Documente online.
Zona de administrare documente. Fisierele tale
Am uitat parola x Creaza cont nou
 HomeExploreaza
upload
Upload




WYDAWNICTWO POLSKIEGO TOWARZYSTWA WYDAWCÓW KSIĄŻEK

Poloneza


STEFAN WIECHECKI

Wiechna 102!

WSTĘP

HENRYKA KOROTYŃSKIEGO

WYDAWNICTWO POLSKIEGO TOWARZYSTWA WYDAWCÓW KSIĄŻEK

Opracowanie graficzne: Jerzy Treutler Redaktor: Zofla Ooboszyńska Redaktor



techniczny: Małgorzata Szumna

SPIS TREŚCI

Przedmowa- Henryk Korotyński. ................. 5

1. Bić świadków. ......................... 9

2. Pomniki Warszawy .......................    11

3. Parasol w śmietanie ...................... 12

4. Ondulowana władza ...................... 14

5. Wysoka Eksmisjo! .......................    15

6. Groźny fant...........................    17

7. Rozmowa z zegarem ......................    18

8. Następca Kusego. ....................... 20

9. Leda z łabędziem ........................ 21

10. "Mlimiuś". ........................... 22

11. Małżeństwo gwiazdy . ..................... 23

12. Kopelman szaleje. .......................    25

13. Złośliwa wiewiórka. ...................... 26

14. Stój, cipuchna .........................    27

15. GaryCoopersztein .......................    28

16. Krytyka literacka ........................    29

17. Jak Kiliński uszył buty Moskalom . . . - . . ......... 31

18. W dzielnicy dyplomatycznej .................. 33

19. Frak Bogusławskiego ..................... 34

20. Pomyłka wyroczni ....................... 36

21. Umączona władza ....................... 37

22. Maj w komisariacie. ......................    38

23. Martena i patelnia. ........................ 40

24. System prof.Pigalini ...................... 41

25. Szczyt roztargnienia ...................... 43

26. Sardynki tańsze. ........................ 44

27. Rozmowa prywatna ......................    46

28. Zawodowy świadek.. ..................... 47

29. Dwie kasjerki ..........................    49

30. Hipopotam czy boża krówka? . ................ 50

31. Niech żyją zasady. .......................    52

32. Pan Boczkowski ........................    53

33. Starozakonny gajowy .....................    55

Powrót Wiecha . ........................    57

34. Zezowaty baranek .......................    58

35. Dziecinny podatek .......................    59

36. Wielbiciel policji ..........

37. 140baniek ....... . ;'. . . .

38. Małżeństwo koleżeńskie......

39. Wiadomo-Stolica! ........

40. Na własną rękę ...........

41. Okazyjna jazda ...........

42. Powitanie Kiercelaka .......

43. Książę w prześcieradle.......

44. Spacerkiem przez Poniatoszczaka

45. Kto mnie bije ............

46. To pan-nie Hitler. .........

47. Pych na wodę! ...........

48. Goering i banany ..........

49. Opera w kuchni. ..........

50. Wigilia tułaczy ...........

51. Mąż oczka łapie. ........................ 84

52. Gaf a św. Mikołaja. ....................... 87

53. Diabeł pod gazem ........................ 88

54. Trzy Ewy ............................ 91

55. Tego nie lubię. ......................... 92

56. Dlaczego metro? ........................ 93

57. Popiel miał gorzej ....................... 95

58. Motocykliści, uwagah ...... ...... .......... 96

59. Fatalne spotkanie ....... ..;.'. ........... 98

60. Koza w kagańcu ........................ 99

61. Nowa numeracja ........................ 101

62. Najwięcej literatów. ...................... 102

63. Z dwoma uszami ........................ 104

64. Zaskórniak ........................... 105

65. Sztorcowanie. ....................... . . 107

66. PGR Śródmieście. ....................... 108

67. My się nakryć nie damy! .................... 110

68. Ogólne chrzciny ........................ 111

69. Za ciasna korona ........................ 113

70. Leszek popraw koronę .................... 115

71. Rudy biber pod Grunwaldem ................. 118

72. Jagiellonka trzepie arrasy ................... 120

73. Jak Sobieski "przerobił" cesarza .............. . ; 122

74. Sejm w karafce ........................ 124

75. Nie ma takiej kobiety... .................... 125

76. Kudy mu do Kiercelaka! .................... 126

77. PutramentczyChatisow? ................... 128

78. Oczkiem wyżej .......

79. Znajomy słoń ........

80. Przyjajeczku ........

81. Przerabiamy Warszawę. . .

82. Trrr...wrrr...prrrr. ......

83. Jak za Dąbrówki. ......

84. duchowy liść ........

85. Byłem na,.Krzyżakach". . .

86. Zaduma nad Matejką ....

87. Żona mu podobnież pomaga

88. Tajemnica rodzinna. ....

89. Teściowa mnie odgania. . .

90. Na plaży... ..........

91. Szpagatowa inteligencja . .

92. Żelazne ciuchy .......

93. Ameryka przez szybę ....

94. Naszmamuciak . ......

95. Windą na Halkę ......

96. Carmen i kołdra puchowa.

97. Hotello ..........

98. Fanfan "Dryblas" ......

99. Plotki królowej Bony ....

100. Na grypę-Medea ......

101. Bez szwagra leżem... . . . .102. A może by tak manto?. .. .

Wydanie II. Nakład 19.800+200 egz.

Objętość: ark. wyd. 11,4 ark. druk. 11

Fotoskład: Zakłady Wklęsłodrukowe RSW "Prasa", Warszawa

Druk i oprawa: Z.G. "Tamka", Warszawa. Żarn. 389-1100/89.

PRZEDMOWA

Zapewne nie tylko starsi wiekiem czytelnicy, ale i ci z młodszego pokolenia

znają takie oto powiedzonka: znakiem tego - śmiej się pan z tego - przypuszczam,

że wątpię - skoro jeżeli -a to ci polka - niech ja skonam - w ząbek czesany itd.

itd. Mówimy tak czasem dla żartu, nieraz słowa te niepostrzeżenie rzucamy w toku

rozmowy, kiedy indziej słyszymy je na bazarach i targowiskach, a to wszystko

Wiech albo przeniósł z warszawskiej gwary do swoich felietonów, albo sam te

słowa stworzył.

Najwybitniejszy znawca tego kręgu problemów, prof. Bronisław Wieczorkiewicz,

pisał o Wiechu: "Stał się on twórcą pisanej gwary stołecznej, potrafił z mowy

mówionej uczynić mowę pisaną".*'Sam Wiech skromnie siebie oceniając, orzekł, że

twórca to za duże słowo, bo on tylko "starał się wiernie ją (tę gwarę - przyp.

HK) odtworzyć" czasem, ale bardzo rzadko, ,,na kanwie istniejących zwrotów

wyprodukować coś nowego". Zazwyczaj ograniczał się do szlifowania warszawskiej

gwary. Kto wie, czy nie największym świadectwem popularności Wiecha w

najszerszych kręgach naszego społeczeństwa, "od dorożkarza do ministra", przed

wojną i po wojnie, było to właśnie, iż niejedno z powiedzonek, stworzonych przez

felietonistę, trafiło do języka, który się potem słyszało naTargówku i na Woli,

w Hali Mirowskiej i na Polnej.

