tipsy są dla dziewczyny bar­dzo ważne, też chciałabym je mieć - dodała i wyszła.

Z magazynu powędrowałem do kotłowni, żeby poszukać resztek drew­na z rusztowania i dorzucić do ognia. Oczywiście, tak jak mówiła Pożycz­ka, nie było tam nawet jednego kawałka deski z rusztowania.

Potem udałem się do radiostacji, ale Quinek nic nie nadesłał, mimo że odbiornik cały czas pracował oczekując na specjalny kod, który urucha­miał nagrywanie wiadomości. Zszedłem do kuchni i tam zastałem już wszystkich w doskonałych humorach, a przyczyną tego był Jarl, który przywiózł i otworzył butelkę dobrego, białego, lekkiego w smaku reńskie­go wina i poczęstował nim młodzież.

Postanowiliśmy, że jutro wszyscy wyruszamy na spacer po gó­
rach - oznajmił Norweg. - Zamkniemy zamek i idziemy. Pan też!

ROZDZIAŁ JEDENASTY

KTO POWINIEN RZĄDZIĆ? . KONTUZJA MORGANA . WYJ­ŚCIE DO ZAMKU CHOJNIK . WYZNANIE NORWEGA . ZA­ROZUMIAŁA PANNA . DUCH GÓR . WEZWANIE POMOCY

W pierwszej chwili aż mnie oszołomiło to co ujrzałem. Byłem zdumio­ny, że młodzież tak szybko zapomniała o tym, kto ją częstuje winem, że może to Jarl był sprawcą wypadku Żelaznego i widowiska z ogniami na dziedzińcu. Zdenerwowało mnie także to, że Norweg częstuje młodych ludzi alkoholem.

Niech pan się z nami napije - zaproponował Morgan podając mi kieliszek.

Dziękuję, nie piję - odpowiedziałem. - Moim zdaniem, młodzież też nie powinna pić.

Puzio i Pożyczka zmieszani odstawili swoje kieliszki. Gwóźdź zapa­trzył się w swój.

Alkohol jest przyczyną wielu chorób, jak na przykład marskość wątroby - oznajmił z powagą. - Jednak część lekarzy uważa, że wino pite w niewielkich ilościach dobrze stymuluje pracę układu krążenia, a ostatnie wydarzenia na zamku poważnie nadwątliły kondycję mojego serca - jednym haustem przełknął resztkę wina.

Pan chyba nie ma żadnego prawa nam rozkazywać? - zapytała Różyczka i ostentacyjnie dolała sobie wina.

Inaczej się chyba umawialiśmy - przypomniałem dziewczynie.

Nie znam żadnych decyzji Żelaznego, a pan Jarl miał wejść z nim w spółkę, więc gdyby tak się stało, to byłby naszym drugim szefem - powiedziała dziewczyna ze złośliwym uśmiechem.

Jarl był zadowolony z tych słów, ale zaraz jego twarz stała się poważna.

Nie kłóćcie się - odezwał się Norweg. - Pan Żelazny wyzna­
czył na swojego następcę pana Pawła i nie mamy powodu, żeby nie wie­
rzyć panu Pawłowi. Nie ma w tej decyzji nic dziwnego, bo przecież obaj
znają się z czasów szkolnych, są przyjaciółmi. Zgadzam się z panem Paw­
łem, że nie powinienem tak pochopnie częstować winem młodych ludzi.
W kulturze śródziemnomorskiej jest trochę inaczej, ale...

Dziękuję panu za poparcie - przerwałem wywód Norwega.
Wiedziałem, że Jarl wygrał tę słowną batalię o serca młodych ludzi,

bo to on wystąpił tu jako mentor i jego głos był w tej rozmowie najważniej­szy. Jego wywód na temat wina miał tylko wykazać, że on jest tolerancyj­ny, a ja jestem tradycjonalistą broniącym młodzieży dostępu do atrybutu dorosłości, jakim według wielu młodych ludzi jest alkohol.

Niestety, ja nie pójdę z państwem na wycieczkę, bo ktoś musi
zostać na zamku choćby po to, aby pilnować zostawionych tu dóbr, utrzy­
mywać ogień w piecu i nakarmić ewentualnych turystów - stwierdzi­
łem.

Norweg zamyślił się.

Ma pan rację - przyznał po chwili. - Bardzo liczyłem na pański
udział w wycieczce, bo zawsze byłoby bezpieczniej...

-A dokąd chce pan zabrać naszych młodych przyjaciół? - zapyta­łem.

Do zamku Chojnik.

To prawie osiem kilometrów stąd i to w linii prostej! - wykrzyk­nąłem zdziwiony. - Chce pan przejść tam i z powrotem w ciągu jednego dnia? Po górach? W głębokim śniegu?

Na nartach czemu nie - rzucił Jarl. - Planowałem wyjść jesz­cze przed świtem. Pójdziemy po szlakach, a w razie czego zatrzymamy się na zamku.

Zgoda - westchnąłem zrezygnowany. - Wstanę o piątej i zrobię wam śniadanie.

Wyszedłem z kuchni na dziedziniec. Natychmiast mróz jak wielka lodowa ściana przeniknął przez moje ubranie do skóry. Było tak zimno, że aż prawie dusiło przy głębszym wdechu. Przy tym było bezwietrznie i tylko gwiazdy z zakątków wszechświata mrugały. Sprawdziłem bramę i poszedłem do swojego pokoju, a następnie ruszyłem do kotłowni, gdzie odnalazła mnie Pożyczka.

Czemu nie chce pan zostawić zamku? - zapytała. Stała w progu
kotłowni, oparta o framugę, owinięta rozpinanym z przodu swetrem. -
Niech pan powie, czego się pan tak obawia?

Niczego - odpowiedziałem dokładając jeszcze jedną szczapę drewna.

To niech pan z nami pójdzie.

Pójdę - odpowiedziałem z przekonaniem.

Fajnie! Zostawi pan zamek pusty? - zreflektowała się po chwili.

On będzie bardzo dobrze strzeżony - smutno się uśmiechnąłem.

Przez kogo?

Zobaczysz - powiedziałem delikatnie wypychając dziewczynę z pomieszczenia, gdy wychodziłem do piwnicy.

Czemu pan nie powie?

Jeśli zachowasz to co mówiłem w tajemnicy, to jutro zobaczysz, co wymyśli Norweg. Idź spać!

Idę. Ale z pana sobek!

Gdy dziewczyna wyszła z piwnicy, zamknąłem drzwi od środka, z kieszeni wyjąłem latarkę i powędrowałem w głąb piwnic. Interesowało mnie to co znajdowało się za wciąż leżącym na gruzie ciałem SS-mana. Spędziłem tam kwadrans i wyszedłem z podziemi niezadowolony, bo nie znalazłem niczego ciekawego, a raczej wciąż nie wiedziałem, czego po­winienem szukać.

Wyszedłem na dziedziniec i zobaczyłem żółtą poświatę, bijącą przez okna z kuchni. Zajrzałem przez pokryte lodem szyby. To Pożyczka stała przy kuchence gazowej. Była już północ, we wszystkich oknach było ciem­no, na zamku panowała cisza, a ona nie spała. Wszedłem do kuchni.

Czemu jeszcze nie śpisz? - zapytałem zaciągając się wspaniałym zapachem kotletów schabowych. - Dla kogo to smażysz?

Dla nas, na drogę - odpowiedziała.

Spojrzałem na talerz pełen smakowitych porcji, na deskę do krojenia, na której leżało jeszcze kilka i na patelnię, gdzie rumieniły się dwa smacz­ne olbrzymy.

Idź spacja dokończę - poprosiłem dziewczynę.

Da pan sobie radę? - pytała odchodząc od patelni.

Jasne, w końcu jestem starym kawalerem - zażartowałem.

Ona roześmiała się i poszła do siebie. Dokończyłem smażenia, umy­łem naczynia i odstawiłem miskę z kotletami na szafkę w pobliże okna. Przykryłem je czystą ściereczką. Były jeszcze za ciepłe na chowanie ich do lodówki, a w kuchni w nocy i tak nie było gorąco, więc mogły spokoj­nie poleżeć kilka godzin do rana.

Kiedy znalazłem się w pokoju, dołożyłem drewna do pieca, zapaliłem lampkę przy sekretarzyku, rozłożyłem mapę i swoje notatki. Szybko na mapie odnalazłem szlak wybrany przez Norwega. Nie była to trudna tra­sa i przy wczesnym wyjściu z zamku i niepomyleniu drogi możliwa do pokonania w ciągu dnia. Zastanawiało mnie, czemu Jarl chciał udać się na zamek Chojnik? Warownia znajduje się na górze niedaleko Jeleniej

Góry między zamkiem Treuburg a Siedlęcinem. Przypomniałem sobie słowa zagadki: "Będąc w Efezie, odnajdź drogę do Smyrny i Pergamonu, a po­tem do Sardes, a w każdym z nich poszukaj tego co trzeba i tak mądrzej­szy wróć do Efezu, by zdobyć Twój znak". Skoro Treuburg był Efe­zem, a Siedlęcin okazał się być Pergamonem, to może Chojnik należało traktować jako Smyrnę, drugi etap podróży, i mój wypad do zamku Wleń był niepotrzebny. W tej sytuacji lokalizacja Bolczowa pasowała do mojej teorii. Czemu wcześniej nie zwróciłem uwagi na Chojnik? Bo był za bar­dzo na zachód od linii Treuburg-Siedlęcin-Wleń, czyli jak uważałem Efez-Smyrna-Pergamon. Może to jednak Norweg miał rację? Czemu w takim razie chciał mnie zabrać na tę wyprawę?

Wiedziałem, że od rana będę musiał zachować jak największa czuj­ność. Nastawiłem sobie budzik, przygotowałem ubranie, spakowałem kil­ka rzeczy do plecaka i ułożyłem się do snu.

Wielki budzik zadzwonił, zdawało mi się, że chwilę po tym jak za­mknąłem oczy. Zaraz zerwałem się z łóżka i po porannej toalecie zsze­dłem do kuchni, gdzie... już był Morgan! Kulejąc krzątał się przygoto­wując śniadanie. Zdziwiony patrzyłem na jego kostkę obwiązaną ban­dażem.

Gdy wracaliśmy do pokoju, jakoś krzywo stanąłem na schodku... - tłumaczył się Szkot. - Nie dam rady iść do tego zamku, to chyba pan będzie musiał iść... dla dobra dzieciaków, bo w razie czego Jarl sam sobie nie da rady.

Jasne - pokiwałem głową. Od wczoraj byłem pewien, że Jarl i Morgan wymyślą jakąś sztuczkę, żeby jeden z nich sam został na zam­ku. To Jarl miał iść z nami, bo robił przyjemniejsze wrażenie na młodzieży i w drodze powrotnej mógł z racji swojego wieku opóźniać nasz marsz. - Może trzeba z tym pojechać na pogotowie? - udawałem zatroskanego.

-Nie, miałem takie kontuzje już wcześniej - Morgan lekceważąco machnął ręką. - Do jutra będzie w porządku. Zerknąłem na kalendarz wiszący na ścianie.

Dobrze, bo jutro jest sylwester - uśmiechnąłem się.
Pomogłem mu w przygotowaniu posiłku i prowiantu na drogę. Kiedy

wszyscy zeszli już do kuchni, zobaczyli gotowe kanapki i woreczki zje­dzeniem oraz litrowe termosy z kawą lub herbatą. Gdy jedliśmy przy sto­le, Morgan opowiedział, co się stało.

Pożyczka siedząca naprzeciw mnie, pod stołem mocno kopnęła mnie w kostkę.

Pan Paweł pójdzie z wami - Szkot oznajmił na koniec swej opo­wieści.

Szkoda, że to takie okoliczności sprawiły, że biorę udział w tym spacerze, ale z przyjemnością przejdę się do Chojnika-powiedziałem.

Po śniadaniu ze składziku obok wieży, na dziedzińcu ze studnią, wyję­liśmy ze Szkotem narty i kijki. Żelazny miał tam duży zapas sprzętu, bo chciał oprócz schroniska uruchomić tu wypożyczalnię nart biegowych. Po szóstej nasza szóstka gotowa była do marszu. Każdy miał plecak z jedzeniem i ubraniem. Wybraliśmy sobie narty i wyszliśmy z zamku, a Morgan zamknął za nami bramę.

Skąd pan wiedział? - syknęła Pożyczka słysząc jak Szkot zamy­
ka zasuwę.

Jarl prowadził, za nim szli Różyczka, Puzio, Gwóźdź i w pewnej odle­głości za nimi ja z Pożyczką.

Tak musiało być - odparłem.

On udaje, że skręcił kostkę?

Tak.

- Ten Szkot teraz będzie szukał skarbu?

Tak.

A pan się nie boi zostawić go samego?

Nie.

Nie?!

Nie.

I nie powie mi pan dlaczego?

Nie.

Szkoda, że mi pan nie ufa.

Doszliśmy w miejsce, gdzie próbowałem wypuścić Lupusa na wol­ność. Przypomniałem to sobie, widząc znajomą okolicę i tropy wilków.

Wilki?! - krzyczał ucieszony czymś Jarl.

Przypięliśmy narty do butów i ruszyliśmy w drogę. Było coś wspania­łego w tym marszu, gdy wszyscy wykonywaliśmy w tym samym tempie te same ruchy, dokoła nas budził się zimowy dzień w górach, a my wędro­waliśmy przy świetle zapalonych latarek umocowanych na czołach.

Norweg miał duże doświadczenie narciarskie i kontrolując nasz marsz według wskazań kompasu od Quasimodo wiedziałem, że szliśmy w do­brym kierunku. Jarl bez trudu odnajdywał drogi w lesie torując nam do­skonałą drogę. Po godzinie zmieniłem go na czele grupy. Około ósmej doszliśmy do oznaczonego szlaku prowadzącego w kierunku Przesieki.

Teraz mogliśmy wędrować korzystając z kolein w śniegu wyżłobionych przez opony samochodów.

Gdy dotarliśmy do Przesieki, zdjęliśmy narty. Opowiedziałem wszyst­kim, jak po wojnie w okolicach tej miejscowości odkryto przywiezione tu przez Niemców z warszawskiej Zachęty obrazy Jana Matejki. Zatrzyma­liśmy się na szczycie wzniesienia o nazwie Złoty Widok, gdzie chwilę podziwialiśmy dwumetrowej wysokości kamień z wykutymi znakami dło­ni i krzyżami. Młodzi zeszli do Wodospadu Podgórnej, a przy kamieniu zostałem sam z Jarlem.

Pasjonujący znak przeszłości - Norweg wodził dłonią po zna­kach.

Tak - przyznałem.

Jak pan myśli, co one oznaczają?

Nie wiem - przyznałem się.

To znaki żywych i umarłych - opowiadał Jarl. - Dawniej prości ludzie nie mieli żadnego podpisu, swojego znaku, prócz pracy swych rąk, z tego jedynie mogli być dumni. Gdy odchodzili na zawsze, zostawał po nich tylko krzyż.


Pan lubi historię? -Bardzo, najbardziej.

Czemu?

Bo nadała sens mojemu życiu.

Nie rozumiem.


Po śmierci żony nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Mam ogromny majątek i mógłbym założyć drugą rodzinę, zapewnić dostatnie życie dzieciom z pierwszego i drugiego małżeństwa. Mój syn został mni­chem buddyjskim, a córka pracuje jako lekarka dla ONZ. Moja fortuna zostanie podzielona między klasztor i fundacje ONZ? Czy potrafiłbym tak mocno, jak moją żonę, kochać inną kobietę? Czy ona trwałaby przy mnie tak samo jak moja żona, która była moim wsparciem, gdy budowałem swój koncern? Musiałem znaleźć inny sens życia i wtedy odkryłem go w...

Exitusianach - wtrąciłem.

Tak... to znaczy kto to jest? Nie zrozumiałem pana za dobrze...
Słyszałem głosy nadchodzącej młodzieży.

Chyba nie powinien pan tak udawać, a nadszedł dobry moment,
byśmy szczerze ze sobą porozmawiali.

Jarl spojrzał mi w oczy. Nie były tak chłodne i agresywne jak Morga­na. Były szare jak sierść wilka i biło od nich dziwne ciepło.

Chyba rzeczywiście nadszedł czas powiedzenia sobie prawdy -
stwierdził Jarl.

Przyłożył dłoń do wyrytego w skale odcisku, a potem sięgnął po swój plecak i narty. Młodzi byli zafascynowani dziesięciometrowej wysokości kaskadą wody, jaką widzieli. Wzięli bagaże i narty i wszyscy poszliśmy za Norwegiem. Nie wchodziliśmy do Przesieki, tylko omijając ją powędro­waliśmy zielonym szlakiem ku Chojnikowi. Wspinaliśmy się do zamku od południa. Na szczyt dotarliśmy z kilkoma postojami około południa.

Wreszcie gdy wyszliśmy na w miarę wygodną drogę pod górę, ujrze­liśmy wysoko, między pniami, szarobiałą, kamienną budowlę. To był za­mek Chojnik. Wybudowano go w XIV wieku w miejscu umocnionego dworu myśliwskiego. Po śmierci budowniczego warowni Bolka II, księż­na Agnieszka, wdowa, przekazała fortecę rodowi Schaffgotschów. W 1675 roku od pioruna na zamku wybuchł pożar, a można rodzina prze­niosła swoją siedzibę do Cieplic. Na przełomie XVIII i XIX wieku ruiny stały się obiektem wycieczek. Już od 1822 roku działała firma tragarzy, którzy wnosili bogatych turystów na szczyt w lektykach. Dawniej wa­rownia miała przedzamcze, zamek dolny, średni z dwiema wieżami i gór­ny z cylindryczną wieżą. Do dziś zachowały się mury i główna wieża, w której po metalowych i drewnianych schodach można wejść na szczyt i podziwiać wspaniałe widoki Karkonoszy.

Wspaniałe miejsce na zamek - stwierdził Jarl, gdy przechodzili­śmy pod wieżą bramną, w której była kasa.

Doskonałe miejsce na pokutę pewnej zarozumiałej panny - do­dałem.

Oczywiście musiałem opowiedzieć legendę o Kunegundzie, która jako warunek zamążpójścia postawiła, że kandydat na męża musi konno obje­chać mury. Kolejni absztyfikanci stawiali się na zamek, korzystali z uro­ków jednodniowego pobytu u boku pięknej panny, potem wsiadali na ru­maka i ginęli w przepaści wokół zamku. Pewnego dnia stawił się jednak bohater w czarnej zbroi, który nie korzystając z gościnności Kunegundy wjechał na mury, objechał je i wyjechał z zamku nie obdarzając szlachet­nie urodzonej nawet jednym spojrzeniem. Kunegundę tak gryzło sumienie i czuła się tak upokorzona, że w końcu rzuciła się z murów zamkowych.

Kogoś mi ta Kunegunda przypomina - mruknął Puzio.

Ciekawe kogo? - zainteresowała się Różyczka.

W tym momencie wszyscy roześmieli się i nawet Jarl pojął, w czym rzecz. Kupiliśmy bilety wstępu i zwiedziliśmy zamek. Norweg zażyczył

sobie pamiątkowe zdjęcie przy pręgierzu. Potem na zamku wysokim wspię­liśmy się na wieżę i z jej szczytu patrzyliśmy na wspaniały krajobraz wokół nas. Pogoda nam dopisała i słońce swym światłem ozłociło połacie śnie­gu, intensywnie niebieskie niebo odcinało się od ciemnych kresek lasów. Świat jawił się jako wielka szachownica czarnych pól wiosek, miast, za­gajników, i tych barwy kości słoniowej, na których miejscami widać było pojedynczych narciarzy.

Patrzyłem w kierunku zamku Treuburg zastanawiając się, co teraz tam robi Morgan i z Gwoździem na podstawie mapy ustalaliśmy, jakie widzimy szczyty gór. Za naszymi plecami, przy wschodniej krawędzi stali Jarl i Pożyczka. Nasłuchiwałem, o czym rozmawiają.

O czym pan myśli patrząc na te góry? - dziewczyna zapytała Norwega.

O ukrytych skarbach - odpowiedział Jarl.

Czemu? Szuka pan jakiegoś skarbu?

Tak, a te góry to miejsce, gdzie mieszka Duch Gór. W starych księgach, w których opisywano losy walońskich górników poszukujących w okolicach Śnieżki złota, występuje postać nazywana Rubezahl, ale już wcześniej, w XIII wieku, wspominano o zamieszkujących Karkonosze olbrzymach. Stąd te góry nazywano Riesengebirge - Góry Olbrzymów.

Czym zajmował się Duch Gór?

Był bardzo złośliwy. Przeszkadzał w poszukiwaniach skarbów, w przebraniu mnicha mylił wędrowcom drogi, przepędzał zielarzy, pieka­rzom zamieniał chleb w kamienie. Podobno składano mu ofiary z czar­nych kogutów i to jeszcze w XIX wieku.

We mnie aż wszystko zagotowało się w środku. Przecież wspo­mnienie o olbrzymach w kronikach z XIII wieku pokrywa się z datą budo­wy Treuburga! Jak pamiętałem co mówił profesor Świderkowski o Exitu-sianach, uważali się oni za spadkobierców tradycji siedmiu strażników

aniołów, przedstawianych też jako... olbrzymy. To nie mógł być zbieg okoliczności! Nie wierzyłem w istnienie bajkowych olbrzymów, ale człon­kowie tajemniczego stowarzyszenia zakładając warownię mogli zadbać o stworzenie odpowiedniej miejscowej legendy. W tamtych czasach te okolice były przecież bezludne i jak sądziłem, im dłużej takimi pozostały

tym lepiej było dla Exitusian. Podanie o straszliwym duchu było naj­lepszym sposobem w tamtych czasach, by skutecznie odstraszyć cie­kawskich.

Zeszliśmy z wieży, oglądaliśmy jeszcze zakamarki zamku i na dzie-

dzińcu podzamcza zjedliśmy nasz prowiant. Po posiłku Jarl poczęstował mnie cygarem. Siedząc pod drewnianym daszkiem wiaty patrzyliśmy na młodych ludzi, którzy postanowili stoczyć bój na śnieżki.

Pan słyszał, co mówiłem o Duchu Gór? - odezwał się Jarl.

Tak. To jego pan szuka?

Właściwie jego znaku.

Cóż to za znak?

Nic cennego. Wiem, że pan jest muzealnikiem i nie pozwoli, by jakikolwiek skarb wyjechał z pana kraju. Obiecuję panu, że interesuje mnie tylko ta jedna rzecz.

Czemu jest tak ważna dla pana?

Powiem panu wieczorem - obiecał Norweg. Wstał. - Młodzie­ży! - krzyknął. - Pora wracać!

Zebraliśmy nasze rzeczy i rozpoczęliśmy drogę powrotną. Kiedy wyszliśmy w pustkowia za Przesieką, zaczęła się psuć pogoda. Najpierw jak na bożonarodzeniowej pocztówce zaczął sypać drobny śnieg, potem taki z większymi, posklejanymi płatkami. Zaproponowałem, byśmy na wszelki wypadek, by nie pogubić się, powiązali się kawałkiem liny, jaki miałem w plecaku. Norweg przystał na ten pomysł. Teraz to ja prowadzi­łem naszą grupę, a Norweg był na końcu. Osobiście każdemu założyłem pas, do którego umocowany był karabińczyk i przez niego przeprowadzi­łem linę. Jeden jej koniec miałem ja, drugi Jarl.

Była piętnasta i zaczęło ciemnieć. Sypiący się z ciemnoszarego nieba śnieg ze wzmagającym się wiatrem zacinał w nas ukośnie. Nasze ślady z przedpołudnia momentalnie zniknęły. Byliśmy wśród lasów, ale nie było sensu wracać, tym bardziej że nie chciałem, by Morgan na dłużej został sam na zamku.

Narzuciłem szybsze tempo, ale nikt nie narzekał, bo pogoda już dała się wszystkim we znaki. Po dwudziestej, pokryci śniegiem, bardziej przy­pominający bałwany, waliliśmy do bramy zamku Treuburg, a Morgan bar­dzo szybko nam otworzył. W przejściu bramnym każdego otrzepywał ze śniegu, dziewczynom pomógł nieść plecaki. W sieni zdjęliśmy mokre kurtki, zostawiliśmy plecaki i narty. Potem każdy poszedł do swojego pokoju, by przebrać się. Po kilku minutach wszyscy siedzieliśmy w kuchni, gdzie ogień buzował w piecu kuchennym. Każdy z nas trzymał gorące kubki z herbatą z sokiem malinowym. Jarl opowiadał Morganowi o naszej wy­cieczce. Szkot podał nam też kolację, zrobił pyszny gulasz, ostro przypra­wiony z gęstym ciemnym sosem.

To była chwila, gdy wszyscy byli szczęśliwi i dumni, że daliśmy radę przejść tę trasę, nie zgubiliśmy drogi, nikt się nie zgubił i nie poddaliśmy się pogodzie.

Słyszałem w radio, że idzie załamanie pogody - powiedział Mor­
gan.

Spojrzałem na niego zdziwiony. Tu, na górze dobrze odbierało radio w kuchni, ale tylko na częstotliwościach czeskich radiostacji.

Skorzystałem z radia na wieży - tłumaczył się Szkot. - Wysłu­chałem prognozy pogody w BBC. Znam się na radiostacjach takich jak ta na górze.

Jaką pogodę zapowiadano? - dopytywałem się.

Mróz do minus trzydziestu stopni i potężne opady śniegu.

Pokiwałem głową na znak, że zrozumiałem. Dostrzegłem jeszcze je­den aspekt sprawy. Gdyby taka pogoda panowała także jutro, bylibyśmy odcięci od świata, bo wędrówka na zamek lub do doliny byłaby bardzo uciążliwa.

Czy noga jeszcze pana boli? - zapytałem z troską. Szkot spojrzał na zabandażowaną stopę.

Już mniej - odpowiedział.

Po kolacji zmęczeni wędrówką młodzi ludzie poszli do pokoi, aby wcześniej położyć się spać. Ja powędrowałem do wieży, do radiostacji. Urządzenie rzeczywiście było nastawione na rozgłośnię BBC. Sprawdzi­łem w komputerze, czy nadeszła wiadomość, której się spodziewałem. Była i przeczytałem ją z uwagą. Odniosłem wrażenie, że ktoś wyciął z niej pojedyncze fragmenty. Szukając w danych o plikach odkryłem, że ktoś, to znaczy Morgan, podczas naszej nieobecności, przeredagował ją. Prosiłem pana Tomasza o dossier Jarla, ale uzyskałem tylko zdawkowe informacje.

Natychmiast przygotowałem komunikat dla Quinka, by powtórzył wysłaną do mnie wiadomość. Była dwudziesta pierwsza i postanowiłem na moment wyjść na szczyt wieży. Stanąłem po kolana w śniegu i rozglą­dałem się dokoła. Wszędzie panowały ciemności, z których jak duchy wypadały na mnie wielkie płatki śniegu. Miały czerwonawy odcień od błyskającego na maszcie światła ostrzegawczego.

Nagle w ciemnościach od zachodniej strony zauważyłem błysk. To ktoś świecił latarką robiąc nią wielkie koła. Potem usłyszałem huk przy­pominający wybuch sylwestrowej petardy. Wiatr przeciągle gwizdał prze­rywając swym świstem ten odległy odgłos. Z kieszeni spodni wyjąłem

kompas i sprawdziłem kierunek, z którego widać było to światło. Stałem tak jeszcze minutę, potem drugą. Nie miałem wątpliwości. Ktoś potrze­bował pomocy. Znak koła był nadawany we wszystkich kierunkach. Za­gubiony turysta obracał się w kółko, zapewne co jakiś czas rzucał petardy i w ten sposób wzywał naszej pomocy. Byłem pewien, że chodziło o nas, bo w pobliżu nie było innego schroniska. Była jeszcze szansa, że Quasi-modo usłyszał wybuch i też ruszył na pomoc.

Zbiegłem z wieży i w sieni wschodniego skrzydła spotkałem Jarla.

Co się stało? - zapytał widząc moją minę.

Ktoś zgubił się w górach i potrzebuje naszej pomocy - odpowie­działem.

Ubieram się i ruszamy - odparł Norweg.

Wbiegłem na pierwsze piętro i gankiem dostałem się do północnego skrzydła. Zapukałem do pokoju chłopców.     - Tak? - w progu stanął Gwóźdź ubrany w pidżamę.

Ubieraj się! Ktoś się zgubił w śnieżycy niedaleko naszego zamku.
Chłopak tylko skinął głową. Pobiegłem do swojego pokoju i założyłem

ciepłe ubranie. Zabrałem też dwa koce. Po chwili w holu obok kuchni pakowałem do plecaka koce, latarki, linę. Przyszli tam wszyscy miesz­kańcy zamku.

Jak ich odnajdziemy? - zapytał mnie Gwóźdź.

Znam kierunek kompasowy - odparłem. - Panie Morgan, pan
z Puziem ustawi na dziedzińcu reflektor, który jest w składziku w wieży,
tam gdzie jest agregat. Proszę wycelować go na wschód w niebo, żeby­
śmy wiedzieli gdzie jest zamek. Dziewczyny napalcie w piecu i gotujcie
herbatę.

Gdy tylko wyszliśmy za bramę zamku, okazało się, jak trudna to bę­dzie wędrówka. Śnieg miejscami sięgał nam do kolan, a gdy wyszliśmy za Czarcie Wrota, były miejsca, gdy zapadaliśmy się w białym puchu po pas.

Gwóźdź wrócił po specjalną łopatę do śniegu. Szliśmy gęsiego i na przemian ja z chłopcem machaliśmy łopatą, a Jarl pilnował naszego kursu na kompasie. Gdy po kilku minutach obejrzałem się, zobaczyłem, że Mor­gan wykonał polecenie i biały snop światła bił w niebo ponad nami.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

NA RATUNEK TURYSTOM . BLONDYNKA I LEKARKA . LAWINA . SZCZERA ROZMOWA PRZY KOMINKU . BESTIE

Z PRZESZŁOŚCI

Ten, kto kiedykolwiek odśnieżał chodniki, swoje podwórko, próbo­wał zrobić to co my, ten wie, jak trudne i męczące jest to zajęcie. Moje uczucia były tym gorsze, że widziałem jak za nami, świeżo przekopana ścieżka znika pod warstwą nowego śniegu. Powrót mógł być jeszcze gorszy.

Daleko widziałeś te światło?! - Jarl przekrzykiwał zawodzący wiatr, który potrafił wśliznąć się pod kurtki nawet przez najmniejsze dziur­ki, muskał nas po twarzach, które próbowaliśmy ukryć pod kapturami.

Wydaje mi się, że pół kilometra! - odpowiedziałem. - Jeśliby byli dalej, pewnie bym ich nie zobaczył!

Jarl tylko pokiwał głową. W takiej śnieżycy zobaczenie czegoś co było dalej niż sto metrów było niemożliwe. To, że zobaczyłem sygnały wędrowców możemy zawdzięczać tylko temu, iż byłem na wieży.

Po dwudziestu minutach dotarliśmy do niewielkiego, ale gęstego za­gajnika świerków. Mogliśmy go obchodzić albo przedzierać się przez nie­go, bez możliwości kopania przejścia.

Musimy iść na przełaj, bo potem nie złapiemy kierunku z kompasu!
- krzyknąłem do towarzyszy.

Rzuciłem się pierwszy, rękoma wyłamując drobne suche gałązki świer­ków, brodząc w śniegu, padając w niego, czasami czołgając się. Zagajnik miał najwyżej pięćdziesiąt metrów szerokości, ale przeprawa przez niego zajęła nam dziesięć minut. Gdy wyszliśmy z lasku, na prawo od nas zoba­czyliśmy światełko. Teraz słyszeliśmy też dźwięk gwizdka. Obejrzałem się w kierunku zamku. Światło wciąż było doskonale widoczne.

Wyrwałem łopatę z rąk Gwoździa i kopałem jak szalony. Wystarczało mi dwa razy odrzucić śnieg i robiłem kolejny krok. Czułem, jak pot zalewa mi czoło pod czapką, jak para z oddechu osiada szronem na szaliku, ale spieszyłem się, bo odgłos gwizdka słabł, a światło latarki już nie zataczało pełnych kół, tylko łuki. Z każdym machnięciem łopaty, z każdym kolejnym

krokiem byłem bliżej wzywających pomocy. Wydawali się być na wycią­gnięcie ręki, zaledwie trzydzieści metrów dzieliło nas od nich. Byłem go­tów rzucić się w ich kierunku bez kopania ścieżki, ale w tym momencie Jarl mocno chwycił mnie za ramię.

Stój! - krzyknął.

Co jest?! - wściekły obróciłem się do niego.

Podetniesz lawinę - odpowiedział.

Norweg miał w ręku latarkę o bardzo silnym świetle. Nad nami zoba­czyłem łachy śniegu o charakterystycznym rysunku przypominającym pia­skowe wydmy. Byliśmy na zboczu i tylko grubej warstwie śniegu za­wdzięczaliśmy, że jeszcze nie zjeżdżaliśmy po stromym stoku. Teraz Nor­weg poświecił w kierunku turystów. Promień dochodził do nich pokazując jednego leżącego na śniegu z czekanem w jednej dłoni i latarką w drugiej. Do czekana przywiązana była lina ginąca w nawisie śnieżnym nad dzie­sięciometrową skałą.

Zatrzymali się, gdy poczuli, że się zgubili, rzucili petardę i lawina
porwała jednego z nich - Jarl ocenił sytuację.

Z plecaka wyjąłem linę, przewiązałem się w pasie, a drugi koniec dałem Norwegowi.

Pójdę po nich - powiedziałem.

Zdjąłem plecak i położyłem się na śniegu. Czołgałem się w kierunku turystów. Co chwila spoglądałem na górę, na czekającą na najmniejszy nasz błąd lawinę i wtedy zwalniałem. Gdy spoglądałem w kierunku nawi­su śnieżnego, serce biło mi żywszym rytmem. Na moment śnieg przestał padać i wtedy w świetle mojej czołówki zobaczyłem, że gdyby zerwała się lawina, zatrzymałbym się na drzewach rosnących kilkanaście metrów niżej, bo lina była teraz rozciągnięta na zbyt dużą odległość. Byłem pięć metrów od turystów i wtedy ten, który trzymał latarkę spojrzał w moją stronę i zobaczyłem twarz blondynki, tej samej, którą poznałem w pocią­gu.

Tam jest pani Kasia? - zapytałem wskazując na koniec liny giną­
cy nad przepaścią.

Dziewczyna tylko skinęła głową. Podczołgałem się do niej i ostrożnie wyjąłem czekan z jej dłoni.

Zmykaj! - rozkazałem blondynce. - Czołgaj się ostrożnie!
Wykonała moje polecenia. Obserwowałem, jak porusza się światełko

latarki, którą wsunęła do kieszeni z przodu kurtki. Dłonią odgarniałem śnieg. Na szczęście tu na zboczu, na skałach, nie było go zbyt wiele

Metr od krawędzi wisiała przywiązana do liny pani Kasia z plecakiem.

i czterdzieści centymetrów niżej znalazłem dwa skalne zęby, między które wsunąłem czekan blokując go w ten sposób. Wtedy na linie, którą byłem przewiązany, poczułem drgania. Obejrzałem się. To drobne strumyki śnie­gu nacierały w dół zbocza, zaraz miało runąć kilka ton śniegu, który mógł porwać blondynkę, mnie przywiązanego do liny oraz Jarla i Gwoździa usiłujących nas asekurować. Zdjąłem rękawiczki i szybko rozplotłem supły na linie wokół mojego pasa. W samą porę. Gdy Jarl zobaczył, że odwiązałem linę, postanowił brutalnie pociągnąć trzymającą się liny blondynkę, która nie miała szans sama uciec przed lawiną, tym bardziej że w zaspie nie mogła biec.

Koniec niebiesko-czerwonej liny zniknął mi z oczu w lawinie jak wąż kryjący się w norze. Masy śniegu porwały rzucone niedbale rękawiczki, przesunęły się zaledwie dwa metry ode mnie i runęły z hukiem łamiąc gałęzie w lasku poniżej. Na dłuższą chwilę ogarnęła mnie biała mgła z uniesionych w powietrze drobinek lodu i śnieżnego pyłu. Miałem uczu­cie, jakbym nagle został wrzucony do komory krioterapii. W tej samej chwili usłyszałem krzyk kobiety i lina przy czekanie zaczęła drgać.

Po omacku, trzymając się liny, poczołgałem się nad krawędź skały. Metr od krawędzi wisiała przywiązana do liny pani Kasia z plecakiem. Nawis wokół niej zaczął się zsuwać teatralnie opuszczając pojedyncze, kilkukilogramowe, białe bryły.

Jestem tu! - krzyknąłem do lekarki. Zadarła głowę i uśmiechnęła się.