Skąd tak wyjątkowa znajomość i tak znakomite wyczucie gwary warszawskiej u

dzienni karza-felietonisty? Urodził się na Woli, w tej to dzielnicy przy ul.

Wolskiej założył i prowadził w latach 1924-1926 Teatr Popularny, przez długi

okres mieszkał w pobliżu Kercelaka na rogu Chłodnej i Przyokopowej, a właśnie na

Kercelaku (sam o tym wspomina) nasłuchał się warszawskiej gwary i tam podpatrzył

przeróżne typy, z których zrodzili się potem pan Piecyk i Walery Wątróbka z żoną

Gienią.

Drugim chronologicznie, ale chyba najbogatszym, źródłem były dla Wiecha

przedwojenne sądy grodzkie, a on właśnie po krótkim stażu reporterskim w

"Kurierze Warszawskim" i ,,Kurierze Czerwonym" został tej gazety sprawozdawcą

sądowym. Ponieważ w sądach grodzkich klientełąbył najczęściej zwykły ludek

warszawski, przeważały zaś pyskówki, tu Wiech znalazł i sytuacje życiowe, i

słownictwo najbardziej smakowite. A że na szczęście redakcja nie żądała od

Stefana Wiecheckiego zwyczajnych kronikarskich sprawozdań sądowych, pisał więc w

stylu humoreski, a czasem, "żeby było zabawniej" (to są słowa Wiecha), zmieniał

co nieco faktyczny przebieg procesu...

ISBN8345000-30-5

*) Bronisław Wieczorkiewicz "Gwara warszawska dawniej i dziś". Warszawa 1966. 5

Wiech wiernie notował, że jego bohaterowie mówili "musiem", "zamiaruje", ,,u

nasz", "Źalibosz" i tym podobnie, ale już dla pysznej zabawy czytelników sam

określał ZUS słowami ,,Chora Ubezpieczal-nia", o Urzędzie Stanu Cywilnego

Wątróbka i Piecyk mówili ,,magistracki kościół", posterunkowego nazywali

"postronkowym", fata morgana przerabiali na ,,fatamrugana", a przepity głos

któregośz ich kolegów był ,,sznaps-barytonem".

Język Wiecha to skarbiec obyczajowy i ozdoba jego pisarstwa, ale, rzecz jasna,

nie tylko to stanowi o trwałej wartości i niepowtarzalnej swoistości dorobku

literackiego Stefana Wiecheckiego.

Był bystrym obserwatorem codziennego życia warszawskiego ludu, znał świetnie

jego obyczaje i nawyki, widział i wiedział, jak pracują handel i gastronomia,

jak działa komunikacja miejska, znał warszawskie kamienice i mieszkania, obracał

się swobodnie wśród różnych profesji - głównie tych na niższych szczeblach

drabiny społecznej. Czasami prowadził Walerego z Gienią do kina lub teatru,

nawet zaglądał z nimi na kiermasz książek czy Warszawską Jesień, jedynie

polityka nie interesowała Wiecha-felietonistę i odnajdujemy u niego rzadkie

tylko jej echa. Można więc rzec, iż był on kronikarzem spraw zwykłych,

codziennych, na które patrzył z pogodnym uśmiechem lub przymrużeniem oka. Takim

spojrzeniem obejmował także Żydów warszawskich. Stanowili w przedwojennej

stolicy jedną czwartą ludności, mieli swoje obyczaje, mówili sobie właściwą

polszczyzną, a ich utrwalenie w felietonach Wiecha stanowi dziś dokument

przeszłości. Nie mam tu, oczywiście, na myśli tysięcy Polaków pochodzenia

żydowskiego, dawno całkowicie zasymilowanych.

Że niezwykłe musiało być (i jest po dziś dzień) pisarstwo Wiecha, niech

zaświadczy i to, że zarówno w latach przedwojennych, jak i w naszych już

czasach, wybitni twórcy literatury polskiej pisali o nim z zachwytem. Juliusz

Kaden-Bandrowski, recenzując w ,,Gazecie Polskiej" (z dn. 6.111.1938 r.) nowy

wówczas zbiór felietonów Wiecha ,,Ja panu pokażę", tak rzekł: "Może zadrżą w

posadach nasi znawcy greki i łaciny, gdy powiem, gdy "orzeknę", że "ten cały"

Wiech to po prostu Plaut**'naszej współczesnej Warszawy. Tom Wiecha "Syrena w

sztywniaku" kandydował do nagrody,,Wiadomości Literackich" na najlepszą książkę

polską roku 1938. Chociaż zwyciężyli Jerzy Andrze-jewski i Maria Czapska, to

przecież opinię jednego z członków jury, wybitnej poetki Marii Jasnorzewskiej-

Pawlikowskiej, warto tu przyto-^ czyć: ,,Obstaję przy Wiechu. Jest to gentelman

szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony stanowią

pociechę w smutnych chwilach..." A Julian Tuwim w tworzonych podczas

") Titus Plaut - najwybitniejszykomediopisarz starożytnego Rzymu. 6

wojny na obczyźnie "Kwiatach polskich", wspominając tęsknie daleką Warszawę, o

Wiechu te słowa nakreślił:

Potem to ślicznie Wiech uwieczniał, z daleka więc do pana Wiecha pełen

wdzięczności się uśmiecham... l cóż pan teraz uskutecznia?

Również zza Atlantyku w kilka lat później pisał z wielkim podziwem o Wiechu inny

znakomity skamandryta, Jan Lechoń, w swoich prowadzonych w Nowym Jorku

"Dziennikach".

Tu przerwę cytowanie tych dawnych opinii i odnotuję, że w naszej epoce wysoko

cenili pisarstwo Wiecha Paweł Hertz i Melchior Wańko-wicz, Stefan Kisielewski i

Jan Koprowski, a jakże trafnie Ryszard Kosiński na łamach "Świata" nazwał

felietony wiechowskie "dokumentem artystycznym, utrwalającym wiecznie Warszawę

niczym obrazy Canaletta czy rysunki Kostrzewskiego".

Oczywiście, Wiech miał także swoich - i to ostrych - krytyków. W pierwszych

latach pięćdziesiątych młodzi wówczas poloniści, Jan Błoński i Zygmunt Lichniak,

potępiali wprowadzenie do mowy polskiej wiechowskiej gwary z warszawskich

przedmieść, a w 1959 roku na łamach "Życia Warszawy" Jacek Bocheński pisał,

żeWiech "od lat systematycznie paskudzi język polski". Z kompetentną obroną

Wiecha wystąpił wtedy wspomniany tu już prof. Bronisław Wieczorkie-wicz,

natomiast dowcipna i cięta odpowiedź samego autora,,Znakiem tego" ukazała się w

"Expressie Wieczornym". W "Szpilkach" całą stronę zajął rysunek Jerzego Zaruby,

na którym Wiech trzyma w ręku esej Bocheńskiego, a stojący obok Walery Wątróbka

wskazuje ten esej.palcem ze słowami: ,,Śmiej się pan z fego!"

. • '

Pora na kilka słów o niniejszym tomiku felietonów Wiecha. Wwybo-rze tym zmieścić

się mogła zaledwie mała cząstka jego dorobku pisarskiego, wybór był więc

niełatwy. Przeczytałem na nowo osiemnaście tomów felietonów, wydanych za życia

Wiecha - sześć, które ukazały się przed wojną, i dwanaście spośród ogłoszonych

już w Polsce Ludowej. Z blisko dwóch tysięcy felietonów wybierałem te, które-nie

tylko w moim przekonaniu - czyta się i dzisiaj smakowicie, z uśmiechem, ale i z

łezką, starałem się też, aby tematyka stu dwóch wybranych felietonów była

różnorodna. W przedwojennych przeważają obrazki satyryczne, które zrodziły się z

przysłuchiwania się rozprawom w sądach grodzkich, w powojennych rozmaitość jest

bogatsza, tematem są tu liczne sprawy życia codziennego, a także budowa metra,

ślub księcia Monaco czy przyjazd Kiepury do Warszawy...

Nawet w tak szczupłym wyborze niepodobna było pominąć teatralnych felietonów

Wiecha, zawartych w tomie "Ksiuty z Melpomeną", . ani nie znaleźć miejsca dla

kilku choćby fragmentów "Heleny w stroju

niedbałem", to jest opowieści pana Piecyka o królach polskich, poczynając od

"Mietka Piastuszczaka", który ,,przygruchał sobie jedną Czeszkie, niejaką

Dąbrowszczankę".

Mam nadzieję, że mimo szybkiego upływu czasu niejeden z czytelników uśmiechnie

się do ducha pana Wiecha, pełen dlań wdzięczności, }ak czynił to Tuwim przed 40

z górą laty.

HENRYK KOROTYŃSKI

BIĆ ŚWIADKÓW

W małym kinie na Woli, Pradze czy Ochocie publiczność nie składa się ze

znudzonych malkontentów, którzy wszystko już widzieli, których nic nie może

rozruszać.

Tu się żyje treścią oglądanego filmu, tu się bierze żywy udział w przeżyciach

jego bohaterów.

Głośne komentarze przeradzają się w dyskusję nierzadko nie pozbawioną

psychologicznej głębi i znawstwa ludzkiej duszy.

Obejrzyjmy wraz z nimi film pt.,,Hrabina podrzutek" czyli,,Straszna zbrodnia w

sześciu pokojach z kuchnią" - krew mrożący w żyłach obraz z życia rodowitej

arystokracji salonowej. Dwie serie - 12 aktów razem.

Film nie jest nowy, ale zręczny scenariusz, bogata fabuła i ciekawe ujęcie

fotograficzne zyskują ogólny poklask i najżywsze zainteresowanie.

- Patrz pan, panie Piecyk, co się robi, jak pragnę wolności. Hrabia na gorącem

uczynku małżonkie złapał z kochankiem i nie grzeje go czem popadło, ale kartkie

z adresem od niego bierze, po jaką cholerę?

- Przecież było napisane - żeby wyciągnąć konsekwencję.

- Co, proszę?

- Świadków, czyli sekondantów mu do domu pośle.

- A... i dopiero te dadzą mu wycisk, że niech ręka Boska broni. Właściwie ma

rację, zamożny człowiek, po co się ma sam fatygować. Świadkom butelkie postawi i

wszystko będzie załatwione po formie.

- Nie znasz się pan na honorowem kodeksie karnem. Świadki same nikogo nie

grzeją. Przychodzą tylko i mówi ą:-Panie szanowny, obraziłeś pan naszego kolegie

i albo się pan z niem bijesz, albo jesteś •pan u nas osobnikiem nie honorowem i

każden może panu szanownemu na ulicy, czyli też w restauracji, a nawet na

zaproszonem obiedzie prosto w ślipie napluć i pan nie masz prawa się na niem

odegrać.

- Panie Piecyk, co pan mówisz, i on nie łapie kija i nie wyjeżdża na tych

łachudrach z mieszkania?

- Paragraf mu nie pozwala. Może się tylko ładnie ukłonić i powiedzieć: - Owszem

faktycznie tak jest. Moje świadkowie zobaczą się z panamy!

- A, tu cię boli! Znaczy się, że świadki będą się łoić między sobą.

- Znowuż pan nic nie rozumiesz. Patrz pan, co się właśnie odstawia.

Wlej pierwszej karecie jedzie hrabiazeswojąferajną, a w tej drugiej kochanek ze

swojemy znowuż poniteramy.

- A ten lebiega z bródką i sakwojażem, kto to będzie taki? Portier z pałacu,

wałówkie dla wszystkich wiezie?

- A idźże pan, to jest doktor z lekarstwamy.

- Znakiem tego krew się poleje.

- To jeszcze dobrze, bo i trup być może albo kalectwo na całe życie.

- Co pan mówisz, to nie dosyć, że ten kochanek hrabiemu żonę wypotrzebował,

jeszcze życia go pozbawić może albo kaleką uczynić, żeby na stare lata po

prośbie z harmonią chodził. To niemożliwość.

- Zaraz się pan przekonasz. O, właśnie świadkowie wręczają hrabiemu broń.

- Te dwóch?

- Owszem.

- A dlaczego w rury się poubierali, na wesele za drużbów prosto stąd jedą?

- Paragraf taki! Świadek musi być przy cylindrze i w rękawiczkach.

- l patrz pan, jakiego gnata mu dają. To nagan na dwadzieścia osób, jak pragnę

zdrowia. Marne tego kochanka widoki.

- To jeszcze nie wiadomo. On ma takiego samego.

- Swojem porządkiem hrabia ma cykorie jak cholera, w górę się patrzy, jakby

chciał prysnąć na drzewo.

- Daj pan spokój, o tem wcale nie myśli. Hrabinie sobie przypomina. \

- Tak, możliwe, i mówi chłopina do siebie: Ach ty cholero, za wieczne ondulacje

szarpana, przez ciebie mam tu teraz takiego mojra i życie pod kulamy narażam.

Ale poczekaj, jak szczęśliwie przyjede do domu, to ja cię wykształcę... A co te

świadki mówią do niego?

- Buntują go, żeby się pogodzić nie chciał. Strzelaj hrabia mu prosto w czoło,

mówią, my go drania znamy, on hrabiemu jutro to "* samo uskuteczni, chociaż

dzisiaj przeprosi.

- Widzisz pan, jakie kozaki. Chcę, żeby insi się bili, a oni same zza drzew będą

kapować. Bywszy na miejscu tego hrabiego, jak bym wziął tego gnata za lufę, jak

bym się odwinął, jak bym przejechał po zębach jednemu i drugiemu świadkowi, to

by się jem napuszczania człowieka na człowieka odechciało. Doktorowi sakwojaż

bym odebrał, wypapro-szył z narzędzi, kopniaka w bródkie i szoruj do domu.

Przecież to bez tych drani wszystko. Jak to, jeżeli o wiele moja żona zdradę

małżeńskie uskuteczniła, to ja mam się zrywać dlatego o czwartej rano, bez

czapki w lesie pod gołem niebem stoić, a kto wie, czy nie być uszkodzonem z

palnej broni.