Niech mnie pan ratuje! - prosiła.

Zaraz panią wciągnę - pocieszałem ją.

Obejrzałem się w stronę Jarla. Między mną a stanowiskiem Norwe­ga było wielkie usypisko śniegu. Widziałem, że stały tam trzy osoby, więc blondynka była bezpieczna. Zacząłem ciągnąć linę, na której wisiała le­karka. Pomogłem jej przeczołgać się przez krawędź skały i przejść kilka metrów w bezpieczne miejsce. Chwyciłem czekan i położyłem się obok niej.

Byłem już bardzo zmęczony i musiałem chwilę odpocząć. Pani Kasia też nie wyglądała na gotową do dalszej wędrówki.

Szłyście do nas na imprezę sylwestrową? - zapytałem.

Tak - usłyszałem odpowiedź. - Zabłądziłyśmy.


Ma pani pecha, bo Żelazny leży w pani szpitalu, a panie szybko z góry nie zejdą do najbliższego miasta.

Co mu się stało?

Spadł z rusztowania. Pani koledzy zabezpieczyli połamane kości gipsem i teraz Żelazny przypomina mumię.

Szkoda.

Szkoda, ale na zamku i tak jest doborowe towarzystwo.

To znaczy?

Na przykład ja.

Ktoś jeszcze?

-Norweski milioner i milczący, kulawy Szkot. O, będzie mogła pani obejrzeć jego skręconą kostkę!

To się na coś przydam.

Z pewnością- powiedziałem wstając.

Jarl stał po drugiej stronie śnieżnego zawału i oglądał go. Latarką dał mi znak, że mogę przechodzić. Sprawdziłem wiązanie liny na pasie lekar­ki i pomogłem jej stanąć na nogi.

Niech pani idąc nie stawia równych kroków - tłumaczyłem jej.
- Proszenie stawiać stóp w jednej linii, możliwie jak najszerzej i niech
pani nie zachowuje tempa marszu, robi przerwy. Jest mała szansa, by
mogła nas pociągnąć druga lawina, ale trzeba zachować czujność.

Pani Kasia posłuchała mnie i w miarę szybko dotarliśmy do Norwe­ga. Jarl i ja zamieniliśmy się z kobietami plecakami, bo ich były o wiele cięższe i ruszyliśmy do zamku. Tym razem mając promień reflektora jak sygnał latarni wskazujący drogę mogliśmy obejść zagajnik, a i kopanie przejścia szło nam łatwiej, niż przypuszczałem, tym bardziej że od strony zamku ruszyła w naszym kierunku odsiecz: Morgan i Puzio. Po północy usiedliśmy wszyscy w kuchni.

Byłem tak zmęczony, że nie miałem sił unieść kubka z herbatą. Ręce mi drżały, było mi przeraźliwie zimno. Dłonie były różowo-fioletowe. Po­życzka troskliwie włożyła je do miednicy z zimną wodą i przytknęła mi do ust kubek.

To jest pani Kasia, lekarka, która zajęła się moją raną po moim
przyjeździe do szpitala - przedstawiłem pierwszą z nowo przybyłych
pań. - Drugą panią poznałem kiedyś w pociągu, ale nie wyznała mi
swojego imienia.

Pan podrywa kobiety w pociągach? - zainteresowała się Ró­życzka.

Marion - przedstawiła się blondynka.

Marian? - zdziwił się Gwóźdź.

Marion, jak żona Robin Hooda - powiedział Morgan.

Po kolei przedstawiłem paniom mieszkańców zamku. Różyczka po­szła do wschodniego skrzydła przygotować paniom pokój nad składzi­kiem, w którym mieszkał Żelazny, na tym samym piętrze, na którym miesz­kali Jarl i Morgan. Gdy panie Kasia i Marion zostały zakwaterowane, poszedłem do swojego pokoju, zdjąłem kurtkę i spodnie, założyłem spodnie od dresu i rzuciłem się na łóżko. Zmarznięte dłonie skryłem pod siebie. Czułem jak ranny policzek pulsuje mi, gdy wracało do niego normalne krążenie krwi. Zasnąłem bardzo szybko. W nocy wydawało mi się, że słyszę wycie wilka, ale nie zwracałem na to uwagi. Obudziły mnie deli­katne potrząsanie za ramię i zapach kawy.

Panie Pawle - rozpoznałem głos pani Kasi.

Otworzyłem oczy i przewróciłem się na plecy. Za oknem wychodzą­cym na dziedziniec widziałem tylko szare niebo i wirujące płatki śniegu. Okno od strony Czarcich Wrót było pokryte lodem. Lekarka postawiła kubek z kawą na szafce obok łóżka. Sama siedziała na krześle i gdy się obudziłem, delikatnie wzięła w ręce moje dłonie.

Ma pan szczęście - powiedziała dotykając skóry, która miała
intensywnie różową barwę. - Czemu był pan bez rękawiczek?

Opowiedziałem jej, jak je straciłem. Wtedy pani Kasia zamilkła i przy­glądała mi się dłuższą chwilę.

-Gdyby pan nie odwiązał liny, to Marion porwałaby lawina?-upew­niała się.

Mnie również - zauważyłem.

I mnie? - upewniała się lekarka.

Pewnie tak.

Jest pan bardzo dziwnym mężczyzną...

Nie rozmawiajmy o tym - poprosiłem ją. - Dziękuję za kawę...

Mam sobie iść?

Chyba nie chce pani oglądać, jak się będę przebierał?

Nie.

Wstała, odstawiła krzesło na miejsce, podeszła do łóżka i nachyliła się nade mną. Pocałowała mnie w skroń nad chorym policzkiem.

Dziękuję - szepnęła. - Rana dobrze się goi?
-Tak-odparłem oszołomiony.

Ona się tylko uśmiechnęła i wyszła. Wstałem z łóżka, napiłem się mocnej kawy i poszedłem do łazienki. Umyty, przebrany zszedłem do kuch­ni. Było pusto, tylko na stole leżał talerz z kanapkami, które zjadłem popi­jając je ciepłą wodą z czajnika.

Po śniadaniu poszedłem do kotłowni. Mijając salę balową słyszałem za zamkniętymi drzwiami śmiechy mieszkańców zamku. Widocznie dla nich zabawa sylwestrowa już się zaczęła. W kotłowni dorzuciłem drewna do pieca. Potem powędrowałem do pomieszczenia radiostacji, lecz w pa­mięci komputera nie znalazłem nowych zapisów wiadomości. Wszedłem na górę. Z trudem odchyliłem klapę i wyszedłem na szczyt wieży. Świat wokół wyglądał jak wielka pierzyna. Drzewa przypominały patyki z nawi­niętą na nie cukrową watą. Zszedłem do holu i wtedy otworzyły się drzwi. W progu stanęła Marion.

-To pan - powiedziała nieśmiało.

Przepraszam - roześmiałem się widząc jej zakłopotanie.

Jeszcze panu nie podziękowałam.

Nie trzeba, to był nasz obowiązek...

Już dwa razy pan mi pomógł.

A pani dwa razy przede mną uciekła. Czemu nie chciała pani ze mną porozmawiać we Wleniu?

Nie chciałam przeszkadzać Kaśce, bo pomyślałam, że jesteście parą. Nie wiem, czy by się ucieszyła widząc, że znam jej faceta - wy­myślała na poczekaniu.

Dobrze - westchnąłem zrezygnowany. - Tam już trwa zabawa sylwestrowa?

Tak, szkoła tańca. W końcu czeka nas cała noc i coś musimy w tym czasie robić. A pan tańczy?

Chyba mam lepsze poczucie rytmu niż to potrafię okazać - unio­słem ręce, jakbym się poddawał.

Marion roześmiała się.

Spróbuję wieczorem wykrzesać z pana tancerza - zapowiedziała.

Poddam się pani woli bez walki - odparłem.

W tym momencie drzwi sali balowej otworzyły się i dołączyli do nas pozostali mieszkańcy zamku. Jarl stanął obok mnie i przyjacielsko objął ramieniem.

Panie Pawle, jest szansa, że tej nocy na zamku wydarzą się niesa­
mowite rzeczy - przemówił. - Udało mi się przekonać panie, że ich
miejsce jest w kuchni i zgodziły się przygotować przekąski, bo przecież
nie możemy tylko tańczyć. Grupa seniorów, to znaczy pan, ja i Morgan,
będzie mogła w spokoju wypalić cygaro przy kominku i porozmawiać
o ważnych sprawach.

Kasia poprowadziła młodzież do kuchni, za nimi powędrowała blon-

dynka, która miała wyraźną ochotę zostać z nami. Szkot wszedł po scho­dach na pierwsze piętro i zostałem z Norwegiem sam na sam. Wtedy on spojrzał mi w oczy.

To chyba dobra pora na rozmowę? - powiedział.

- Na szczerą rozmowę zawsze jest dobra pora - odparłem.

- Proszę - zaprosił mnie gestem do środka komnaty.

W kominku trzaskały drwa, a przed nim stały dwa fotele. Między nimi był niski stoliczek ze szklanym blatem. Za oknami panowała ciemność i tylko po ścianach tańczyły fantastyczne potwory - cienie z rzeźb na kominku. Szczerzyły swe straszliwe gęby, krzywiły się, jakby naśmiewały się z nas - maluczkich zawieszonych w kamiennej łupinie nad skrajem przepaści.

Usiadłem w fotelu z prawej strony, a Norweg obok mnie. Na stoliku leżało pudełko z cygarami. Milioner otworzył je i poczęstował mnie. Po­dejrzewałem, że był to element teatru, jaki chciał tu stworzyć Norweg. Wziąłem je i zauważyłem znak świadczący, że powstały w Hawanie. Może nie w tej fabryce, w której produktach lubował się Ernest Hemingway, ale i tak były pewnie przeraźliwie drogie. Zapaliliśmy i wtedy do sali wszedł Morgan niosąc butelkę whisky i dwie szklanki. Postawił to na stoliku i wyszedł.

Kim dla pana jest Morgan? - zapytałem Norwega.

Przyjacielem.

Odnoszę wrażenie, że zachowuje się jak sługa.

To tylko wrażenie - zapewniał mnie Norweg.

Pan interesuje się historią Exitusian? - zapytałem wypuszczając wielki kłąb dymu.

Jarl nalał nam whisky i wziął do ręki szklankę. Upił drobny łyk delek­tując się smakiem alkoholu.

Tak - potwierdził po chwili.

I to pan napadł profesora Świderkowskiego w Toruniu?

Moje przyznanie się i tak nie ma żadnego znaczenia wobec braku dowodów.

Mieliśmy rozmawiać szczerze - przypomniałem Norwegowi.

Tak, byłem tam - skinął głową.

Czemu pan tak z nim postępował? Profesor był śmiertelnie wy­straszony.

-To był jedyny sposób, żeby przemówił. Wtedy już wiedzieliśmy, że pan tam jest i podejrzewaliśmy...

Usiadłem w fotelu z prawej strony, a Norweg obok mnie. Na stoliku leża­ło pudełko z cygarami.

Skąd pan wie, kim jestem? - przerwałem mu.

Od dawna obserwowaliśmy pana poczynania. Enuncjacje praso­we na pana temat są bardzo rzadkie, ale potrafią zwrócić uwagę ludzi zajmujących się tematyką historyczną.

W każdym z nas chyba jest mały diabełek podsycający ogień pod kotłem z próżnością i teraz ten psotnik rozdmuchiwał ten płomień dumy, którą usiłowałem skryć.

Miło mi to słyszeć, ale na przyszłość postaram się o większą dys­
krecję - stwierdziłem.

Wszystko zależy od tego, czego pan oczekuje po swojej pracy.
Na chwilę zapanowała cisza. Tylko nad naszymi głowami słychać

było kroki, zapewne to po pokoju krążył Morgan.

Kim był ten trzeci osobnik, który był w Toruniu? - zapytałem. -Znajomy, mój współpracownik.

Jak to się stało, że panowie odnaleźli zamek Treuburg?

Wiedzieliśmy, że jest to gdzieś w Sudetach, w Karkonoszach...

Za spawa opowieści o tym Duchu Gór?

Tak. Trzeba było wytypować tylko ten właściwy obiekt...

...I panowie odwiedzali wszystkie zamki? - domyśliłem się.


Tak, w to miejsce trafiliśmy przypadkowo, ale znalezisko, o któ­rym opowiadał Żelazny, położenie tego zamku nad tą przepaścią, jego budowa... to wszystko wskazywało, że to był strzał w dziesiątkę.

Czemu zainteresowali pana Exitusianie?

Chciałbym ich odnaleźć.

To oni wciąż działaj ą?

-Tak, dawno nie mieli synodu, ostatni odbył się w 1940 roku w Szwaj­carii.

Skąd pan o tym wie?

Ależ pan niecierpliwy - Jarl uśmiechnął się i znowu przystawił szklankę do ust. - Jak pan wie, celem działań Apokaliptyków jest poko­nanie bestii. Ostatnie bestie to byli Hitler i Stalin, chociaż świat wciąż do­starcza nam nowych przerażających postaci. Pierwszą bestią, jaka musiała zginąć, było pogańskie imperium rzymskie, które zginęło pod naporem pogańskich ludów. Jego samoubóstwienie w bogactwie musiało wzbudzić zazdrość całego ówczesnego świata. Było jak milioner, wydający fortunę na zabezpieczenie się przed złodziejami, którzy próbują go obrabować, bo sami nie mają nic do stracenia. To nie było trudne zadanie dla Exitusian, którzy mieli swych agentów rozsianych w różnych częściach Europy.

Jak oni działali?

Było ich siedmiu. Siedmiu wojowników, a każdy miał imię od jed­nego z kościołów w Azji Mniejszej wymienionych w Księdze Objawienia. Każdy z nich w jakimś wieku, najprawdopodobniej 49 lat, wybierał dwu-dziestoośmioletniego ucznia, którego szkolił przez następne 21 lat, aż ten doszedł do doskonałości i sam mógł szkolić następcę. Jedną z pierwszych czynności nowego ucznia i nowego mistrza jest pochowanie starego mi­strza, który -jak pan pewnie sobie wyliczył-umiera w wieku siedem­dziesięciu lat.

Chyba za dużo w tym mistycyzmu - zauważyłem.

Kult liczby siedem w kontekście symboliki Apokalipsy świętego Jana ma chyba jakiś sens?

A skąd ma pan taką wiedzę na temat ich zachowań?

Z dokumentów hitlerowskiego wywiadu, a właściwie pewnej ko­mórki SS. Zaraz panu to wytłumaczę. Exitusianie jako wodzowie, do­radcy dowódców pogańskich plemion, wiedząc od członków stowarzy­szenia, gdzie są słabe punkty imperium rozebrali je jak budowlę z kloc­ków. Niech pan zauważy, że po okresie wędrówek ludów, we wcze­snym średniowieczu wiele plemion stworzyło wolne, silne narody i wte-dy...

Zaczęły się sny o potędze, o odbudowie imperium - dopowie­działem.

Właśnie. Wkrótce zaczął się okres krucjat. Początkowo krzyżow­cy szli do boju z niewiernymi gnani wiarą i chęcią wzbogacenia się, odku­pienia swych win, a potem... - Jarl zawiesił głos.

Królestwo Jerozolimskie stało się miniaturą Imperium Rzymskie­go z ciągłą walką o władzę, przejmowaniem bliskowschodniego stylu życia z całym przepychem, zakony rycerskie stworzone do walki zajęły się po­lityką i bogaceniem się.

Tak jest. Pierwszą ofiarą Exitusian stali się templariusze. Był to też czas, gdy powstał zamek Treuburg, bo Apokaliptycy, którzy mieli swe siedziby w Anglii, Niemczech, Francji, Hiszpanii, Włoszech, w Cesarstwie Bizantyjskim zainteresowali się Słowianami dostrzegając ich niewykorzy­staną siłę. Polska przecież wkrótce stała się lokalną potęgą i przez kilka wieków swego istnienia potrafiła skutecznie stawić czoła zdawałoby się potężniejszym przeciwnikom. Nadszedł czas wojen religijnych, jeden z najbardziej krwawych w dziejach Europy i nie było sposobu, by zatrzy­mać kolejne przejawy wykorzystywania religii jako narzędzia walki. Tyl-

ko prawdziwe bestie mogły wymyślić inkwizycję, stosy, pogromy inno­wierców...

Zaraz! - przerwałem zdumiony. - To Apokaliptycy nie stawali tylko po stronie Kościoła rzymskokatolickiego?

Stawali. Byli ludźmi głęboko wierzącymi, ale żadna religia nie za­kłada niszczenia ludzi wyznających inną wiarę. Pan zdaje się zapomina, że przez wiele wieków przed reformacją i kontrreformacją ludzie różnych wyznań potrafili żyć obok siebie w symbiozie. Ten duch religijnej zapie-kłości, która była przykrywką dla realizacji doraźnych celów politycznych, był drugą bestią po czasach imperialnego rozpasania.

Co było trzecią bestią?

Korona.

To znaczy?

Okres rewolucji francuskiej i amerykańskiej doprowadził do za­piekłej chęci zdławienia wszelkich ruchów wolnościowych. Na pana miej­scu, jako polskiego historyka, zastanowiłbym się, czy na obiadach czwart­kowych u Stanisława Poniatowskiego nie bywał któryś z Exitusian, bo wy, Polacy, byliście wtedy na dobrej drodze ku pozytywnym zmianom społecznym. To korona brytyjska walczyła z amerykańskimi powstańca­mi i to nie był przypadek, że na pierwszy front walki Apokaliptycy wybrali stosunkowo bezludny region świata. Zapewne nie spodziewali się, że to co przyniesie wolność i równość osadnikom spowoduje również zagładę pierwotnych mieszkańców północnoamerykańskiego kontynentu. Napo­leon był dzieckiem rewolucji, które chętnie korzystało z jej osiągnięć, ale sam mianował się cesarzem. Stawał się bestią...

I dlatego pod Waterloo... - uśmiechnąłem się.

Tak, to pierwszy udokumentowany dowód działalności Exitusian. Apokaliptycy stawali na czele loży masońskich, rewolucji...

Lenin? - zażartowałem.

Nie, to nie w stylu Exitusian - zaprzeczył Jarl. - To kukułcze jajo podrzucone Rosjanom przez Niemców zrodziło straszliwego potwo­ra. Niech pan przypomni sobie hasła Wiosny Ludów i Komuny Paryskiej. Wolność, równość, braterstwo - to najstarsze i najpiękniejsze zasady, jakie kiedykolwiek mógł stworzyć człowiek...

Popiłem trochę whisky. Alkohol zapiekł mnie w gardle, dym drażnił mi krtań, ale wciąż ćmiłem cygaro. Zastanawiałem się, ile w tym co mówił Jarl było prawdy. Przecież historia Europy i świata nie mogła być sprawką siedmiu ludzi i ich wychowanków. Nasza przeszłość przypominała jednak

wciąż zmagania dobra ze złem, gdy to drugie często na długo zyskiwało przewagę i jakieś pojedyncze zdarzenie sprawiało, że stary porządek upa­dał.

Pierwsza wojna światowa... - wyszeptałem.

Krwawa, straszliwa, ale po niej zapanował porządek, którego mia­ła pilnować Liga Narodów - przyłączył się Norweg. - Wy, Polacy, po tej wojnie wywalczyliście wolność i niepodległość, ale już wtedy rodziła się najstraszliwsza bestia-zbrodnicze systemy totalitarne. Po wybuchu drugiej wojny światowej, w 1940 roku, jeszcze przed niemiecką in-wazjąna Francję, Apokaliptycy ostatni raz spotkali się w siedmiu. Było to w Szwajcarii, w alpejskiej gospodzie "Zum Wilden Hirsch", blisko granicy z Niemcami. Wiedzieli, że muszą doprowadzić do konfrontacji Hitlera ze Stalinem, by dwie głowy tej samej bestii zżarły się nawzajem. To było zadanie Efezu, którego jedną z siedzib był Treuburg. Wiem, że hitlerowcy polowali na członków stowarzyszenia we Francji i w Skandynawii. Obaj uciekli, tylko Efez, pilnujący, by Hitler wciąż trwał w swym szaleństwie wojny na dwa fronty, był tu. Po zamachu na Hitlera, w czasie przesłu­chań, jeden ze schwytanych spiskowców wskazał rezydenta tego miej­sca jako członka spisku, którego celem było obalenie Hitlera. Wtedy ktoś w SS skojarzył pewne fakty. Jak panu wspominałem, w SS prowadzono dokładne studia nad Apokaliptykami, przestudiowano setki wydarzeń hi­storycznych i biografii. Szukano najmniejszych śladów ich działalności i efekty tej pracy były zdumiewające. Fragment opracowania, które po­wstało tylko w trzech egzemplarzach, poznałem i świat jaki znam wydaje mi się zupełnie innym niż na przykład panu.

Kim był człowiek, który mieszkał na tym zamku?

Wiem, że na imię miał Artur. To wszystko. Został po nim tylko jego znak, którego pan i ja szukamy.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

CO JEST ZNAKIEM? . TRON SZATANA . RAPORT SS . ROLA ARTURA W DRUGIEJ WOJNIE ŚWIATOWEJ . PO­WRÓT LUPUSA . BAL SYLWESTROWY . ZEPSUTA RADIO­STACJA

Jaki znak? - usłyszeliśmy za sobą pytanie.

Obaj wystraszeni obejrzeliśmy się za plecy i zobaczyliśmy stojącą w progu blondynkę. Nie wiedziałem, co powiedzieć i spojrzałem na Jarla. Ten uśmiechnął się, wstał i podszedł do Marion.

Pani zechce się do nas przyłączyć? - zaprosił ją.
Grzecznie, przytrzymując jej dłoń jak w tańcu zaprowadził ją do fote­
la. Ustąpiłem mu swój, a sobie przyniosłem krzesło.

Właśnie z panem Pawłem odkryliśmy, że łączy nas wspólne po­szukiwanie tego samego skarbu - Jarl opowiadał Marion. - Pani chyba za bardzo nie wierzy w ukryte kosztowności, skrzynie złota i tego typu rzeczy?

Oczywiście, że nie - roześmiała się Marion. - Zastanawia mnie jednak, czemu panowie tak w to wierzą?

Będąc w Polsce słyszałem kiedyś takie powiedzenie, że "cho­dzi o to, aby gonić króliczka". W mężczyznach siedzą, jak w starych dziuplach, mali chłopcy i w odpowiednim momencie uciekają z kryjó­wek... Ciągnie nas przygoda, chęć zmierzenia się z zagadką i oczywi­ście skarb...

Który ustawi nas do końca życia - wtrąciłem się.

Z kim pan, stary kawaler, chce się ustawiać? - uszczypliwie zapytała Marion.

Jeszcze nie jestem taki stary - broniłem się.

-Ale już za późno, żeby wychować pana na dobrego kandydata do ożenku - Marion wciąż nie szczędziła mi złośliwości. - Powiecie mi, czego właściwie szukacie?

Pasa - odparł Jarl.

Pasa? - zdziwiłem się.

Ozdobnego, podobno magicznego - tłumaczył nam Norweg. -

Brzmi to nieprawdopodobnie, ale to prawda. Exitusianie na swoje synody zakładali pasy. Nie wiem, jak one wyglądały... Skoro miały mieć moc magiczną, to pewnie były jakoś zdobione.

Czy ma pan tekst tego raportu komórki wywiadu SS o Exitusia-
nach? - zapytałem.

Jarl wstał, podszedł do kredensu, na którego blacie leżała gruba, biała, zaklejona koperta. Podał mi ją.

To kopia dla pana - powiedział. - W środku jest przepisany tekst i fotokopie poszczególnych stron nagrane na płytę CD.

Sprowadził się pan na zamek z gotową kopią? - powątpiewa­łem.

Tak. Po spotkaniu w Toruniu wiedziałem, że pan tu przyjedzie. Teraz nadeszła chwila, by pan opowiedział o swoich odkryciach, jakich pan dokonał podczas swych podróży po okolicy.

Marion dotąd nachylona w kierunku kominka, przy którego ogniu grza­ła sobie dłonie, wyprostowała się.

Panowie rozmawiacie serio? - dopytywała się. - Wybaczcie,
ale panów dyskusja wygląda jak dialog z powieści szpiegowskiej.

We trójkę roześmieliśmy się.

Pani Marion, przypominamy bardziej członków angielskiego klubu dżentelmenów, którzy w centrum Londynu rozprawiają o egipskich hiero­glifach - żartował Jarl. - To debata czysto akademicka.

Aha - Marion rozparła się wygodnie, założyła nogę na nogę i słuchała dalej.

Pierwszy znak to słowa ze strony tytułowej Biblii znalezionej w piwnicach zamku - przemówiłem. - Napisano tam: "Będąc w Efe­zie, odnajdź drogę do Smyrny i Pergamonu, a potem do Sardes, a w każ­dym z nich poszukaj tego co trzeba i tak mądrzejszy wróć do Efezu, by zdobyć Twój znak". Ten znak to pas, jak pan mówi, zapewne należący do Artura, który wśród Existusian znany był jako Efez i tak zapewne nazy­wała się w ich kręgu jego siedziba, czyli ten zamek.. Autor zapisku każe nam odbyć podróż i wrócić do punktu wyjścia, czyli tu...

Mądrzejszym o wiedzę zdobytą w innych miejscach - dopowie­dział Jarl.-Wie pan, co jeszcze zwróciło moją uwagę na to, że Treuburg to Efez?

Nie wiem.

-To mały zamek położony wysoko w górach, gdzie mało kto dotarł­by konno - tłumaczył Jarl. -Nie wiem, gdzie na dziedzińcu mogłyby

stanąć stajnie dla przynajmniej kilku koni? W czasach rzymskich Efez był poświęcony bogini Dianie, a do jej świątyni nie wolno było wprowadzać koni - było to związane z przekazami w mitach. Ustalił pan, że kierując się wskazówkami ze strony tytułowej egzemplarza Biblii znalezionego w piwnicy zamku, trzeba pojechać do Smyrny - Siedlęcina, Wlenia - Pergamonu i zamku Bolczów - Sardes. Zastanawiałem się nad Chojni-kiem, ale to chyba fałszywy trop.

Raczej tak - przyznałem. - Ze Smyrną i Pergamonem jednak sytuacja uległa zmianie, bo to Wleń był miejscem, które okazało się mieć w zagadce związek ze Smyrną, a Siedlęcin z Pergamonem.

Niech pan mi to wyjaśni, bo nie dostrzegłem żadnego związku między tymi miejscami. W Siedlęcinie moją uwagę zwróciła ta historia z freskami o Lancelocie. We Wleniu porwanie biskupa Tomasza mogło jakoś nawiązywać do męczeństwa biskupa Polikarpa w Smyrnie.

Był pan bardzo blisko - potwierdziłem. - W Siedlęcinie - Per-gamonie punktem zaczepienia jest Lancelot, a właściwie twórca legendy o "błędnych rycerzach", Krystian z Troyes, który znał templariuszy i po­średnio wychwalał ich pisząc:

Ów stan czcigodny, ów stan od miecza. Sam Bóg go stworzył wydając rozkazy. Zaiste to Zakon rycerski I winien istnieć bez zmazy...

Zaraz, zaraz! - przerwał mi skoncentrowany Jarl przykładając dłoń do czoła. - To takie proste! Powinni byli istnieć bez zmazy, ale gdy doszło do procesu templariuszy i likwidacji ich zakonu, oskarżono ich o odstępstwa od wiary, czczenie Bafometa, który w kolejnych przeka­zach, z biegiem lat przybierał postać pół-szatana, kozła i człowieka. Wie pan, że stało się tak za sprawą zwykłej pomyłki brata służebnego z Mont-pezat, który przed przesłuchującą go komisją zeznawał z trudem. Biegle znał tylko swój rodzimy langwedocki dialekt i zamiast "Mahomet" powie­dział "Bafomet". Wykorzystano fakt, że templariusze nawiązywali kon­takty z uczonymi ze świata islamskiego, stąd oskarżenia o magię i co tam wyobraźnia ludzka tylko podpowiadała. A skazani na śmierć templariusze umierali wymawiając imię Boga z uwielbieniem. "Tron szatana" z Perga­monu to złoty cielec, ten Bafomet!

Tak - przyznałem uśmiechając się. - Teraz z pewnością bez

trudu wskaże pan związek z Wleniem jako miejscem uwięzienia biskupa Tomasza i Smyrną, w której przed męczeńską śmiercią swe obowiązki wykonywał biskup Polikarp...

Nie potrafię nic nowego dopowiedzieć - przyznał się Jarl.

Potrafi pan-uśmiechnąłem się. - Niech pan na śmierć Polikar­pa spojrzy jako na szykanowanie Kościoła, który w Smyrnie rzeczywiście był w złej sytuacji odmawiając kultu cesarzowi rzymskiemu.

Jarl milczał zamyślony.

Pierwszy męczennik... - podpowiadałem.

Szczepan?

Zaniechał pan studiowania Księgi Objawienia? - dziwiłem się. - Tam jest opisana jego męczeńska śmierć i jego mowa...

Pamiętam! - przerwał mi Jarl. - Szczepana oskarżono o bluź-nierstwo przeciw Bogu i Mojżeszowi! To nawiązanie do tego wątku z templariuszami?

W pewnym sensie - pokiwałem głową. - To nić Ariadny, która ma pana poprowadzić do celu. W mowie Szczepana szukałem słów, które można traktować jako wskazówkę jakiegoś miejsca i znalazłem je w czter­dziestym dziewiątym wersie...

Tak, tak. To liczba doskonała: siedem pomnożone przez samą
siebie... - Jarl szybko wypił zawartość swojej szklanki. - Niech pan
mówi, co tam było napisane.

Wyjąłem z kieszeni bluzy swój notatnik z luźno włożonymi w niego kartkami i odczytałem wersy brzmiące tak:

Niebo jest tronem moim,

A ziemia podnóżkiem stóp moich;

Jaki dom zbudujecie mi,

mówi Pan,

Albo jakie jest miejsce

odpocznienia mego?

Norweg zasłuchał się i zamyślił. Zauważyłem, że początkowo słucha­jąca nas ze sceptycyzmem Marion teraz miała wyraz twarzy wyrażający absolutne zdumienie.

Te słowa Szczepana to konkretna wskazówka czy tylko przeno­śnia? - zastanawiał się Jarl. - Jak pan to rozumie?

Nie wiem, co o tym sądzić - przyznałem się. - Wydaje mi się,

że trzeba znaleźć punkt zaczepienia wywodzący się z dziejów Smyrny, ale gdzie?

A Bolczów to ten czarny kamień z literą "A"? - dopytywał się Jarl.

Tak i fakt, że zamek ten był siedzibą powstałą z bogactwa jak Sardes i zniszczoną przez szukających tu skarbów Szwedów, podobnie jak Mongołowie najechali starożytne miasto...

To jaką stamtąd mamy mieć wskazówkę? - zapytał Jarl.

Czarny kamień i kult Kybele... - zacząłem, ale przerwało mi wejście pani Kasi i Pożyczki.

Koniec spiskowania po kątach! - lekarka klasnęła w dłonie. - Uczta jest gotowa, za godzinę zaczynamy zabawę, a teraz niech wszyscy dobrze przygotują się do tej szczególnej nocy.

To wejście było jak wyrwanie z głębokiego snu. Jarl zdawał się być oszołomiony tym co usłyszał, gdy z nim rozmawiałem. Pod naciskiem pań musieliśmy zająć się przygotowaniami do zabawy sylwestrowej. Wpierw zszedłem do kotłowni, sprawdziłem, czy mamy dostateczny zapas opału, powędrowałem na górę wieży do pomieszczenia radiostacji, żeby spraw­dzić, czy nie przyszła nowa wiadomość dla mnie. Niestety, nic nie było. Napaliłem w kozie i wróciłem do swojego pokoju. Otworzyłem kopertę i obejrzałem fotokopie niemieckich raportów sporządzone w czasie wojny.

Był to fragment opracowania o człowieku, którego nazywano "Ar­tur". Był on pracownikiem niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicz­nych. Jego ojciec był przemysłowcem z Westfalii, ale syn dorobił się ma­jątku zakładając własną firmę handlującą towarami sprowadzanymi z In­dii. W chwili dojścia Hitlera do władzy Artur wstąpił do NSDAP i szybko znalazł pracę w strukturach niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagra­nicznych. Zajmował się sprawami związanymi z Dalekim Wschodem i tamtejszymi posiadłościami brytyjskimi. Przy okazji spraw Azji intereso­wał się Związkiem Radzieckim i to on w części był odpowiedzialny za kontakty niemieckich przemysłowców z radzieckimi fabrykami. W cza­sach hossy w handlu, jeszcze przed wielkim kryzysem z końca lat dwu­dziestych XX wieku, nabył zamek Treuburg. Nie była to jego jedyna in­westycja w nieruchomości.

W chwili wybuchu wojny Artur awansował do grona doradców Hi­tlera i przygotowywał specjalne raporty dotyczące Anglii oraz ZSRR. Namawiał Hitlera do przygotowań do operacji "Lew Morski" - desantu na Wielką Brytanię. Jego zdaniem, żeby pokonać imperium, wystarczyło

zająć wyspę. Kolonie natychmiast zerwałyby się do walki o niepodle­głość. Wtedy też Niemcy mieli plany organizacji powstań Arabów w Ira­ku. W powietrznej bitwie o Anglię Luftwaffe, chcąc zdobyć przewagę w powietrzu, musiała walczyć z lotnictwem brytyjskim, gdy w tym czasie wojska lądowe wyspiarzy przechodziły reorganizację i były dozbrajane. Piloci broniący wyspy nie tylko bronili angielskich miast, ale i dawali nie­zbędny czas do przygotowań armii lądowej.

Artur tłumaczył też Hitlerowi potrzebę inwazji na Bałkany wiosną 1941 roku. Operacja "Barbarossa" rozpoczęła się więc nie w maju, kiedy Wehrmacht uderzył na Grecję i Jugosławię, lecz w czerwcu. Szanse na udany atak na Rosję pogrzebała tamtejsza pogoda, a przecież na począt­ku grudnia 1941 roku oddziały rozpoznawcze jednej z dywizji Waffen-SS widziały przedmieścia Moskwy. Do zajęcia stolicy i opanowania sytuacji na terenach okupowanych zabrakło półtora miesiąca, a więc czasu spę­dzonego przez Wehrmacht na Bałkanach.

W tym miejscu brakowało kilku kartek i ostatnia fotokopia prezen­towała tylko ostatnie pół strony udowadniające, że Artur miał kontakty z ludźmi zamieszanymi w próby obalenia Hitlera. W zamku Treuburg miał krótko przebywać Claus von Stauffenberg, człowiek, który podłożył bom­bę w Gierłoży 20 lipca 1944 roku. Wtedy jednak Hitler niemal cudem ocalał.

Jarl dołączył też kopię pisma napisanego odręcznie w języku niemiec­kim. Nagłówek pod godłem Trzeciej Rzeszy głosił, że pismo powstało w osobistej kancelarii Himmlera i w nieczytelnym podpisie można było dopatrzyć się inicjałów szefa SS. Napisał on tylko: "Proszę schwytać Artura żywcem. Koniecznie należy zdobyć jego pas."

Na oddzielnej kartce Jarl dopisał po angielsku: "SS zdobywszy pas chciało podstawić jako Exitusianina swojego człowieka, poznać plany tej organizacji i ją zniszczyć. Pas był znakiem rozpoznawczym Apokalipty-ków."

Odłożyłem notatki na blat sekretarzyka i zamyśliłem się. Słyszałem, jak za oknem wychodzącym na Czarcie Wrota trzaska mróz, co przypo­minało kroki wielkoluda. Zastanawiałem się, czy to co zawodziło w tle było wyciem wilków, czy niespokojnym gwizdem wiatru. W kącie, pod szafą coś zachrobotało. Pewnie to była mysz szukająca jedzenia. Ude­rzenia płatków śniegu o szybę brzmiały jak łomotanie taranów walących o bramy oblężonego miasta.

Wyjrzałem przez okno w Kierunku Czarcich Wrót. Zobaczyłem na

śniegu niską, szarą sylwetkę wilka. Byłem pewien, że był to Lupus. Szyb­ko ubrałem się i zbiegłem do bramy, z trudem uchyliłem furtę i brodząc w śniegu pobiegłem w kierunku przesmyku między skałami. Widząc wil­ka zatrzymałem się.

Lupus stał na trzęsących się łapach i ruszał łbem na boki jakby był oszołomiony. Po prostu był wycieńczony.

Lupus - szepnąłem klękając w śniegu. - Chodź do mnie... Zo­
staniesz na zamku...