Dlaczego? Żeby się dwom łachudrom w celindrach podobać? Żeby doktor dwadzieścia

złotych zarobił? Niech ja skonam! Niech ja skonam, tak bym te sprawę załatwił.

- Panie starszy, przymknij no się pan trochę, za głośno się pan wyszczególniasz.

Każdy chce trochę porozmawiać, a pan pyskujesz, że do słowa z narzeczoną dojść

nie mogie - przerwał ktoś przemówienie przeciwnikowi pojedynków.

A szkoda, byłoby bardzo ciekawe usłyszeć ciąg dalszy, zwłaszcza, że cnota

zwyciężyła, mąż ciężko zranił kochanka, pogodził się z żoną

i wyjechał w podróż do krajów podzwrotnikowych.

Przy wyjściu raz jeszcze spotykamy pana Piecyka i jego towarzysza, który mówi:

- A ja panu szanownemu raz jeszcze zaznaczam: świadków grzać, 'to nie będzie

pojedynków!y

POMNIKI WARSZAWY

Pan Stanisław Stępień, stolarz meblowy, kocha swoje miasto stołeczne bardzo. Z

dumą pokazuje je obcokrajowcom z Radomia czy Kalisza, jeśli zetknie się z nimi

na pomoście tramwaju. Tak też było pewnego jesiennego ranka.

Pan Stanisław jechał sobie 18-tką z Pragi do domu na ulicę Puławską, kiedy

rozpoczął z nim rozmowę jakiś pan o wyglądzie zdecydowanie prowincjonalnym:

- A co to, panie, takiego? - zapytał nieznajomy na widok kolumny Zygmunta.

- Ten słup i figura z majchrem w ręce na wierzchu, to nieboszczyk król Zygmont.

Morowy był chłop, chojrak, jakich mało. Jak wojna była, grzał się z kiem popadło

i wszystkich na obie łopatki rozkładał. A znowuż w spokoju to ten most, cośmy go

przejechali, zbudował, wiadomo, że nie sam, remiechy robili, kowale, a także

samo ślusarze, ale król forsę dał i roboty doglądał.

Most był dobry ładne parę lat, aż go wziął pod opiekie magistrat i cały się

rozłazi, że strach jechać.

- A ten facet w pereł i nie z ręko na portfelu, kto to będzie?

- Drukarz jeden. Mickiewicz się nazywał, na imię miał Tadeusz. Ładne książki

drukował i niedrogie.

Potem żydowskie wojsko chciał robić, ale nie mógł się z temy beduinamy dogadać,

każden chciał w kancelarii albo prowianturze służyć, aż ze zmartwienia umarł.

Ten drugi na lewo, to Kupernik, z koszykiem w ręcach. Właściwie nie wiadomo, co

to jest. Jedne mówią, że to koszyk, drugie, że arbuz, w każdem bądź razie coś

trzyma i jak pan widzisz, siedzi. Co to za jeden był, z jakiego fachu, tego nikt

w całej Warszawie nie wie. Podobnież w gwiazdy, jak ciepła noc była, patrzeć

lubił. To dobre na ksiutach w Młocinach na trawie się położyć i w górę kapować,

ale z tego nikt nie wyżyje. Toteż ja nie wierzę, żeby mu rząd za to forsę

płacił.

Jakoś to musiało być inaczej... Jak pan chcesz, możemy się spotkać n

po południu, to pokażę panu jeszcze króla Sobieskiego, co to zTurka drania pod

Wiedniem jajecznicę zrobił i...

Pan Stanisław nie dokończył swej historycznej opowieści, gdyż spostrzegł, że

jego wdzięczny słuchacz wyskoczył przed chwilą z tramwaju i ucieka uiicą

Świętokrzyską.

Coś tknęło p. Stępnia. Sięgnął do kieszeni i z przerażeniem skonstatował brak

woreczka z 38 złotemi.

Puścił się w pogoń i na rogu Jasnej nieuczciwego prowincjonała przychwycił.

Okazał się nim p. Wiktor Kołacz, który miasto znał nie mniej dobrze od swego

cicerone, gdyż tu się urodził, tu wychował, tu odsiedział 6 wyroków za

doliniarstwo.

Pan Stanisław najbardziej był rozżalony, że się na próżno ,,napy-skował" i że

takiwzęby kopany oprycha,, na dziedzica z prowincji" go nabrał.

Toteż z całą satysfakcją wysłuchał wyroku sądu grodzkiego, skazującego p.

Kołacza na 3 miesiące aresztu.

PARASOL W ŚMIETANIE

Pan Motel Parasol jest wzorowym gospodarzem. Sam osobiście co piątek udaje się

za Żelazną Bramę, kupuje garnek śmietany i uzupełnia w ten sposób zapasy swej

spiżarni, umieszczonej w korytarzu obok mieszkania. Tego rodzaju postępowanie

teoretycznie chroni pana Parasola przed wyzyskiem sklepików i koszykowym panny

Marcysi Piekutkówny, zarządzającej u niego departamentem kuchennym.

Okazało się jednak, że nie każda teoria wytrzymuje próbę życia. O

zapobiegliwości p. Motla dowiedział się jakiś specjalista od ,,robót

spiżarnianych" i pewnego niedzielnego wieczoru, otworzywszy wytrychem skrytkę w

korytarzu, zabrał stamtąd garnek ze śmietaną.

Tak się niefortunnie złożyło, że na zakręcie między 3 a 2 piętrem specjalista

spotkał pana Parasola, któ,ry, poznawszy swój garnek, zawołał do żony:

- Reguchna, co widzę ja? To nasza śmietana jest! Usłyszawszy to, włamywacz

potroił krok i wkrótce znalazł się na ulicy. Za nim cwałował p. Parasol, wołając

rozdzierającym głosem:

- Trzymaj śmietanę!

Sytuacja złodzieja była wręcz tragiczna. Rozhuśtany płyn zalepił mu twarz i oczy

i bryzgał wesoło w górę, co wpływało bardzo na osłabienie tempa biegu. Nic więc

dziwnego, że p. Parasol wkrótce

zrównał się z przestępcą, który po chwili namysłu wręczył mu garnek ze śmietaną

i uciekał dalej.

Zacietrzewiony p. Parasol, zamiast przystanąć, biegł dalej, ochlapując śmietaną

przechodnia p. Nuchyma Krakowiaka, który przyłączył się do pogoni.

Wskutek tego między ścigającymi panami zawiązała się następująca rozmowa:

- Co pan się chlapasz, co?

- Co znaczy się chlapam, złodzieja muszę ganiać.

- To rzuć pan garnka.

- Nie mogie, się rozbije.

- To stój pan!

- Nie chce, to mój złodziej jest.

- Uprzedzam się z panem, że jak pan jeszcze raz chlapniesz mnie na rymanarkie ze

śmietaną, pójdę pana dać w pysk.

- Kogo pan dasz w pysk?

- Panu.

- Mi?

- Ci, cholera jedna! - zawołał pan Krakowiak, na którego bryznął właśnie nowy

strumień śmietany.

W chwilę potem obaj goniący poczęli się okładać garnkiem, z którego zostały

tylko skorupy.

Nadbiegł posterunkowy Michalak i rozbroił walczących. Złodziej uciekł... Resztę

śmietany zjadł jakiś starozakonny.