Lupus słysząc mój głos lekko poruszył zwieszonym prawie do samej ziemi ogonem. Niemrawo ruszył w moją stronę czujnie węsząc. Zastana­wiałem się, czy nie będę tego żałował, ale nachyliłem się do niego. On zbliżył się, ostrożnie powąchał moje dłonie, twarz, a przede wszystkim obwąchał policzek. Potem liznął mnie po uchu i cicho jęknął.

Wyciągnąłem ręce, by go pogłaskać i przytulić, ale w tym momencie zobaczyłem dwa cienie wilków stojących kilkanaście metrów dalej. Dra­pieżniki, stały i przyglądały się temu co robimy. Odsunąłem sią od Lupusa, choć ten chciał przylgnąć do mnie. Zatrzymałem go gestem.

- Przyjacielu, twoi koledzy patrzą na ciebie - powiedziałem do Lupusa.

Ten spojrzał w stronę wilków. Bardziej poczułem niż zobaczyłem jak pręży mięśnie, jak jeży mu się sierść na karku. Z cichym warknięciem rzucił się w ich stronę. Wilki czekały tylko sekundę i czmychnęły do lasu. Lupus zatrzymał się w galopie i powoli, tym samym zmęczonym krokiem podszedł do mnie.

Wróciłeś? - zapytałem go.

Lupus ułożył się na śniegu zwinięty w kłębek i cicho jęczał.

Poczekaj tu na mnie - rzuciłem w jego kierunku i pobiegłem do
zamku. Wróciłem po kilku minutach z nartami i toboganem. Ułożyłem na
nim Lupusa, przypiąłem sobie narty i zjechałem między Mnichami do ko­
tlinki, w której stała chata Quasimodo.

Starzec otworzył natychmiast, jak tylko zapukałem. Nie odezwał się słowem widząc jak wnoszę Lupusa.

Pan jeden potrafi go uratować - powiedziałem. - Błagam, niech
pan to zrobi.

Quasimodo zaczął szukać lekarstw i bandaży w kuchni, a ja ułożyłem Lupusa na legowisku niedaleko kominka. Starzec opatrzył rany wilczka, posmarował swoimi specyfikami, zabandażował. W tym czasie Lupus wypił miskę wody i zasnął.

Sam wrócił? - zapytał starzec myjąc ręce.

Tak - odpowiedziałem.

To dobrze. Zostawisz go mnie?

U pana nie stanie mu się żadna krzywda. Pan go lepiej zrozumie.

Na zamku wszystko w porządku?

Nadchodzi czas rozstrzygnięć - powiedziałem żegnając się. - Do zobaczenia w Nowym Roku, obu szczęśliwszym niż ten stary.

Quasimodo tylko uścisnął mi dłoń. Pędem wracałem na zamek, bo przypomniałem sobie o zabawie i postanowiłem zadbać o swój wygląd. Udałem się do łazienki. Po drodze spotkałem Różyczkę w szlafroku, z ręcz­nikiem zawiniętym na głowie.

Pan dopiero idzie? - zdziwiła się widząc mnie. - Wszyscy już tylko się ubierają i zaczynamy. Na co pan czeka?

Przynajmniej nie będzie tłoku - ręką uzbrojoną w kosmetyczkę wskazałem na drzwi łazienki.

Różyczka machnęła ręką i pobiegła do pokoju. Po kąpieli, stojąc przed lustrem, ostrożnie zdjąłem plaster z policzka. Rana powoli się zabliźniała i została tylko wąska, zaznaczona różową pręgą szrama, która pewnie za dwa miesiące miała przypominać cienką kreskę. Starannie przystrzygłem włosy na brodzie, potem się ogoliłem. Powoli przyzwyczaiłem się do swe­go zbójeckiego wyglądu, ale uznałem, że bez zarostu wyglądam jednak lepiej.

W pokoju ubrałem się w dżinsy, koszulę i bluzę polarową zamiast marynarki. Nie miałem pantofli, więc założyłem obuwie sportowe, bo prze­cież mieliśmy tańczyć. Do sali balowej szedłem przez ganek, na którym spotkałem Puzia i Gwoździa niosących tace z jedzeniem.

-Tak napadało, że nie da się przejść przez dziedziniec - powiedział Puzio. - Jak popada tak całą noc, to znikniemy pod śniegiem.

Będąc we wschodnim skrzydle wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że śnieżne warstwy sięgały już do połowy wysokości drzwi północnego skrzydła. Zszedłem do sali balowej, gdzie byli już wszyscy panowie, ubra­ni jak ja - z wyjątkiem Jarla, który miał sztruksową marynarkę i pantofle z miękkiej, brązowej skóry.

Staliśmy przy oknie podziwiając, jak na naszych oczach rośnie war­stwa śniegu, gdy otworzyły się drzwi sali balowej i usłyszeliśmy... stukot pantofelków na wysokim obcasie! Do komnaty wkroczyły mieszkanki zamku, a ukazanie się każdej z nich w progu przynosiło co chwila inne doznania. Kobiety w takich chwilach chcą wyglądać szczególnie, może

to przypominać bezmyślny wyścig, ale według mnie to było jak występ, w którym widownią byliśmy my, a najlepszym komplementem nasze oszo­łomienie.

Kasia miała gustowny kostium w granatowym kolorze, Marion suk­nię z odsłoniętymi ramionami i głębokim dekoltem. Różyczka zrobiła wszyst­ko, by zaprezentować walory swej urody odsłaniając ramiona, pępek, ple­cy, nogi do połowy ud. Pożyczka wyglądała najskromniej w spodniach i żakiecie, ale za to makijaż zupełnie ją odmienił i gdzieś zniknęła skromna dziewczyna, a pojawiła się prawie dojrzała kobieta. Obiecałem sobie, że muszę opowiedzieć o tej metamorfozie Żelaznemu, kiedy odwiedzę go w szpitalu.

-Miłe panie! - głos zabrał Jarl. - Chyba wyrażę opinię nas wszyst­kich... - wskazał na obecnych w sali panów - wyglądacie wspaniale!

Jarlowi łatwo było mówić. On jeden miał marynarkę i pantofle. Jak mogły nasze adidasy pasować do sukienek i dekoltów? Po prostu czułem się nieswojo. Puzio chyba też, bo co chwila krył się za którymś z nas.

Będzie bal jak na "Titanicu" - stwierdził Gwóźdź.

Morgan otworzył butelkę wybornej malagi i poczęstował wszystkich, młodzieży dając mniejsze porcje. Usiedliśmy do stołu, na którym były sa­łatki, kurczak na zimno, kanapki, koreczki z oliwkami i sernik z brzoskwi­niami. Jedliśmy, żartowaliśmy. Gdy Puzio włączył magnetofon z muzyką, pierwsza do tańca zerwała się Marion.

Porywam pana Pawła - oświadczyła.

Puzio na początek zabawy przygotował nastrojowe piosenki w wyko­naniu Bryana Ferry z "Roxy Musie". Marion tańczyła wspaniale. Czułem jej silną dłoń z aksamitną skórą, drgające pod suknią mięśnie i wspaniały zapach perfum, które przywodziły aromat świeżo rozciętego grejpfruta.

Słyszałam, że tę ranę zrobił panu wilk - powiedziała, gdy prze­brzmiało kilka pierwszych taktów piosenki. -Ładnie się zagoiła, a Kaś­ka mówiła, że strasznie pana poharatał.

Podobno tak było, ale ziółka plus talent pani Kasi zdziałały cuda - uśmiechnąłem się.

Kaśka to szczęściara.

Czemu?

Pan i pana kumpel, właściciel zamku, zapraszaliście ją tu na syl­westra. Musiała się wam bardzo spodobać.

To piękna kobieta.

Któremu bardziej się podoba?

Żelaznemu - odpowiedziałem bez namysłu.

Skąd ta pewność?

Żelazny leży teraz w szpitalu i będzie potrzebował dobrej opieki... - zażartowałem.

Kaśce też się spodobał.

Nie mam u niej żadnych szans?

Żadnych...

Zabrzmiała żywsza piosenka i teraz Marion wykonywała piruety, ob­racałem nią i po skocznych rytmach dopiero przy następnej balladzie zno­wu mogliśmy rozmawiać. W tym czasie zauważyłem, że Jarl tańczył z zamyśloną, obserwującą mnie i Marion, Kasią. Morgan tańczył z Po­życzką, a Gwóźdź z Różyczką. Puzio w tym czasie przeglądał zgroma­dzone płyty CD.

Czemu nie mam u niej żadnych szans? - dopytywałem się na­chylony do szyi Marion.

Możemy sobie mówić po imieniu? - zaproponowała.

Oczywiście.

Bo jesteś mój.

Nie rozumiejąc tych słów spojrzałem w oczy Marion.

Co to znaczy?

Gdy tu szłyśmy, umówiłyśmy się, że Kaśka bierze Żelaznego, a ja ciebie.

Myślałem, że jestem natrętnym pociągowym podrywaczem czę­stującym ludzi kanapkami... - śmiałem się.

Jesteś dobrym człowiekiem - Marion powiedziała poważnym
tonem. -Liczę, że zrobisz mi jutro pyszne śniadanie - zaśmiała się.

Ta zmiana jej głosu i zachowania od powagi do zachowania trzpiotki była zaskakująca.

Skąd wiesz, jakim jestem człowiekiem? - zapytałem.

Czuję to - tym razem brzmiało to smutno.

Tańczyliśmy wtuleni w siebie, jakby to nie był pierwszy wspólnie przez nas spędzony wieczór. W tym tańcu nie było nic niestosownego, ale czu­łem się jakby Marion otaczała mnie całą sobą. Była delikatna, miękka, zwinna i gibka jednocześnie. Mógłbym tak trwać do końca życia, bo przy Marion miałem uczucie, jakbym był zmęczonym życiem marynarzem, który wreszcie odnalazł cichy i spokojny port.

Paweł - szepnęła Marion kładąc głowę na moim ramieniu.

Tak?

Obiecasz mi coś?

Co tylko zechcesz, oprócz kwestii związanych z bezpieczeństwem zbiorów muzealnych i...

Nie o to mi chodzi, głuptasie - przyłożyła mi palec do ust.

A o co?


Wiem, co czułeś i o czym myślałeś... Poczułem niepokój.

Nie pozwól, by to uczucie ogarnęło cię bez reszty...

Miałem wrażenie, że chciała powiedzieć coś więcej, ale w tym mo­mencie Puzio zrobił krótką przerwę. Jarl porwał Marion do tańca, a ja teraz tańczyłem z Różyczką. Dziewczyna miała ogromne doświadczenie z dyskotek, a przy przebojowych piosenkach, jakie puścił Puzio, byłem jak kołek w płocie, wokół którego uwijała się Różyczka. Na szczęście Pożycz­ka dostrzegła moją rozpaczliwą sytuację i sprytnie postarała się, byśmy wszyscy tańczyli w kółeczku. Przy kolejnej porcji ballad tańczyłem z Kasią.

Marion to fajna dziewczyna - zagadnęła mnie lekarka.

Tak - przyznałem.

Zrobiła na panu ogromne wrażenie.

Czemu pani tak uważa?

W tym momencie udała mi się zgrabna figura taneczna, a Kasia ze stołu porwała dwa kieliszki z winem.

Może będziemy mówili sobie po imieniu? - zaproponowała.
Tańcząc wypiliśmy bruderszaft i odstawiliśmy puste naczynia. Po­
liczki Kasi były mocno zarumienione.

Marion potrafi oczarować mężczyzn - stwierdziła Kasia.

Ty też - zauważyłem.

-Ale to Marion... Ona potrafi przyciągać do siebie ludzi, jakby była czarownicą. Do tego jest bardzo mądra, silna, sprytna... Fakt, że zabłądzi­łyśmy, utknęłyśmy przed lawiną, ale to Marion dostrzegła niebezpieczeń­stwo, a przez mój błąd spadłam. Marion miała dość refleksu, by mnie zatrzymać, dość siły, by utrzymać mnie w takiej pozycji kilka godzin i do tego wezwać pomoc.

Zgadza się - pokiwałem głową.

Myślisz, że moglibyście być parą?

Czemu uważasz, że powinniśmy...

Widziałam wyraz twojej twarzy, gdy tańczyliście. Byłeś tu jedy­nym, oprócz tego chudzielca-miała na myśli Gwoździa - szczęśliwym człowiekiem. Nawet Jarl to zauważył. Tylko że wy nie pasujecie do siebie.

Tak? A to dlaczego?

-- Zamiast się wspierać, będziecie ze sobą rywalizować...

Ty chyba jesteś rozczarowana, że nie ma tu Żelaznego? - posta­nowiłem zmienić temat.

Szkoda, że go tu nie ma, ale zabawa i tak jest wspaniała. Przy­puszczam, że z nim byłoby weselej.

O, tak - potwierdziłem.

Skończyła się muzyka i odprowadziłem Kasię do jej krzesła, a potem usiadłem na swoim miejscu i szybko nalałem sobie kawy.

Nie ma pan kondycji? - zagadnął mnie Jarl.

Dawno nie tańczyłem - próbowałem się wytłumaczyć. - Ostat­nio dużo pracuję i takie tańce to dla mnie już raczej maraton taneczny.

Moje oświadczenie oczywiście wywołało drwiny. Przy okazji do­wiedzieliśmy się, że Różyczka kiedyś brała udział w maratonie tanecz­nym, ale odpadła przez partnera. Za to Gwóźdź doskonale czuł się na parkiecie i nie startował w zawodach tanecznych tylko z powodu braku partnerki. Wspólnie uradziliśmy, że młodzi powinni zacząć trenować już tej nocy.

Puzio po krótkiej przerwie znowu nastawił muzykę i tym razem bawi­liśmy się wspólnie popisując się figurami tanecznymi, czasami tylko dziw­nymi krokami, minami, naśladując taniec znanych aktorów z różnych fil­mów. Świetnymi tancerzami okazali się Jarl i Morgan, ale Szkot częściej przedkładał przekąski i wino nad swawole na parkiecie. Około dwudzie­stej trzeciej na chwilę opuściłem salę balową. Przez okno na pierwszym piętrze wyjrzałem na dziedziniec. To co ujrzałem nie napawało mnie opty­mizmem. Warstwa śniegu sięgała już powyżej parapetów okien kuchni, a to mogło oznaczać, że będziemy mieli w razie pilnej potrzeby kłopoty z opuszczeniem zamku. Mróz rysował na szybach na korytarzach grube warstwy lodu o fantastycznych kształtach. Zbiegłem na parter i wbie­głem do wieży, do pomieszczenia z radiostacją. To co mnie tam uderzyło to smród spalenizny i otwarte okienka. Monitor komputera miał rysę. Pró­bowałem uruchomić radiostację, ale kontrolki zabłysły na moment i zaraz zgasły. Ujemne temperatury wykończyły delikatny sprzęt, który musiał się zepsuć, ponieważ ktoś otworzył okienka i w ciepłym dotąd pomiesz­czeniu zapanował chłód. Szok termiczny musiał być duży, skoro ekran pękł. Zajrzałem do piecyka. Ktoś wodą zalał palenisko. To był sabotaż! Przy mrozie, opadach śniegu, zepsutej radiostacji byliśmy tu odcięci od świata, skazani na łaskę i niełaskę Jarla i Morgana.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

DLA KOGO PRACUJE MARION? . NIEWOLNICY ŚNIEŻY­CY . KONCERT PUZIA . NOC Z MARION . PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA

Jeszcze raz obejrzałem radiostację. Było to niewielkie, nowoczesne urządzenie. Jeżeli coś się w nim zepsuło, to zapewne trzeba było napra­wić cały podzespół na jednej z płyt. Nie wchodziła w grę wymiana uszko­dzonego opornika, kondensatora czy układu scalonego. Mimo to wszyst­ko rozmontowałem i zaniosłem do swojego pokoju. Słyszałem, że w sali balowej trwała zabawa, z chóralnym śpiewem refrenów znanych piose­nek- Za trzecim kursem gdy wchodziłem na pierwsze piętro wschodniego skrzydła, by przez ganek dostać się do baszty nad bramą, zobaczyła mnie Marion, która wyszła na korytarz. Natychmiast podbiegła do mnie.

Co robisz? - zapytała zaniepokojona.

Niosę radiostację - powiedziałem zgodnie z prawdą. Pod prawą pachą miałem pudło, w lewej ręce zwoje kabli.

Gdzie ją niesiesz? - dopytywała się.

Do swojego pokoju, żeby odmarzła - odparłem.

Pójdę z tobą.

Pomogła mi przytrzymując drzwi po drodze i gdy weszła do mojej komnaty, z ciekawością się po niej rozejrzała. Od razu zauważyła monitor z pękniętym ekranem. Dotknęła go i spojrzała na mnie zdziwiona.

Gdzie ty trzymałeś ten sprzęt? - pytała z niedowierzaniem. - Elektronika to nie mięso, żeby ją trzymać w zamrażarce.

Była w dobrym, bezpiecznym miejscu w wieży - odpowiedzia­łem montując radiostację.

To jest dobre miejsce? Przecież tam panuje temperatura niewiele wyższa od tej na zewnątrz!

W pomieszczeniu z radiostacją był piecyk, grzejnik i okna...

Ale?

...ktoś się postarał, żeby piec zgasł, a okna były otwarte.

Kto?

Nie wiem.

Nie wiesz? - patrzyła na mnie oburzona. - Łączysz sobie ka­belki i udajesz, że nie wiesz, ale ty po prostu mi nie ufasz!

Naprawdę?!

Moje pytanie i moja mina chyba wystraszyły Marion. To jedno stwier­dzenie wytrąciło ją z równowagi, bo cofnęła się o krok, a wyraz jej twarzy złagodniał. To tak jakby lodowa maska rozpłynęła się.

Co masz na myśli?

Czego szukałaś na zamkach w Bolczowie i we Wleniu?

O co ci chodzi?

Kiedy ostatnio byłaś w Toruniu?

Co?!

Profesor Świderkowski mocno przeżył spotkanie z tobą, Jarlem i Morganem.

Marion próbowała wrócić do stanu dawnej pewności siebie, ale bez­skutecznie. Kiedy uśmiechnąłem się triumfalnie, zrozumiała, że wygra­łem i nie potrafiła dłużej udawać. Wyglądała na zrezygnowaną. Usiadła przy stole z opuszczoną głową.

Nie zachowuj się jak uczeń złapany przez nauczyciela na paleniu papierosów! - strofowałem ją. - Będziesz teraz udawać skruchę? Może jeszcze powiesz, że Norweg zmusił cię do współpracy?

Nie - usłyszałem cichą odpowiedź.

Więc co wymyślisz?

Nic!

Nic?! To po co tu jeszcze jesteś?