Sprawa oparła się o sąd, przed który p. Krakowiak pociągnął p. Parasola, żądając

odszkodowania za uszkodzony garnitur i domagając się kary za pobicie.

Sędzia grodzki, rozważywszy jednak całokształt zajścia, sprawę umorzył ku

zadowoleniu obecnej na rozprawie p. Marcysi Piekutek, która wychodząc rzekła do

swego chlebodawcy:

- No, widzi pan, chytremu zawsze tak wychodzi. Żałował pan te parę groszy na

koszykowe dla mnie i co? Śmietanę ktoś zeżarł, po mordzie pan dostał i o mały

figiel byliby pana w kozie zamkii!

Trudno odmówić pannie Marcysi pewnej racji.

ONDULOWANA WŁADZA

- Krewa z naszem bratem, panie szanowny. Mało było konnej, rowerowej i wodnej

gliny, jeszcze teraz damską wynaleźli i jak tu wyżyć z pracy rąk?

- Glina w gorsecie z fiszbinamy i w wiecznej ondolacji nic ważnego!

- Nie mów pan takich rzeczy, w gorsecie nie w gorsecie jeszcze prędzej za mordę

pana szanownego weźmie i do młyna zataszczy.

- Jakiem prawem?

- Takiem prawem, że jako człowiek z wyższem wykształceniem salonowem nie

będziesz pan chciał za żłoba z prowincji się pokazać i sam pan pójdziesz

dobrowolnie jak baranek, gdzie pana kobieta zaprosi.

- Jeżeli o wiele dobrowolnie to faktycznie. Ale na siłę nic nie zrobi. Zawsze

mężczyzna kobiecie pryśnie, jak chce. Co spodnie i wygodny kamasz, to nie

pantofelek na francuskiem obcasie i wąska spódnica.

- Tyżpan nie masz racji. Damska policja jest szemrana i spódniczki ma zapinane

na guziki od góry do dołu. W razie jeżeli dany osobnik robi chodu, panna

glinszczanka rozpina spódniczkie i gania za niem jak maszyna.

- Owszem, sukienka zapinana na guziki poręczna jest co pod względem wsiadania do

tramwaju i wolnej miłości naświeżem powietrzu, ale dla policji się nie nadaje.

- W jaki sposób?

- W taki sposób, że policjant, któremu na służbie łososiowy desus spod kapoty

się miga, swojej powagi mieć nie będzie.

- Przede wszystkiem mondurowa galanteria wewnętrzna damskiej policji musi

posiadać kolor granatowy z niebieską wypustką, to jest raz, a po drugie, jeżeli

nawet nie, to nie wiem, czy znalazłby się ktoś, co by chciał na humorystyczne

drakie się narazić, żeby go rozpięty od dołu władzuchna po ulicy ganiał.

Ze wstydu byś się pan przed znajomemi spalił, no nie?

- Poniekąd tak jest.

- No, widzisz pan, znakiem tego nie wyrażaj się pan o damskiej policji, bo

niewiadome jeszcze, ile wyroków przez nią pan odsiedzisz.

- A swojem porządkiem jest sposób na żeńskie władze.

- Któren? Powiedz pan.

- Myszą.

- To znaczy detalicznie jak?

- Żywe mysze władzy na pończochy wypuścić, krzyku narobi jak wielkie

nieszczęście, po stołach i krzesłach będzie skakać, a my sobie temczasem

spokojnie chodu.

- Chyba że w ten deseń.

Dialog powyższy toczył się dziś rano w sądzie grodzkim przy ul. Długiej między

dwoma panami w aresztanckich garniturach, skracającymi sobie oczekiwanie na

sprawę czytaniem gazety ze szczegółowym opisem uroczystej inauguracji brygady

mundurowej policji kobiecej.

Rozmawialiby może dalej, gdyby uwagi ich nie zajął rozpoczęty właśnie proces

pani Rozalii Koralik, teściowej, oskarżonej o pobicie zięcia, pana Euzebiusza

Kwaśniewskiego, za pomocą klatki z żywą wiewiórką.

Jak wynikało z przewodu, nieszczęsny zięć, zaatakowany portretem w mahoniowych

ramach, usiłował postraszyć teściową wiewiórką, ale odebrano mu ją i zadano

osiem ran cięto-tłuczonych. Teściowa dostała tydzień aresztu.

A entuzjasta policji kobiecej spojrzał na swego towarzysza i rzekł:

- No, widzisz pan, a mówiłeś pan, że kobieta myszy się boi.

- Taka stara makolągiew samej cholery się nie zlęknie, ale w żeńskiej władzy

takie wydry nie służą, tylko kobietki palce lizać, z serco-wem uczuciem.

A

WYSOKA EKSMISJO!

Im bardziej poznaję ludzi, tym więcej kocham psy, a zwłaszcza cwajnosy -

powiedział sobie p. Antoni Moczulski, otrzymawszy potężny ,,okład" od swych

sąsiadów, braci Walendów.

To rzekłszy, nabył na Kercelaku wspaniałego buldoga i przyprowadził do domu,

pewny, że bracia Walendowie nie zaryzykują już drugiego najścia.

Istotnie buldog, siedzący na słomiance przed drzwiami p. Moczul-skiego, budził

ogólny szacunek i zaczepni bracia poniechali dalszego prześladowania pana

Antoniego.

Niestety jednak, obecność wiernego zwierzęcia nie tylko broniła nietykalności

jego pana, ale tamowała wszelki ruch na klatce schodowej.

Lokatorzy wyższych pięter, przeważnie poważni handlowcy, nie wychodzili na

ulicę, nie upewniwszy się uprzednio, czy ,,un, ten pies, jest w mieszkaniu".

Tak się złożyło, że sąsiadem p. Moczulskiego drzwi w drzwi był sam właściciel

domu, p. Mordka Szwarcman. Jako człowiek zamożny, p. Szwarcman był bardzo

przywiązany do życia i nie znosił żadnego

gwałtu fizycznego, toteż jemu wierny pies lokatora najwięcej dawał się we znaki.

Nieszczęśliwy gospodarz, sprawdziwszy przez dziurkę od klucza, że buldog jest

nieobecny, wyskakiwał jak marionetka ze swych drzwi, w kilku susach przebywał

schody i odzyskiwał przytomność dopiero na ulicy.

Rzecz jasna, że tego rodzaju wzruszenia, przeżywane cztery razy dziennie, mogły

poważnie podkopać zdrowie.

Toteż p. Szwarcman z początku osobiście, a później za pomocą pisma rejentalnego,

wezwał p. Moczulskiego do usunięcia psa z domu. Ale ponieważ apele te

pozostawały bez skutku, zwrócił się wreszcie do sądu o uwolnienie go od

uciążliwego lokatora.

Na rozprawie p. Szwarcman wielkim głosem domagał się usunięcia niebezpiecznej

przeszkody z sieni.

- Trzy miesiące, jak ten pies idzie leżyć na słomiance, ja zupełnie nie żyję. l

nie wiem, czy ten dom jest mój, czy temu psa. On się rozbija po sieni jak sam

gospodarz, a ja przy niego jestem po prostu, można powiedzieć, mały kotek. Ja

wyglądam przez dziurkie, ja skakam jak wariat po schodach, ja się cieszę, że on

akurat ji i że ma apetytu. Ale z powodu ja też chcę trochę żyć, proszę bardzo,

żeby on się wyprowadził.

- Wysoka Eksmisjo! - zaczął swoje przemówienie p. Moczulski -konstytucja jest od

tego, żeby każden jeden obywatel miał prawo trzymać w domu takie stworzenie,

jakie lubi. Jeden chowa złote rybki, drugi ma życzenie, żeby cholera wiewiórka

cały dzień mu w klatce skikała. Inszy znowuż zadowolniony jest, kiedy kanarek

drze się jak powietrze. Ja obóstwiam psy. Piesek mój to łagodniak jest jakich

mało. Mordę ma faktycznie wredne, ale serce dobre i taką smykałkie, że uszkodzić

może tylko drania, co się do moich drzwi podsuwa. Pana gospodarza szanuje i

nigdy nie zaczepi, a że czasem jakiego staroza-konnego postraszy i trochę po

schodach przegoni, to tylko z nudów i przez samopoczucie humoru.

Sąd wysłuchawszy tego wywodu orzekł, że ponieważ tego rodzaju żarty nie znajdują

uznania wśród współlokatorów, p. Moczulski winien się zobowiązać, że będzie

trzymał psa w mieszkaniu. W przeciwnym razie zostanie wraz z nim wyeksmitowany.

P. Moczulski ze łzą w oku zobowiązanie podpisał, obiecując poskarżyć się

Towarzystwu Opieki nad Zwierzętami.

e

GROŹNY FANT

Najgorszemu wrogowi nie należy życzyć takiego interesu, jaki zrobił znany

dyskonter prywatny, pan Salomon Kapelan, licytując swego długoletniego dłużnika,

b. ziemianina, p. W.R., zamieszkałego przy ul. Marszałkowskiej. No bo proszę

pomyśleć, gdy licytanci, wyłącznie starozakonni, byli już obecni w ciasnym

pokoju, okazało się, że pierwszym przedmiotem, podlegającym sprzedaży, jest

dubeltówka. Gdy komornik zawołał:

- Dubeltówka firmy National Liege, w dobrym stanie, złotych 75 po raz pierwszy,

kto daje więcej? - najbliżej stołu stojący kupcy drgnęli i cofnęli się z

szacunkiem o dwa kroki.

- Może panowie zechcą obejrzeć, proszę. -Tu egzekutor wziął do ręki

śmiercionośne narzędzie.

- Panie komisarzu, zostaw pan takich żartów! Może by& 10410q161k #263; nieszczęście!

- Broń nie jest nabita!

- Kto może wiedzieć?! Ja pana proszę, trzymaj pan wintowkie wyżej!

- Co znaczy wyżej? Trzymaj pan niżej! Troszkie na lewo! - krzyczeli licytanci,

zależnie od wzrostu i zajmowanych miejsc. A w końcu oświadczyli, że nie przyszli

tu się bać, tylko kupować, i jeśli dubeltówka nie zostanie wyniesiona do

drugiego pokoju, odstąpią od licytacji.

Uratował sytuację pan Zaicman dzięki swojej wypróbowanej odwadze znany pod

przezwiskiem,,Zaicman chojrak". Bohaterski człowiek kupił flintę i obiecał

przysłać po nią dozorcę domu.

Przystąpiono do dalszego ciągu.

- Proszę sprowadzić następny przedmiot!

- Rasowy doberman, złotych pięćdziesiąt!

- Co jest doberman? Czy broń Boże nie rewolwer?

- Chciałembym, żeby to był rewolwer, to jest pies!

- Co pan mnie nie mówisz? Żywy pies? Ja odchodzę.

Ale było już za późno, ,,następny przedmiot" wpadł do pokoju ze straszliwym

szczekaniem, rwał się na smyczy, wpadał w podskokach na licytantów, którzy, nie

czekając, co będzie dalej, ruszyli po schodach na dół, koziołkując i

przewracając się wzajemnie. Niektórzy z nich zatrzymali się dopiero w Saskim

Ogrodzie.

Chcąc za wszelką cenę dokończyć licytacji, p. Kapelan został, kupił dobermana i

wraz z dwoma synami postanowił przewieźć go na Wołówkę i tam niezwłocznie

sprzedać.

Ale jak go przewieźć? Przyjęto następujący plan strategiczny. Przodem miał

postępować starszy Kapelan trzymając w ręku kawałek prawdziwej otwockiej

kiełbasy z czosnkiem. Za nim, dzierżąc dobermana na smyczy, zgodził się iść

nieszczęsny dłużnik. W tym porządku

pochód posuwał się do wynajętej taksówki. Według umowy, gdy zły pies znajdzie

się wewnątrz taksówki, p. Kapelan rzuca kiełbasę i wyskakuje, synowie

zatrzaskują drzwi i wehikuł rusza na Wotówkę.

Plan był dobry, ale widocznie wykonanie szwankowało, gdyż w pewnej chwili p.

Salomon znalazł się w zamkniętej taksówce sam na sam z dobermanem. Co się tam

działo, dokładnie nie wiadomo. Szofer słyszał tylko jakieś warczenie i

kotłowaninę, po której nastąpił brzęk wybijanych szyb i krzyki rozpaczy. Po

zatrzymaniu samochodu na jedną stronę wyskoczył blady Jak świeca" p. Kapelan, na

drugą doberman, aportując w zębach fragmenty jego spodni.

Kupiec przeleżał tydzień na oddziale dla nerwowo wyczerpanych w szpitalu na

Czystem, po czym, pozwany przez szofera, musiał stawić się w sądzie grodzkim.

Zapłacił grubszy grosz za wybite szyby.

ROZMOWA Z ZEGAREM

Nie wszyscy wiedzą, dlaczego zmieniono numer sympatycznej "Zega-rynki"

telefonicznej, informującej stolicę, tak chętnie i tak niewyraźnie, o stanie

czasu. Prawdopodobnie na wieki pozostałoby to tajemnicą dyrekcji ,,PASTY", gdyby

nie przypadek, który pozwolił nam odkryć właściwą przyczynę tej reformy.

Ale zacznijmy od początku. Pan Teof ii Ciuchna, człowiek zasłużony na polu

masowej konsumpcji wyrobów monopolowych, zasiedział się pewnego razu ze swym

przyjacielem, p. Feliksem Ziorkiem, w jednym z popularnych barów. Ponieważ p.

Teofil przyrzekł żonie, iż stawi się w domu punktualnie o godzinie 11 wieczorem,

natychmiast po ukończeniu czwartej butelki, wzorowy mąż, sięgnął po zegarek,

zadrżał i rzekł do przyjaciela:

- Feluś... czy mnie oko nie myli... bo zdaje się, że jest... trzecia... w nocy.

- To niemożliwe, Teoś, twój zegarek wyraźnie nawala...

- Feluchna, nie obrażaj zegarka... To najdroższa moja pamiątka, od żony, klejnot

rodzinnny... Ale jeżeli już nie masz względów dla moich uczuć familijnych, to

szanuj przynajmniej... wynalazek... czyli tak zwany cud techniki dwudziestego

wieku...