W ciszy jaka zapanowała dokończyłem podłączanie kabli i połączy­łem radiostację z gniazdkiem w ścianie. Nie zapaliła się nawet kontrolka wskazująca, że do sprzętu dociera prąd. Ze złością wyrwałem wtyczkę z prądu. Marion spojrzała na mnie pytająco.

Zepsuta na amen? - zapytała.

-Tak, powiedz swojemu pryncypałowi, że radio jest kaput! -wście­kły usiadłem na łóżku.

To nie jest mój szef!

Gdyby tak nie było, to tak łatwo nie dopuściłby cię do swoich tajemnic, gdy rozmawiałem z nim w sali balowej. Przyszłaś i po prostu dołączyłaś do nas odgrywając niedowiarka?

Nie wiedziałem, czy mam czekać na rozwój wypadków na zamku, pozwolić Jarlowi na działanie wiedząc, że przecież nas wszystkich i tak nie wymorduje. Po prostu nie chciał, żebym mógł otrzymać pomoc z zewnątrz,

a pogoda okazała się jego sprzymierzeńcem, odcinając nas od świata. Marion wstała i podeszła do mnie. Podeszła tak blisko, że biodrem prawie dotykała mojej głowy. Ręką przeczesała moje włosy i uklękła opie­rając się na moim kolanie. Zajrzała mi w oczy.

Paweł - szepnęła.
Nie odpowiadałem.

To nie jest tak jak myślisz - powiedziała. - Błagam cię! Zaufaj mi. To gdy tańczyliśmy... To co wtedy było między nami było prawdziwe. Jarla poznałam przypadkiem i wynajął mnie jako przewodnika po Polsce. Przypadkowo wmieszał mnie w swoje sprawy, a potem straszył, że będę ukarana za napaść na profesora, bo ty pewnie widziałeś moją twarz. Po­tem poznałam cię w pociągu i...

Poczułaś się pewnie, bo od razu nie wezwałem policji?

Tak, ale wiedziałam, że jesteś dobrym człowiekiem i od tamtej pory myślałam, jak z tobą porozmawiać, co zrobić, żebyś pomógł mi wy­rwać się z tego układu...

W tym momencie do pokoju wpadł jak burza Gwóźdź. Spojrzał na stół z radiostacją i na Marion klęczącą przede mną.

O... sorry! - rzekł speszony. - Szukałem państwa, bo już za
pięć minut północ.

Zniknął tak szybko jak się pojawił.

Chyba musimy iść - stwierdziłem wstając.

Marion wstała i oparła się na moim ramieniu. Jak małżeństwo, wła­ściciele zamku, przeszliśmy do sali balowej. Przywitały tam nas same zaciekawione spojrzenia. Policzki Marion barwą przypominały dojrzewa­jące wiśnie. Morgan podał nam wysokie kieliszki z szampanem marki Moet&Chandon, oczywiście z zapasów Jarla. Wspólnie wznieśliśmy to­ast i życzyliśmy sobie udanego Nowego Roku, zdrowia i wszystkiego naj­lepszego.

Panie Pawle - zwrócił się do mnie Jarl dyskretnie odprowadza­jąc na bok. - Wygląda pan z Marion na bardzo szczęśliwego... Gratuluję wyboru, to bardzo dobra dziewczyna.

To nie jest tak jak pan myśli - pokręciłem głową. - Może dzięki Marion czułem się szczęśliwy, ale pan jest powodem moich trosk z każdą chwilą większych.


Co się stało? - Norweg wydawał się być zdziwionym. -- Radiostacja.

Tak?

Jest zepsuta.

I to moja sprawka? - drwił Norweg.

Wykonawcą był Morgan. Doprowadził do zniszczenia sprzętu przez mróz, ale i sam przez otwory wentylacyjne włożył do skrzynki rozgrzane w piecu stalowe pręciki, które poprzepalały części. To profesjonalna ro­bota...

Czemu Morgan miałby to robić?

Żebym nie otrzymał pełnego dossier pana osoby.

A ma pan niepełne?

Tak.

I czego się pan z niego dowiedział?

Oprócz rzeczy, o których pan opowiadał,to że jest Pan kolekcjone­rem dzieł sztuki, szczególnym, bo u pana odnajdują się te, które uważane są za zaginione od czasu wojny.

Plotki! - Jarl lekceważąco machnął ręką.

Po co panu pas Exitusian?


Chcę poznać tych niezwykłych ludzi. Zastąpię Artura i zwołam synod.

Wie pan, jak to zrobić?

Tak samo jak ostatni, ten w Szwajcarii, przez odpowiednie ogło­szenie w "Herald Tribune". Niech pan mi nie przeszkadza, a nikomu na zamku nic się nie stanie i Marion zostanie z panem. Moja w tym głowa...

Pan mnie obraża! Nie potrzebuję pana pomocy, by Marion...

Wierzę, przepraszam pana-Jarl uspokajająco położył mi dłoń na ramieniu. - Może zawrzemy układ?

Nie - odparłem zdecydowanie.

Podeszła do nas Kasia i przerwała naszą rozmowę. Złożyłem jej życzenia, bardziej osobiste, podobnie jak młodzieży. Puzio włączył balladę i z Marion stanęliśmy naprzeciwko siebie.

Za zaufanie! - wzniosła toast.

Za zaufanie! - odpowiedziałem, bo w jej oczach dostrzegłem dobrze mi znane ciepło.

Kwadrans po północy Puzio poprowadził nas na szczyt wieży. Chciał podnieść klapę, ale nie dał rady, tak ciężka była warstwa śniegu. Stanął więc piętro niżej i przez otwarte okienka niczym hejnalista z wieży Ko­ścioła Mariackiego w Krakowie zagrał uroczystą melodię własnej kom­pozycji. Brzmiało to jak utwór stworzony specjalnie na życzenie miłośni­ków festiwalu "Warszawska Jesień", ale nagrodziliśmy go oklaskami.

Bawiliśmy się do drugiej. Gwóźdź miał rację. To był bal jak na "Tita-nicu". Tej nocy nie zaprzątałem myśli sprawami tajemnic zamku i chyba wszyscy to odczuli, bo zabawa była przednia mimo rezerwy, jaką zacho­wywałem w stosunku do naszych zagranicznych gości. Za oknem świstał wiatr, śnieg zacinał i jak werble wystukiwał rytm na szybach. Prawie cały ten czas spędziłem z Marion.

Na koniec panowie odprowadzili panie do ich pokoi, ja poszedłem się przebrać i następnie udałem się do kotłowni, by porządnie napalić w pie­cu. Wrzuciłem do paleniska dużo drewna, ustawiłem temperaturę i wróci­łem do siebie. Zadbałem o ciepło w moim pokoju, wykąpałem się i zanu­rzyłem w śpiwór. Nie zdążyłem zasnąć, gdy uchyliły się drzwi i do środka weszła postać z czymś długim i cienkim w dłoni, czymś co wyglądało jak nóż. Leżałem w bezruchu, a cień zbliżał się do mnie i gdy stanął przy łóżku i pochylił nade mną, zapaliłem lampkę. To była Marion ze świecą w dłoni. Przebrała się w pidżamę frotte.

Chciałam przy świecy spędzić z tobą jeszcze jakiś czas - wyja­
śniła.

Wstałem, odnalazłem w pokoju świecznik, zapaliłem świeczkę i zgasi­łem lampkę. Usiedliśmy na łóżku twarzami do siebie, oparci o drewniane wezgłowia, okryci tym samym śpiworem i kocem. Rozmawialiśmy jesz­cze godzinę wspominając dziecinne lata, jedząc tabliczkę czekolady, jaką miałem w plecaku i jak ognia unikając tematu Norwega. Nie pamiętam, które z nas zasnęło pierwsze. Spało mi się wspaniale, a obudziło mnie silne potrząsanie za ramię. Nad łóżkiem stała rozhisteryzowana Pożyczka.

Panie Pawle! - krzyczała.

W przeciwległym kącie łóżka poruszyła się Marion i nastolatka spoj­rzała na nią podejrzliwie.

Co się stało? - zapytałem przecierając oczy.

Kocioł, kotłownia nie grzeje! - usłyszałem.

Co?!

Kaloryfery są zimne, woda w kranach zamarzła!
Błyskawicznie zerwałem się z łóżka. Nie bacząc na obecność kobiet

przebrałem się w normalny strój i wybiegłem na korytarz. Od razu poczu­łem chłód. Zerknąłem na zegarek. Była jedenasta godzina nowego roku. W łazience na pierwszym piętrze zobaczyłem, że rury były pokryte szro­nem, nie udało mi się nawet przekręcić kurka. Każdy mój oddech odzna­czał się kłębami pary, a lustro nad zlewem zniknęło pod lodową mozaiką.

Gdzie jest Norweg?! - wrzasnąłem.

Pobiegłem przez ganek do pokoju zajmowanego przez obcokrajow­ców. Bez pukania wkroczyłem do środka. Przywitał mnie Morgan, który bezceremonialnie rzucił się na mnie z pięściami. Byłem tak wzburzony, że nie wdawałem się w potyczkę, tylko po uniku wyrzuciłem Szkota na kory­tarz i zatrzasnąłem drzwi od pokoju zajmowanego przez Norwega.

Coście zrobili?! - krzyknąłem na Jarla siedzącego w fotelu, owi­niętego w koce i kołdrę, popijającego herbatę, która była przygotowana w termosie.

Niech pan się tak nie denerwuje - próbował mnie uspokoić. - Niech pan oszczędza energię. Na zewnątrz jest minus trzydzieści stopni. Jest zawieja śnieżna, a zaspy wokół zamku uniemożliwiają, żeby ktokol­wiek stąd wyszedł i zszedł do doliny. Te narty w kącie, to jedyne całe na tym zamku - wskazał dwie pary stojące w kącie pokoju. - Przez radio­stację nie wezwie pan żadnej pomocy. Oczywiście wszystkie szkody zo­staną zrekompensowane panu Żelaznemu.

J jak pan sobie wyobraża nasze przetrwanie w takich warunkach?

Wezmę to, na czym mi zależy, i rozstaniemy się.

Wziąłby pan bez próby zamrożenia nas wszystkich!

Czy aby na pewno?

Bez słowa odwróciłem się, wyszedłem trzasnąwszy drzwiami i zsze­dłem do kotłowni. Po drodze minąłem zdezorientowanych mieszkańców zamku. Marion przyłączyła się do mnie. Podłoga w piwnicy była jednym wielkim lodowiskiem. Drzwi do pomieszczenia z piecem otworzyłem po ostukaniu łopatą lodu, który zamroził wejście. W środku zobaczyłem, że piec miał wyłączone palenisko i uszkodzoną rurę, którą dopływała woda do podgrzania w piecu. Jednak cienki strumień wody wciąż się wylewał, wprost na zgromadzony opał.

Ale nas załatwił - szepnęła Marion.

Ciekaw jestem, po co przyszłaś do mnie w nocy? Czy nie po to, żeby nie zamarznąć i żeby Morgan mógł swobodnie działać, gdy ja będę zajęty?

Marion zbladła, a potem poczerwieniała ze złości. Po chwili jednak opanowała się.

Nie - odpowiedziała.

Zakręciłem zawór doprowadzający wodę do kotłowni. Bez słowa podałem jej kilka szczap drewna. Pojęła, o co mi chodzi i powędrowała na parter. Szybko ustawił się łańcuszek mieszkańców i w ten sposób uratowaliśmy część zapasów drewna przed kompletnym zamoknięciem. Następnie wyłączyłem agregat, bo uznałem, że musimy oszczędzać pali-

wo, a prądu zgromadzonego w akumulatorach na razie nam wystarczy. Przez okno na pierwszym piętrze wyjrzałem na dziedziniec. Rzeczywi­ście, jakakolwiek wyprawa do doliny bez nart nie miała sensu. Śnieg sięgał do połowy wysokości bramy. Prawie kompletnie zakrył okna na parterze.

Co teraz zrobimy? - zapytała mnie Pożyczka.

-Zabierzcie kołdry, koce, śpiwory, najpotrzebniejsze rzeczy osobiste i zanieście to wszystko do kuchni. Tam rozpalimy ogień w piecu i prze­czekamy mrozy. Mamy co jeść i na razie czym palić, to jakoś przetrwamy.

Z chłopcami zacząłem nosić opał, a dziewczyny zajęły się przygoto­waniem wygodnych miejsc do spędzenia mrozów. Kiedy po dwóch go­dzinach w kuchni zrobiło się ciepło, a każdy półleżał w legowisku, Kasia przypomniała sobie o obcokrajowcach.

Co z Jarlem i Morganem? - zapytała. - Czemu tu nie przyszli?
Milczałem, a Marion wystąpiła jako mój rzecznik opowiadając o mo­
ich podejrzeniach.

Powinniśmy ich skazać na banicję - stwierdził Gwóźdź.

Zwiewajmy stąd - zaproponował Puzio.

To niemożliwe! - Kasia pokręciła głową, w czym wtórowała jej Różyczka. -Tak świetnie razem się bawiliśmy...

Nieprawdopodobne - Pożyczka była wystraszona.

Niestety, to prawda i jesteśmy więźniami tych panów - powie­działem. -Nie mamy wyjścia i musimy czekać, co zrobią. Znajdą to, po co przyszli i sobie pójdą. Możemy tylko się modlić, żeby to stało się jak najszybciej...

Właśnie, że nie! - do kuchni weszli Jarl i Morgan.

Obaj ubrani byli w ciepłe kurtki, czapki z nausznikami, jak turyści na górskiej wycieczce. Wyglądali na zadowolonych z siebie.

Bardzo mi przykro to mówić, ale to co pan Paweł mówi o mnie jest
prawdą, chociaż niepełną-Jarl usiadł na stole pośrodku kuchni. - Inte­
resuje mnie znalezienie pewnej rzeczy i to wszystko. Wścibstwo i upór
pana Pawła zmusiły mnie do podjęcia radykalnych kroków. Obiecuję, że
wszystkie szkody pokryję z własnej kieszeni właścicielowi zamku, które­
go zobowiążę, by także zrekompensował wszelkie straty swym młodym
pracownikom.

-To była marchewka, a co będzie kijem? - wychrypiał spod kołdry Gwóźdź.

Kijem będzie układ - odpowiedział Norweg. - Jak długo tu
wytrzymacie? Ile czasu wytrzymacie z tym zapasem opału?

Interesuje mnie znalezienie pewnej rzeczy i to wszystko. Wścibstwo i upór pana Pawła zmusiły mnie do podjęcia radykalnych kroków.

Możemy palić meble - zauważył Gwóźdź.

Skąd weźmiecie wodę?

Ze studni, można ją czerpać w piwnicy - wyjaśniłem.

Świetnie, ale ile czasu tak wytrzymacie? - Jarl uśmiechnął się. - Dzień, dwa, trzeciego będziecie chcieli zejść do doliny. Ilu z was da radę tam dojść przez te zaspy? Pan Paweł, Marion... ktoś jeszcze? Z Morganem mamy narty, na których zejdziemy w kilka godzin i wy­jeżdżając z Polski powiadomimy kogo trzeba o waszej sytuacji.

Czego pan oczekuje w zamian? - zapytałem.

Pańskiej pomocy.

Nie - odpowiedziałem.

Trudno - Jarl z rezygnacją wzruszył ramionami.

Norweg i Szkot wyszli z kuchni. Słyszeliśmy ich kroki nad głową, jak szli do wschodniego skrzydła.

Czemu pan się nie zgodził? - zdziwiła się Różyczka.

Bo są w tak samo krytycznej sytuacji jak my - tłumaczyłem. - Mają narty, ale i tak nie dadzą rady zejść do doliny, bo śnieg jest za miękki. Skoro chcą mojej pomocy, to znaczy, że sami nie potrafią odkryć skrytki z tym, co ich tu interesuje. Chłopcy, weźcie puste naczynia! Idziemy po wodę!

Wstałem, Gwóźdź i Puzio zrobili to samo. Wzięliśmy wiadro, kilka pustych butelek, garnek i czajnik. Bez trudu przeszliśmy do piwnicy, na której końcu słychać było stukot, gdy Jarl i Morgan buszowali w zasypa­nych gruzem częściach piwnicy. My przez okienko wyciągnęliśmy wia­drem na łańcuchu wodę ze studni, nabraliśmy jej do naszych naczyń i wróciliśmy do kuchni. Wspólnie przygotowaliśmy posiłek, termosy z her­batą i kawą. Około czternastej najedzeni, zaopatrzeni w ciepłe napoje zanurzyliśmy się w swoich kocach i kołdrach i leżeliśmy. Co jakiś czas ktoś dokładał szczapy do ognia, ale wciąż panowało milczenie przerywa­ne tylko trzaskami w piecu i łomotem w piwnicy.

Obserwowałem zmęczone i wystraszone twarze młodych ludzi, za­barwione przez blask ognia na pomarańczowo. Zastanawiałem się, na ile mogłem ufać Marion, bo kto wie, czy Jarl nie zostawił jej wśród nas jako szpiega. Różyczka próbowała włączyć radio, ale ono nie działało. Termo­metr za oknem rozsypał korale rtęci z pękniętej rurki.

Po zmroku zjedliśmy kolację, przygotowaliśmy kolejne porcje herba­ty. Wtedy z niepokojem zauważyłem, jak szybko skurczył się nasz zapas opału. Była go zaledwie połowa tego co w południe. W takim tempie

mogło go starczyć najwyżej do końca jutrzejszego dnia. Czy rzeczywiście mieliśmy zacząć palić meble? Do tego Puzio i Pożyczka zaczęli kaszleć, a Kasia, która nie miała stetoskopu i nie mogła ich dobrze zbadać, jedynie ze smutkiem pokręciła głową, podała im porcje wapna i witaminy C z apteczki. Milczenie współtowarzyszy mnie przygnębiało.

Pójdę do nich - powiedziałem wstając. - Jarl miał rację, długo
tu nie wytrzymamy.

Moja decyzja została przyjęta z ulgą. Marion postanowiła pójść ze mną. Zdziwiona przyglądała się, jak do chlebaka wkładam kilka rzeczy, biorę linę i latarki.

Odnaleźliśmy Jarla i Morgana w sali balowej przy kominku, w którym buzował ogień; oni nie mieli skrupułów przed paleniem mebli.

Witam sąsiadów! - Jarl wzniósł w naszą stronę szklaneczkę whisky. - Co was do nas sprowadza? Może szklaneczkę czegoś na rozgrzewkę? Morgan, bądź tak dobry...

Przyszedłem się dogadać - odpowiedziałem.

Nareszcie - Jarl uśmiechnął się zadowolony. - Siadajcie pań­stwo i mówcie.

Po pierwsze, Morgan idzie do kuchni - stawiałem swoje warun­ki. - Nie chcę go mieć za swoimi plecami, a wolę, żeby pilnował moich przyjaciół i chronił przed jakimkolwiek nieszczęściem.

Zgoda - Jarl kiwnął głową.

Po drugie, da pan słowo honoru, że nikomu tu nie spadnie włos z głowy, bez względu na to co się stanie - kontynuowałem.

Zgoda.

Po trzecie, pan zabierze tylko pas i będę pana ścigał jako zwykłego złodzieja - obiecałem. - Po czwarte, po zejściu do doliny sprowadzi pan tu pomoc.

Zgoda - uśmiechnął się Jarl. - Słowo, że dotrzymam warun­ków. Kiedy zaczynamy poszukiwania?

Możemy od zaraz, tylko... - wymownie spojrzałem na Morgana.

Morgan, mój drogi... - Jarl zwrócił się do Szkota.


Będę ich pilnował jak własnej rodziny - przyrzekł Szkot. Po chwili Morgan wziął kilka swoich rzeczy i wyszedł. >

Co teraz? - zapytał Jarl.

Możemy napić się whisky, bo trzeba jakoś doczekać, aż zgaśnie
ogień w kominku - odpowiedziałem.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

CZEKANIE W MROZIE . MIEJSCE ODPOCZYNKU I TRON

. POTWORY Z KOMINKA . PIĘĆ PASÓW . W PUŁAPCE .

UCIECZKA Z PODZIEMI . MISTRZ I UCZENNICA

Siedzieliśmy w milczeniu. Jarl spoczął w fotelu na wprost kominka. Marion wybrała sobie krzesło, które przysunęła do ściany kominka i ubra­na w kurtkę, zawinięta w koc, ze szklanką whisky w dłoni przytuliła się do potwornych rzeźb. Wstała raz, żeby włączyć muzykę z magnetofonu, bo cisza panująca w komnacie i na zamku chyba ją denerwowała. Poczęsto­wałem się jednym z cygar Norwega, ustawiłem krzesło przed oknem wychodzącym na Kocioł Jański i wpatrywałem się w wirujące w powie­trzu płatki śniegu.

Ogień w kominku przygasał bardzo wolno. Oparłem nogi na parape­cie i bujałem się na krześle, które opierało się na podłodze tylko na tylnych nogach. Zdawało mi się, że widzę, jak mróz powoli pełznie po kamiennej podłodze sali. Jarl często dolewał sobie whisky, potem pił już tylko gorącą herbatę z termosu. Około dwudziestej trzeciej w komnacie było tak zim­no, że lekko drżałem. Wstałem i podszedłem do kominka. Marion spoj­rzała na mnie z nadzieją, a Norweg z ciekawością.

Już? - zapytał.

Tak - przytaknąłem.

Podszedłem do kandelabru stojącego na środku stołu i zapaliłem wszystkie świeczki. Świecznik ustawiłem na progu kominka.

To dla lepszego efektu - wyjaśniłem.

Pan wie, gdzie jest kryjówka? - dopytywał się Jarl.

Mam tylko nadzieję, że znam początek drogi - odpowiedziałem.

Uczciwi zawsze wybiorą dobrą ścieżkę.

Proszę sobie darować te dygresje - mruknął Norweg. - Za­
warliśmy układ i ufam, że obaj jesteśmy dżentelmenami.

-Niech będzie - zgodziłem się. Wstałem i podszedłem do Marion.

Powiedz, dokąd miał wpierw udać się poszukiwacz znaku zostawione­
go przez Artura?

Do Smyrny, czyli Wlenia - odpowiedziała. - Ze Smyrny pocho-

dził umęczony biskup Polikarp, a we Wleniu uwięziono biskupa Tomasza...

Tak, ale... - robiąc pauzę zawiesiłem głos. Jarl spojrzał na mnie zaskoczony.

To pan nas okłamał? - zaniepokoił się.


Nie - uśmiechnąłem się. - To my, niewtajemniczeni, musieli­śmy jeździć, szukać i błądzić. Dlatego autor zagadki pomieszał wszystko, zostawiając wskazówki dla człowieka obznajomionego z tą okolicą i jego historią oraz z Biblią, zrozumiałe bez jeżdżenia.

Sugerujesz, że zagadkę można rozwiązać nie wychodząc z zam­ku? - pytała Marion.

Tak, człowiek wtajemniczony tego by dokonał - przyznałem.

Wtajemniczony? - dziwił się Jarl. - Czyli kto?

Uczeń Artura, to do niego skierowane są słowa zapisane w Biblii znalezionej w piwnicy-tłumaczyłem.

Ucznia nie ma, bo inaczej już by rozwiązał tę zagadkę - zauważył Jarl.

Od czasu wojny zamek był ruiną i dopiero niedawno znaleziono wskazówki, jak odszukać znak. Skąd pan wie, że uczeń Artura nie pro­wadzi poszukiwań?

Pan? - twarz Jarla pobladła i wyglądał na wystraszonego. - To niemożliwe, jest pan za młody. Żelazny to pana rówieśnik...

Morgan - podpowiedziała Marion.

Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Nie chodzi o mnie, bo nigdy nie należałem do żadnych tajnych stowarzyszeń. Podzieliłem się z panem tylko moimi podejrzeniami.

Morgan... - Jarl szeptał mrużąc oczy głęboko zamyślony. - Myśli pan, że ten uczeń zechce wkroczyć w ostatniej chwili i zabrać znak?

On chyba do niego należy? - przypomniałem Norwegowi.

Zagryzł tylko wargi i ponurym wzrokiem powiódł w kierunku niewi­docznej kuchni, a potem do drzwi. Wstał, podbiegł do nich i gwałtownie szarpnął jednym ze skrzydeł. Jedyne co zobaczył w sieni to ciemności, a do nas doleciał lodowaty podmuch powietrza. Zaraz potem umilkł ma­gnetofon i zgasły reflektory, które paliły się na dziedzińcu. Z torby wyją­łem latarkę i chciałem wyjść z sali balowej.

Dokąd pan idzie? - zapytał mnie Jarl.

Chcę uruchomić agregat prądotwórczy, bo... - przerwałem
w pół zdania widząc wyraz twarzy Norwega. -Agregat też uszkodzili­
ście? - domyśliłem się.

To było zanim zawarliśmy układ.

Co się stało? - zaniepokoiła się Marion.

Mamy jeszcze mniej czasu - rzuciłem. - Nasi zagraniczni go­ście postanowili zniszczyć także agregat. Może powie pan, co jeszcze wymyśliliście?

Nic więcej. Czekam, aż rozwiąże pan zagadkę - odparł Norweg wracając na fotel.

Usiadłem w fotelu i zapatrzyłem się na cienie rzucane przez światło ze świec. Potwory z rzeźb kominkowych wydawały się jeszcze bardziej ohydne, wyglądały jakby pełzały po ścianach. Marion dostrzegła na co patrzę i sama zapatrzyła się w te ruchome obrazy. Wyjąłem notatki i za­brałem głos.

Zacznijmy od słów Szczepana, pierwszego męczennika Kościoła,
który powiedział:

Niebo jest tronem moim,

A ziemia podnóżkiem stóp moich;

Jaki dom zbudujecie mi,

mówi Pan,

Albo jakie jest miejsce

odpocznienia mego?

Zamilkłem i spojrzałem na moich towarzyszy. Jarl wpatrywał się we mnie, a Marion ze zmienioną twarzą na ściany.

Niech pan powie, czego dotyczą te słowa? - zapytałem Jarla.

Miejscem odpoczynku jest dom, a domem Pana jest kościół - odpowiedział Norweg. - Trzeba poszukać, gdzie na zamku była kaplica?

Blisko pan trafił - przyznałem. -Ale to są słowa Artura, który każe swojemu uczniowi odpowiedzieć na pytanie:, jakie jest miejsce od­pocznienia mego?".

Ten zamek, jakby zawieszony w niebie, mający u swych stóp oko­liczne ziemie - odezwała się Marion. - Miejscem odpoczynku była najbardziej reprezentacyjna sala zamku, ta komnata?

Tak jest - pokiwałem głową. - Kolejną wskazówkę daje nam wizyta w Pergamonie, czyli Siedlęcinie?

Templariusze, Lancelot, zakon bez skazy... - Jarl próbował trafić.
    
- Co łączy dwa przekazy dotyczące Pergamonu oraz templariuszy?

- podpowiadałem. - Tron szatana i czczenie Bafometa - odpowie-

działem, gdy Marion i Jarl patrzyli na mnie oczekując, co powiem. - Marion, co widzisz na ścianach?

Jarl dopiero teraz zdawał się zwracać większą uwagę na cienie.

Sługi szatana krążące wokół jego tronu - odpowiedziała Marion.

Kominek to tron...

Norweg zerwał się z fotela i podszedł do kominka. Oglądał rzeźby, mrużąc oczy, próbował w półmroku dostrzec szczegóły, coś, co stanowi­łoby kolejną wskazówkę.

I co dalej? - zapytał po chwili prostując się.

Sięgnąłem pod kurtkę i z pochwy na pasie wyjąłem długi nóż. Jarl pobladł, Marion cofnęła się o krok. Podałem broń rękojeścią w stronę Norwega.

-Niech pan teraz zrobi z bestią to, co zrobiłby z nią średniowieczny błędny rycerz - poprosiłem.

Jarl obejrzał nóż, palcem przejechał po ostrzu i bezradnie stanął przed kominkiem.

Powinienem zabić bestię, ale jak mam żelazem zniszczyć kamień?

pytał sam siebie.

Wtedy podeszła do niego Marion, wyjęła mu nóż z dłoni i jednym szybkim ruchem wepchnęła ostrze w paszczę bestii umieszczonej pośrodku gzymsu. Metal zazgrzytał o kamień i nic się nie stało.

Brawo, Marion! - klasnąłem. - Tylko trzeba wybrać nie postać
centralną, a tę o nąjohydniejszej twarzy.

Czemu? - zdziwił się Jarl.
Podszedłem do nich i zabrałem Marion broń.

Tak się przyjęło, że szatan w naszej kulturze ma ludzką ale wstrętną
twarz-wyjaśniłem. - Ludzie uparli się, by prezentować zło z brzydotą
w jednym szeregu. Pan jednak najlepiej wie, że to co złe, wcale nie wy­
gląda wstrętnie, wręcz potrafi urzec swym dziwnym pięknem. Dlatego
tak wielu ludzi wybiera łatwy zarobek, nie zawsze legalny. Wydaje im się,
że spryt i odwaga, jaką się przy okazji wykazali, to coś wspaniałego. Według
Apokaliptyków to zwycięstwo bestii, którą każdy z nas ma w sobie. Be­
stia potrafi być piękna...

To mówiąc uderzyłem nożem w pionową, wąską szparę między pier­siami wyrzeźbionej z boku kominka pięknej niewiasty w stroju rzymskim, niosącej w jednej ręce koszyk pełen smakołyków, w drugiej zaś krótki miecz ociekający krwią. Ostrze wsunęło się na głębokość pięciu centy­metrów, ale nic się nie wydarzyło.

- Trzecia wskazówka - tłumaczyłem. - Sardes, kult Kybele po-łączony z ucztami i chrztem krwi. Pogatiski obrzęd ku czci bestii ukryty w atrakcyjnej formie.

W tym momencie pchnąłem nóż jeszcze głębiej. Trafiłem na opór i czułem jak koniec noża dotyka jakiegoś mechanizmu. Naparłem z całej siły i w kominku coś zazgrzytało.

Jarl natychmiast obejrzał ścianki kominka, dłużej przyglądał się ścian­ce paleniska, która wydawała się być fragmentem skały będącej dużą częścią zamku. Odsunąłem kandelabr i z latarką w dłoni wszedłem do paleniska. Wzdłuż krawędzi ściany ukazały się rysy, których wcześniej nie było. Jak należało otworzyć ukryte wejście? Zaparłem się i mocno pchnąłem obiema rękoma. Płyta cofnęła się o dwa centymetry i dalej nawet nie drgnęła.

Zrobiliśmy jakiś błąd? - zmartwił się Jarl.

Nie - odparłem grzebiąc w zestawie pogrzebaczy, które były wsunięte do specjalnej kieszeni w dziurze w skale obok kominka.

Wybrałem jeden o płaskim ostrzu i zacząłem go wpychać w rysę po lewej stronie. Rysa poszerzyła się, a potem zacząłem przesuwać płytę na zasadzie dźwigni. Po kilkunastu sekundach udało się odsunąć ją w prawo. Okazało się, że była teraz wepchnięta we wcześniej wykute szyny, jakie stosuje się w szafkach z przesuwanymi drzwiami. Z przej­ścia biło stęchlizną. Widoczny tunel wykonany w skale, z kamiennymi schodami, pozwalał osobie średniego wzrostu przejść jedynie mocno się schylając.

Podałem latarkę Marion.

Idziemy? - zapytałem.

Oboje niepewnie skinęli głowami. Ruszyłem pierwszy, za mną Jarl, a na końcu wędrowała Marion. Szedłem niepewnie stawiając kroki, opie­rając się jedną ręką o ścianę. Po przejściu kilkunastu schodków znaleźli­śmy się w tunelu wydrążonym w skale. Tylko z prawej ściany mieliśmy prosty, ceglany mur oddzielający nas zapewne od piwnicy pod północną częścią zamku. Mogliśmy wyprostować się i iść nie ocierając rękawami o brudne skały i cegły.

Przeszliśmy około dwudziestu metrów i weszliśmy do niewielkiej sali o bokach długości najwyżej trzech metrów. Pod ścianą przeciwległą do wejścia znajdowało się pięć dziwnych kolumn, na których zawieszono cztery pasy i zwykły sznur. Pierwszy z lewej był sznur z kilkoma węzłami, na prawo od niego skórzany pas z sakiewką. W nie zamkniętej sakiewce

Czemu jest ich pięć? - zapytała Marion.

Trzeba wybrać ten właściwy - wyjaśniłem.

widać było złote monety z czasów rzymskich. Środkowy pas był najobfi­ciej ozdobiony. Na skórę nałożono warstwy atłasu i jedwabiu, a całość nabito złotymi blachami w kształcie magicznych symboli, nadzianymi ka­mieniami szlachetnymi jak dobry keks rodzynkami. Na sprzączce był wi­doczny napis w grece: "Efez". Drugim od prawej był pas nabity metalo­wymi płytami, do którego umocowano pochwę z mieczem. Ostatni pas był wykonany ze zwykłej skóry, ale był nabity srebrnymi ćwiekami ukła­dającymi się w zapisane w grece nazwy siedmiu miast, zarazem imion Exitusian.

Czemu jest ich pięć? - zapytała Marion.

Trzeba wybrać ten właściwy - wyjaśniłem.

A jak wybierzemy zły?

To spotka nas kara.

Jarl bez namysłu podszedł do środkowego.

Piękny, ozdobny, z napisem: "Efez" - szeptał dotykając go.

Niech pan na razie go nie bierze - poprosiłem. - Te kolumny wykonane są z gliny. Z tyłu widać haki, na których wiszą pasy. Te haki to zwykłe wykrzywione pręty, zapewne część mechanizmu uruchamiające­go pułapkę.


Który pana zdaniem jest prawdziwy? - Jarl zwrócił się do mnie. Marion w tym czasie stała w wejściu i po kolei świeciła na pasy.

Kim byli Exitusianie? - odpowiedziałem pytaniem.

Wojownikami, strażnikami... - Jarl podszedł do pasa z mieczem.

Kiedy powstali?

Zdezorientowany Norweg zatrzymał się przy pasie z rzymskimi mo­netami w sakiewce.

Po co powstali? - zadałem ostatnie pytanie.

Jarl odszedł od kolumn i świecił na pasy nie mogąc się zdecydować.

Który pas by pan wybrał? - spytał mnie.
Poświeciłem na sznur z węzłami.

Bieliźniany sznur? - kpił Norweg. - Exitusianie byli wspaniały­mi ludźmi, dumnymi i świadomymi swej siły. Byli i są współczesnymi magami.

To sznur taki, jakim przepasywali się pielgrzymi i apostołowie wę­drując i przynosząc ludziom naukę o Chrystusie - wyjaśniałem. - Jest tam siedem węzłów - dodałem.

To ten! - Jarl wskazał na pierwszy z prawej z napisami wykona­nymi ze srebrnych ćwieków.

Rzucił się do tamtej kolumny i zdjął pas z haków. Nie wydarzyło się nic, prócz krótkiego błysku, który zauważyłem w szparze w ceglanym murze.

Lont wybuchowy! - krzyknąłem. - Uciekajmy, zaraz to wszyst­
ko wybuchnie!

Skoczyłem w kierunku wyjścia z sali. Nie zdążyłem powstrzymać Marion. Ta złapała sznur i zdjęła go z kolumny. W tym czasie Jarl próbo­wał założyć swój pas.

To pułapka! - wrzasnąłem na Norwega i pociągnąłem go za rękę.

Marion przebiegła obok mnie i pomknęła jak łania w kierunku scho­dów. Wyrwałem pas z rąk Jarla, co zmusiło tego zaślepionego swoją ideą człowieka do pościgu za mną. Wbiegliśmy do sali balowej i wtedy usły­szeliśmy wybuch dobiegający z dziedzińca. Nad zamkiem uniosła się wielka chmura śniegu, brył lodu i opału zgromadzonego na placu.

Odsuńmy się! - zawołałem odciągając Jarla i Marion od okna.
Zrobiłem to w samą porę, bo opadający lód i kawałki drewna wybiły

szyby, a na podłogę posypały się odłamki szkła. Teraz usłyszeliśmy kolej­ny wybuch. To zawaliła się baszta bramna zamieniając się w kupę gruzu nie do przejścia.

Dzieciaki w kuchni! - krzyknęliśmy z Marion.
Wybiegliśmy z sali zostawiając Norwega. Młodzież, Kasię i Morgana

spotkaliśmy na ganku, gdy szli do nas niosąc plecaki.

Ściany pękają i trzeba się było wycofać - wyjaśnił Szkot.
Wziąłem od niego swój bagaż i wróciliśmy do sali balowej. Morgan

podbiegł do swojego szefa i obejrzał jego zdobycz.

Uciekajmy do wieży - proponowała Pożyczka. - Ona jest tak
masywna, że przetrwa...

-Nie, pójdziemy do piwnicy - zdecydowałem.