- A ja chromolę taką technikę.

- A dlaczego?

- A dlatego, że źle chodzi... W ogóle zegarek to ananachronizm.

- Feluś, nie wyrażaj się... o naukowej zdobyczy.

- To guzik nie zdobycz. O, proszę cię, tu wisi... prawdziwy cud

techniki... z kółkiem... Nakręcasz, bracie, numer i automat cię informuje, która

jest godzina, co do minuty... bez grandy...

- Co ty mówisz... Ano to spróbujmy... a który numer trzeba nakręcić?

- Pięćset pięćdziesiąt trzy i dwa... zera...

- Ano dobra.

Pan Teofil wstał, podszedł chwiejnym krokiem do telefonu i, długo celując do

każdej dziurki, wykręcił wreszcie wskazany numer. Słuchał chwilę, a w końcu

rzekł do przyjaciela:

- Feluś... wynalazek mówi ,,hallo".

- Nie ma prawa, to jest automat, płyta gramofonowa, tylko podaje godzinę, nic

więcej, rozumiesz!

- Ja rozumiem, ale on mówi ,,hallo".

- Tak? Widocznie ulepszyli... No to się spytaj, która godzina.

- Feluś, automat mówi, żebym się odczepił.

- To niemożliwe, nie zrozumiałeś, spytaj się jeszcze raz.

- Która godzina? Co? Słuchaj, zdaje się, że płyta mnie sztorcuje.

- No to się nie daj.

- Wynalazek, cicho! Co jest do cholery, zdobycz naukowa z pyskiem do abonenta?

Cud techniki na mamusie interesantowi wjeżdża?! Wynalazek, zamknąć mordę, bo jak

sztuknę w tubkie, to wskazówki pogubisz-krzyknął p. Teof ii i rzucił słuchawkę

na widełki.

- Teoś, co on ci mówił? - zagadnął p. Feliks.

- Mówił, żebym złamał rękę i nogę... i po nocy go nie budził... w ogóle kłócił

się ze mną ząb za ząb.

- No, no... a to ulepszyli! Żeby się płyta sprzeczała z żyjącym człowiekiem,

tego jeszcze nie było. Ale w każdym razie musimy się dowiedzieć, która godzina.

Dzwoń jeszcze raz.

Pan Teofil zadzwonił raz jeszcze, a usłyszawszy jakiś niepochlebny epitet, sklął

automat od ostatnich i poszedł z przyjacielem do domu. Jakież było jego

zdziwienie, gdy po kilku tygodniach otrzymał wezwanie do sądu grodzkiego, w

charakterze oskarżonego o obrazę jakiegoś p. Eugeniusza Kupczyka.

Okazało się, że p. Teofil fałszywie sią łączył i zamiast do zegara dzwonił do p.

Kupczyka, którego dwukrotnie zerwał z łóżka i w dodatku bardzo obraził. P.

Kupczyk, dowiedziawszy się, spod którego numeru do niego dzwoniono,

przeprowadził śledztwo w barze i dotarł do p. Teofila.

W sądzie p. Ciuchna oświadczył, iż z powodu zdenerwowania palec mu się obsuwał

po krążku, co powodowało omyłkę o kilka numerów. Teraz uznaje swój błąd i prosi

o przebaczenie, zresztą nieprzyjemne słowa dotyczyły tylko automatu, nie zaś p.

Kupczyka. P. Kupczyk zgodził się na to wyjaśnienie i sprawa została umorzona.

Dodać należy, że nie tylko p. K. był zbudzony po nocy w sprawie godziny. Oto

dlaczego numer "Zegarynki" uproszczono na ,,05".

NASTĘPCA KUSEGO

Pan Konstanty ChudeK, lakiernik, jest z zamiłowania sportowcem i marzy o

zastąpieniu Kusocińskiego na bieżni. Dowiedziawszy się, że może go ubiec w tym

nowoodkryty talent, długodystansowy Noji, pan Chudek zmartwił się bardzo i

powiedział sobie: ,,Jak to, stolarz akordowy ma dać w kuchnię galanteryjnemu

lakiernikowi? Nigdy do tego nie dopuszczę. Dla całego naszego cechu byłaby to

choleryczna hańba! Trzeba zacząć trening!"

Ponieważ podczas dnia p. Chudek nie rozporządzał ani czasem, ani odpowiednim

terenem, postanowił prowadzić zaprawę nocami na podwórku domu, w którym

mieszkał.

Sporządził sobie odpowiedni strój sportowy, obcinając połowę nogawek od ciepłych

trykotów. Górną część ciała ozdobił sztuczkową kamizelką.

Kostium był świetny, dawał bowiem dużą swobodę ruchów i nie pociągał prawie

żadnych kosztów. A jednak on to stał się przyczyną klęski p.Chudka, i to nie

podczas walki, w oczach dziesiątków tysięcy rozentuzjazmowanych widzów, ale już

w czasie pierwszych treningów.

Pewnej nocy, gdy szybkobiegacz po raz siódmy okrążał śmietnik na podwórzu,

wybiegł ze swego mieszkania inny lokator tego domu, p. Karol Szypulski, i

tapicerskim młotkiem zadał sportowcowi kilka trwałych obrażeń, opisanych

następnie przez urzędowego lekarza. Wkrótce dokument ten znalazł się na stole

sędziowskim w sądzie grodzkim, tworząc w towarzystwie innych urzędowych papierów

akta sprawy ,,Chudek contra Szypulski".

Zainterpelowany przez sędziego, p.Szypulski w sposób następujący usiłował

usprawiedliwić swoje postępowanie:

- Nie miałem innej rady, proszę Najwyższego Sądu. Muszę zaznaczyć, że jestem

człowiekiem nerwowem, a łóżko mam poniekąd przy oknie. Znakiem tego, ile razy

pan Chudek koło moich okien przeleciał, blask szedł do pokoju od jego białych

jegerów i, ma się rozumieć, faktycznie mnie budził. Zwróciłem panu Chudkowi

delikatnom uwa-gie raz i drugi: ,,Nie lataj mnie pan w gaciach pod oknamy, bo

mnie pan sen z oczów płoszysz. A ten nic, tylko gania dalej. Czy Najwyższy Sąd

byłby w taki sposób lepszy?"

- Więc przyznaje się pan, że uderzył poszkodowanego kilkakrotnie jakimś twardym

przedmiotem, przecinając mu śluzówkę na przestrzeni półtora centymetra?

- Przepraszam Wysoki Sąd - przerywa sędziemu pobity sportowiec. - Uderzyć mnie,

owszem, uderzył, ale nie w żadne ślazówkie, tylko w mordę.

- A czy pan tak spokojnie znosił te uderzenia? Całkiem spokojnie?

On pana bił, a pan się zachowywał jak baranek? - zapytuje z kolei pana Chudka

obrońca oskarżonego, adwokat G.

- Proszę Sądu Wysokiego, skoro jeżeli pan mecenas będzie mnie ubliżał i sobaczył

od baranków, zmuszony będę odroczyć sprawę. Ja dla pana szanownego nie żaden

baranek i nie zaczynaj pan ze mną, żebym panu nie powiedział, kto pan jesteś.