Popychałem wszystkich, by schodzili jak najprędzej. Morgan prowa­dził oszołomionego Jarla. W kilka sekund dobiegliśmy do miejsca, gdzie na gruzie leżały szczątki SS-mana.

Nas czeka to samo - wyszeptał Gwóźdź.

Zasłońcie oczy, nos i usta! - krzyknąłem odwracając się tyłem do przejścia.

Zaraz silny grzmot wstrząsnął posadami zamku, a na plecach poczu­łem silną falę uderzeniową, która rzuciła mnie na ścianę. Dookoła nas zapanowały ciemności, gdy wielka chmura pyłu ogarnęła nas. Potem sły­szeliśmy, jak sypią się nad naszymi głowami kamienie i cegły.

Ale fajerwerki - usłyszałem Gwoździa. - Teraz na pewno ktoś po nas przyjdzie.

Coście zrobili, że tak wszystko wybuchło? - pytała Kasia.

Zgubiła nas chciwość jednego człowieka - odpowiedziałem.
Norweg leżał zasłonięty przez Morgana wciąż ściskając jak najcen­
niejszy skarb pas, który wybrał.

Marion! - krzyknąłem rozglądając się po piwnicy.

Tu! - zobaczyłem błysk latarki w miejscu, gdzie były schody pro­wadzące do wieży.

Co tam widzisz? - zapytałem.

Nie mamy wyjścia, jesteśmy zasypani!

Jej krzyk usłyszeli wszyscy. Dziewczyny zaczęły płakać, chłopcy opu­kiwali ściany, Kasia badała Norwega, a Morgan dołączył do Marion. In­tensywnie myślałem, którędy możemy wyjść, żeby się uratować. Wie­działem, że strop piwnicy długo nie wytrzyma, bo leżą na nim tony kamie­ni i śniegu, a do tego może być poważnie uszkodzony po kolejnych wybu­chach. Morgan wrócił do mnie.

-Zasypane - potwierdził.-Mury pękają- dodał. - Może gdzieś można wybić wyjście na zewnątrz?

Raczej nie - odparłem. -Aż dziw bierze, że pułapka z ładunka­
mi wybuchowymi przetrwała tyle lat, ale ktoś, kto ją przygotował, dobrze
wszystko przemyślał. Zadbał, by nikt żywy się stąd nie wydostał.

Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Pobiegłem do Marion, która wciąż mocowała się z drzwiami prowadzącymi do wieży.

Pomóż mi - rozkazałem jej wyjmując ze swojego plecaka liny,
uprząż i sprzęt do wspinaczki.

Otworzyłem drzwiczki prowadzące z piwnicy do cembrowiny studni. Jak przewidywałem, jej otwór, zaledwie trzy metry wyżej, był odsłonięty. Studnię wykuto w skale i bez trudu znalazłem szczeliny, w które wcisną­łem "kości" - specjalne blokady, do których można umocować linę i tak utworzyć prowizoryczne stanowisko wspinaczkowe.

Marion i Morgan trzymali linę, a ja odchylony, stojąc na parapecie okienka, założyłem jedną kość, wbiłem hak. Stanąłem na nim i wbiłem kolejny. Tak wspiąłem się do krawędzi studni i znalazłem się na wielkim gruzowisku, jakim stał się zamek Treuburg.

Wieża osunęła się na wschodnie skrzydło zamieniając je w wielką kupę kamieni. Mury zewnętrzne od strony Kotła Jańskiego runęły w prze­paść. Za to od strony Czarcich Wrót było kolejne usypisko gruzu i śniegu.

Było słychać lawiny kamieni toczących się po stoku Kotła i rozbijających się na jego dnie. Wszędzie panowały ciemności, było zimno, a w promie-niu latarki widać było tylko kreski uciekających płatków śniegu.

Jak tam? - pytał Morgan.

Źle - odpowiedziałem.

Tu też, mury pękają!

Dawaj dzieciaki!

Mieliśmy jedną uprząż i drugą linę. Każdy, kto wychodził z piwnicy i miał wejść po hakach, trzymał się liny, którą zostawiłem, i był przeze mnie asekurowany. Najpierw wciągnąłem dziewczyny i Kasię, potem Jarla, Marion, chłopaków i na koniec Morgana.

Każdy kto znalazł się na powierzchni bał się zrobić choćby krok po niepewnym gruncie, bo kamienie, cegły i śnieg tworzyły sterty niewygod­ne i niebezpieczne do chodzenia.

Co robimy? - pytał Morgan patrząc jak zwijam liny.

Idziemy czy czekamy? - odpowiedziałem pytaniem. Wyjąłem z plecaka rakietnicę i rakiety, dar Quasimodo dla Żelaznego.

Szybko wystrzeliłem trzy czerwone rakiety, resztę zachowując na póź­niej.

Zostajemy i czekamy na pomoc? - domyślił się Morgan.

Na razie tak, ale... - przerwałem słysząc jak gdzieś w ciemno­
ściach w przepaść runął fragment zamku. - Idziemy i to jak najszybciej,
bo zaraz z tymi ruinami znajdziemy się kilkaset metrów niżej.

Ustawiłem wszystkich w kolumnę, na końcu której był Morgan. Zszo­kowanego Norwega prowadziły Kasia i Pożyczka. Marion opiekowała się młodzieżą. Powiązałem nas liną i z kijkiem w dłoni ruszyłem pierwszy przez gruzy w kierunku Czarcich Wrót.

Przeszedłem zaledwie cztery metry, gdy znalazłem się nad krawędzią krateru, jaki powstał w miejscu, gdzie był dziedziniec. Musiałem jego brze­giem, jak najdalej od przepaści, przejść w kierunku miejsca, gdzie kiedyś była brama.

W kilka minut dotarłem do ruin baszty bramnej. Za mną była Różycz­ka. Oparty na czekanie i kijku obejrzałem się, by zobaczyć, jak radzą sobie pozostali. Widziałem równy szereg, w którym każdy oprócz Norwe­ga miał latarkę czołową lub zwykłą na sznurku, zawieszoną na szyi. Na­gle ten łańcuszek zadrżał, jego środek załamał się przy huku spadających kamieni. To resztki północnego skrzydła zaczynały zsuwać się do Kotła. Poczułem szarpnięcie, lina umocowana do uprzęży pociągnęła mnie w tył.

Pozostali byli przewiązani nią w pasie, więc teraz czuli ból odbierający siłę do walki o utrzymanie równowagi.

Wbiłem czekan i czekałem, aż się o coś zahaczy. To samo zrobił Morgan, tylko że on był już nad krawędzią. Między nim a Marion, roz­paczliwie szukającą jakiegokolwiek oparcia dla swojego czekana, na linie zwisali Norweg, Kasia i Pożyczka.

Jakimś cudem zahamowałem. Szybko obwiązałem linę wokół czeka­na i pobiegłem przed siebie. Potykałem się na kamieniach, belkach, ale w końcu dobiegłem do schodów wykutych w skale, prowadzących kie­dyś do bramy. Tam dzięki hakom i kościom założyłem stabilne stanowi­sko. Zostawiłem tu plecak, wystrzeliłem rakietę i wróciłem do reszty. Po­mogłem Różyczce i chłopakom wejść. Kazałem im iść trzymając się liny. Przypięty do liny dotarłem do Marion. Jej nogi zwisały nad przepaścią. Lina jeszcze trzymała się na biodrach, ale przecież ona do spółki z Morga­nem utrzymywała ciężar trzech osób.

Błyskawicznie przewiązałem jej linę do czekana uwalniając Marion, a potem zacząłem wciągać Kasię i Pożyczkę. Z tą drugą wciągnąłem też koniec liny. Zaraz też zjawił się Morgan.

Gdzie Jarl? - zapytał podenerwowany.

Oszalał - opowiadała Kasia. - Gdy spadliśmy w przepaść, wbił w ścianę hak, przywiązał się do niego i odciął linę mówiąc, że Morgan go uratuje.

Szkot stanął nad krawędzią i ostrożnie wyjrzał. Gdy przeniósł ciężar ciała na prawą nogę, runął w przepaść. Był ciężko ranny, bo na jego prawej nogawce, na wysokości kolana widziałem wielką krwawą plamę. Koło nas leżał jego czekan. Był on przywiązany dziesięciometrowym od­cinkiem liny do uprzęży Morgana. Wspólnie z Marion zatrzymaliśmy zjazd Szkota, ale usłyszeliśmy jak uderzył o ścianę. Marion wbiła czekan i cze­kała.

Idźcie do bramy, tam jest lina-powiedziałem do Kasi i Pożyczki.
Powoli poszły we wskazanym przeze mnie kierunku. Przygotowałem

się do zjazdu po Morgana. Wpierw założyłem sobie stanowisko asekura­cyjne, a mając nadzieję, że nie dojdzie do kolejnego obsunięcia się gruzu, zjechałem wzdłuż liny Szkota. Najpierw natknąłem się na Jarla. Zza nie­domkniętej kurtki na piersiach wystawał mu pas. Norweg wisiał na jed­nym haku, uwiązany do ściany i wpatrzony w skały.

Halo! - krzyknąłem poszturchując nim.

Spojrzał na mnie pustym wzrokiem szaleńca. Bez słowa przywiąza-

łem go do siebie i razem z nim wróciłem do Marion. Na szczęście miałem do przejścia tylko dwa metry.

Następnie zjechałem po Morgana. Znalazłem go siedem metrów od brzegu przepaści. Wisiał nieprzytomny, a na jego skroni widziałem głę­boką ranę. Na szczęście oddychał. Marion go wciągała, a ja go asekuro­wałem, by nie uderzał o skały. Gdy tak przeszliśmy trzy metry, posypała się na nas lawina drobnych kamieni. Zasłoniłem Szkota, ale sam poczu­łem dwa silne uderzenia na głowie. Zaraz też czapka z tyłu głowy zrobiła się dziwnie mokra. Każdy centymetr wspinaczki ze Szkotem stawał się dla mnie trudny i gdyby nie niebywała siła Marion, która nas podciągała, nie dałbym rady wejść. Miałem zawroty głowy, gdy byłem na wyciągnię­cie ręki od postrzępionych ścian dawnego północnego skrzydła.

Wtedy pojawiła się nade mną twarz Quasimodo, który wyciągnął po mnie mocarne ręce i bez trudu, jak piórko, wciągnął do siebie. Potem to samo zrobił z Morganem. Leżałem na kupie gruzu półprzytomny i widzia­łem, jak Marion pokazywała starcowi sznur z siedmioma węzłami, który wyniosła z piwnic, opowiadała coś pokazując na mnie, a potem Quasimo-do uściskał ją. Podszedł do mnie i nachylił się do mojej twarzy.

Dziękuję ci. Jestem twoim dłużnikiem do końca życia - powie­dział.

Pan jest uczniem Artura? - zapytałem.

Tak. Na imię mam Herkules.

A to jest pana uczennica? - domyśliłem się patrząc tęsknie na Marion.

Starzec tylko dobrotliwie pokiwał głową.

ZAKOŃCZENIE

Obudziłem się leżąc na śniegu przy Czarcich Wrotach. Wokół było wielu ratowników GOPR-u. Kasia opatrywała moją głowę, potem zrobiła mi zastrzyk przeciwbólowy i zasnąłem. Kolejny raz obudziłem się, gdy ratownicy zwozili mnie samochodem do karetki czekającej w Karpaczu. Stamtąd trafiłem do szpitala w Jeleniej Górze, gdzie leżałem w tej samej sali co Żelazny. Wyszedłem na długo przed nim.

Quasimodo i Marion przepadli bez śladu, podobnie jak Morgan, który po prostu uciekł ze szpitala. Został w nim Jarl, którego po miesięcznej obserwacji zabrano do specjalistycznej kliniki w Norwegii. Podobno cał­kowicie stracił kontakt ze światem rzeczywistym.

Nie wiem, czy Puzio dorobił się kolejnego puzonu, czy Pożyczka zo­stała tym, kim chciała, czy Gwóźdź z Różyczką wygrali swój konkurs tańca w parach. Dowiecie się tego, gdy poszukacie ich, bo podobno moż­na ich spotkać w tamtych okolicach.

Kasię i Żelaznego spotkałem na początku marca. Wysłali do mnie zaproszenie na spotkanie w ruinach zamku Treuburg. Kiedy dotarłem w umówionym czasie, stali przytuleni do siebie w Czarcich Wrotach i z uśmiechem czekali na mnie.

Dotarłeś bez przeszkód? - Żelazny zapytał witając mnie. - Cze­mu nas tu wezwałeś? Myślałem, że żenisz się z Marion.

O czym ty mówisz, to wy do mnie pisaliście - odpowiedziałem zdziwiony. - Sądziłem, że tu będzie impreza zaręczynowa.

Zaręczyny dopiero planujemy - wtrąciła Kasia.

Co tu się dzieje? - zastanawiał się Żelazny. - Może widziałeś coś dziwnego po drodze?

Tak, na szlaku minąłem jakiegoś niezłego modela - roześmiałem się na samo wspomnienie. - Wyobraźcie sobie faceta w pantofelkach, garniturze i eleganckim płaszczu, z teczką i parasolem pod pachą.

Oboje się roześmieli, ale Żelaznemu szybko mina zrzedła.

On tu idzie - stwierdził patrząc ponad moją głową.

Na schodach stały pieńki drewna ustawione jak stoliczek i pufy. Usiedli­śmy wokół drewnianego krążka.

Obejrzałem się. Kolega miał rację. Elegant sapiąc wdrapywał się w naszą stronę. Miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat, łysinę jak polanę między czołem i zakolem czarnych włosów, okulary w cienkiej oprawie i utytłane błotem odzienie.

Pani Katarzyna? - skłonił głowę w kierunku lekarki.

Tak - odpowiedziała.

Pan Żelazny i pan Paweł? - zwrócił się do nas.

Tak - zgodnie przytaknęliśmy.

To dobrze - ukłonił się elegant. - Reprezentuję polską filię no­wojorskiej firmy adwokackiej Walther&Luger. Możemy gdzieś usiąść?

Tak, przygotowałam mały kosz piknikowy - Kasia wskazała na przejście między skałami.

Przeszliśmy przed ruiny zamku. Na schodach stały pieńki drewna ustawione jak stoliczek i pufy. Usiedliśmy wokół drewnianego krążka. Kasia nalała nam kawę do filiżanek z tworzywa sztucznego. Adwokat z ulgą przyjął poczęstunek, odsapnął i wyjął papierową kopertę.

-W imieniu moich klientów, którzy pragną pozostać anonimowi, prze­kazuję państwu następujące informacje... - zaczął prawnik.

Zaraz, misiu - brutalnie przerwał mu Żelazny. - Chłopie, trzy
tygodnie temu wyjęli mnie z gipsu i chcesz powiedzieć, że to ty tu nas
ściągnąłeś, żeby coś odczytać?

Elegant przestraszył się i zasłonił kopertą.

Taka była wola moich klientów - szepnął.

A gdyby twój klient kazał ci...

Daj spokój, niech pan przeczyta to co mu kazano - uspokajałem Żelaznego.

Dziękuję - adwokat obdarzył mnie wdzięcznym spojrzeniem. - Moi klienci pragną przekazać panu Żelaznemu jako zadośćuczynienie czek na kwotę mającą pomóc w remoncie zamku... - przerwał patrząc na ruiny.-To zrobił mój klient?

Do spółki z nim - Żelazny wskazał mnie. Wiedziałem, że teraz już tylko żartuje chcąc nastraszyć prawnika. - To Paweł, zwany Huraga­nem.

Mój klient przekazuje też państwu Katarzynie i Żelaznemu prawo własności do domku w pobliskiej kotlinie - kontynuował adwokat. - Pan Paweł otrzymuje zaś to... - podał mi grubą kopertę. - Do zoba­czenia państwu. Polecam państwu usługi naszej kancelarii, gdyby to... - wykonał nieokreślony ruch rękaw kierunku ruin - miało się powtórzyć.

Prawnik chciał czym prędzej uciec do Karpacza, ale zatrzymałem go.

Niech pan poczeka - prosiłem. - Czy istnieje możliwość, by
pana kacelaria przekazała naszym hojnym darczyńcom drobny przedmiot?

Mężczyzna zamyślił się zapewne kalkulując, czy może to zrobić i ewen­tualnie za ile.

Misiu - wtrącił się Żelazny. - Ci ludzie zostawili w waszej kan­
celarii pewnie ładny kawał grosza, więc teraz nie rób ceregieli i zrób przy­
sługę. Gratis - rozumiesz to magiczne słowo?

Prawnik zrobił obrażoną minę, ale wyczekująco spojrzał w moją stro­nę.

Proszę im dać to - podałem adwokatowi obrożę z tabliczką
z wyrytym na niej napisem "Lupus", jaką mi sprezentował Żelazny.

Przedstawiciel kancelarii Walther&Luger przyjął przedmiot, schował go do koperty, którą wsunął do kieszonki w neseserze. Wstał, ukłonił się i odszedł. Szybko zniknął nam z oczu za załomem skał.

My dostaliśmy niezłą sumkę i domek, a ty? - zagadnął Żelazny.

Otworzyłem swoją kopertę. W niej był zwykły rzemyk, taki do nosze­nia na szyi, z siedmioma węzłami i ze srebrnym zapięciem. Był też eg­zemplarz "Herald Tribune", w którym jedno z ogłoszeń zwoływało "zjazd siedmiu wspólników w wiadomym miejscu, od dziś za dwa tygodnie".

SPIS TREŚCI

Wstęp 3

Rozdział pierwszy   4

Rozdział drugi  

Rozdział trzeci  

Rozdział czwarty  

Rozdział piąty

Rozdział szósty  

Rozdział siódmy  

Rozdział ósmy.......... ..... ...... .......... ..... ...... ...............

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty  

Rozdział jedenasty .......... ..... ...... .......... ..... ...... ........

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty .......... ..... ...... .......... ..... ...... ........

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty .......... ..... ...... .......... ..... ...... .........

Zakończenie .......... ..... ...... .......... ..... ...... .................


Document Info


Accesari: 4185
Apreciat: hand-up

Comenteaza documentul:

Nu esti inregistrat
Trebuie sa fii utilizator inregistrat pentru a putea comenta


Creaza cont nou

A fost util?

Daca documentul a fost util si crezi ca merita
sa adaugi un link catre el la tine in site


in pagina web a site-ului tau.




eCoduri.com - coduri postale, contabile, CAEN sau bancare

Politica de confidentialitate | Termenii si conditii de utilizare




Copyright © Contact (SCRIGROUP Int. 2024 )