Nie wiadomo jak by się ten niemiły incydent skończył, gdyby nie interwencja

sędziego, który, uznawszy przewód za skończony, ogłosił wyrok skazujący pogromcę

sportowego asa na jeden tydzień aresztu.

Pan Chudek obiecał trenować w smokingowych spodniach.

LEDA Z ŁABĘDZIEM

Pan Hipolit Rączko jest właścicielem salonu sztuki, rozumie się wędrownego. Pod

ścianami domów ustawia on szeregiem tzw. ,,lan-szafty", czyli oleodruki różnej

treści, oprawne w suto złocone ramy. ,,Lanszafty" te tworzą jak gdyby ruchomą

wystawę dzieł sztuki, trwającą w danym miejscu aż do zjawienia się policjanta. W

razie interwencji nieczułego na prawdziwe piękno przedstawiciela władzy, wystawa

przenosi się o kilka przecznic dalej.

W dniu 2 października r.ub., na rogu ul. Wileńskiej i Konopackiej, pan Rączko,

łypiąc okiem na boki, w taki mniej więcej sposób zachęcał przechodniów do kupna

wystawionych obrazów.

- To jest ,,Roneo i Julia". Jedne bogate państwo mieli córkie ślicznom jak

marzenie. Wiadomo, że za byle łachudrę wydać nie chcieli, ale głupia dziewczyna

zakochała się w jednem łatku, muzykant to, zdaje się, był. Stary Julci nie

chciał słyszeć o romansach i wystawaniu po bramach. Ale kto młodziaków upilnuje.

Po nocy łaził do niej bez balkony. Co państwo widzą na tem lanszafcie.

Ten drugi widoczek jest z tej samej serii. Widzą tu szanowne koncmany Julcie w

tromnie w dolnem kościele przed samem wyprowadzeniem, bo struła się biedaczka

esencjom octowom z miłości. Ten ów Roneo łaził po cmentarzu tam i nazad, aż się

frajer zaziębił i umarł

na grypę.

Drugi lanszaft na lewo jest pod tytułem: ,,Loda z łabędziem". To obraz dla

dzieci niedozwolony! Chłopaki wont!

Jeden kanciarz zakochał się w pannie, co bardzo lubiła drób, a już co łabędzie,

to można po prostu powiedzieć szalenie. Cwaniak ten, jak szedł do niej, za

łabędzia się przebierał i co wyprawiał, widać na

lanszafcie. Tu pan Rączko mrugnął szelmowsko okiem do młodej pary, przy-

giądającej się obrazowi. Panienka zarumieniła się jak wiśnia, a jej towarzysz,

jak się potem okazało p.Konstanty Słaby, rzekł:

- Panie artysta, żebym ja pana już nie w łabędzia, ale w bite i kopane kaczkie

nie zamienił!

- Przepraszam, panie szanowny, o co się rozchodzi? O tę "Lode z łabędziem"?

Panienka zarumieniła się po raz drugi i szepnęła towarzyszowi:

- Panie Kostuś, w szyję go!

Pan Konstanty chwycił "Sąd Parysa" ze szkłem i wsadził p.Rączce na głowę. Pan

Rączko nie pozostał mu dłużny i rozbił o pana Słabego "Bitwę pod Grunwaldem"

oraz kilka pomniejszych zwycięstw polskiego oręża. Kres walce położył policjant.

W sądzie grodzkim wyjaśniło się, że ukochana P.Konstantego nazywa się p.Loda

Majewska i niepochlebną opinię mitycznej ,,Ledy" potraktowała jako przytyk do

siebie.

Ponieważ p.Rączko oświadczył, że o niczym nie wiedział, darowano sobie wzajem

urazy i sprawa została umorzona.

"MLIMLUŚ'

- Jest pan oskarżony o przywłaszczenie sobie psa, stanowiącego własność

Waleriana Sosińskiego. Czy przyznaje się pan do winy? -Z takim pytaniem zwrócił

się sędzia grodzki do p.Berka Fajersztajna, człowieka o minie przygnębionej i

jak gdyby zmęczonego ciężkim jakimś przeżyciem.

- Przede wszystkiem, proszę pana, to było nie tak...

- Mówi się: ,, proszę sądu".

- To było całkiem inaczej, proszę pana sądu.

- A mianowicie?

- A mianowicie, to nie ja przywłaszczałem sobie temu psu, ale on, ten pies

przywłaszczał sobie mnie, moją żonę, wszystkie moje dzieci i całe moje

mieszkanie.

- Jakżeż to możliwe?

- Pan sędzia nie zna temu psu. On nie jest pies, to jest cały byk. Raz ja

siedziałem przy kolacji, to drzwi się otwierają i wchodzi, można powiedzieć,

dzikie zwierze, z oczami, z nogami i z wielką mordą. On wszedł i się patrzy. To

my wszyscy pochowaliśmy się, gdzie kto zdążył. A on zjadł naszą kolację i pomimo

że ja wołałem z drugiego pokoju: ,,A psik! a psik!", on się położył na moje

łóżko i spał jak ten hrabia całą

noc.

Co go chciał kto doruszyć, to on pokazał zęby i zaczął ryczyć. To my

zastawiliśmy drzwi kredensem i spaliśmy na dywanie. Ja myślałem, że on się wyśpi

i na drugi dzień pójdzie. Nieprawda, on sobie zaczął żyć u mnie, jak u siebie.

Ja musiałem kupować go mięso, moja żona i dzieci musieli chodzić na palcach,

żeby broń Boże,,Mlimiuś" się nie zdenerwował. My go tak nazywaliśmy przez

delikatność, bo to był wariat nie pies. Jak się go dało mało jeść, to on skakał

w górę i szczekał. Przez te trzy dni, jak on mieszkał u nas, myśmy nie żyli, nie

jedliśmy i nie spaliśmy też.

Raz on wyszedł na ulicę, to my zamknęliśmy drzwi, żeby mu więcej nie wpuścić. To

za godzinę ktoś się drapie.

- Kto się drapie, kto? - się pytam, l jak pan sędzia myśli? -

,,Mlimiuś" się drapał.

On przyszedł z panem Sosińskim. Ten pan też się rzucił, zabrał psa i krzyczał,

że mnie zrobi sprawę, za co, ja nie wiem.

Poszkodowany p. Walerian Sosiński, z zawodu rzeźnik, oznajmił sądowi, że kupił

na placu Kercelego psa buldoga, który po trzech dniach przepadł jak kamień w

wodzie. Dopiero wypadkiem przechodząc ulicą Pawią, p. Sosiński spotkał swego

psa, który na widok właściciela począł uciekać i drapać się do mieszkania p.

Fajersztajna. Rzeźnik wysnuł stąd wniosek, że p. F. przywabił sobie jego

własność.

Ponieważ świadkowie potwierdzili słowa p. Berka, gdyż cały dom wiedział o tym

niezwykłym najściu, sąd wydał wyrok uniewinniający.

Dlaczego ,,Mlimiuś", którego właściwe imię brzmiało zresztą,.Rozbój", tak sobie

upodobał gościnę u pp. Fajersztajnów, pozostanie tajemnicą psiego serca.

MAŁŻEŃSTWO GWIAZDY

Panna Cienia Kowalska, urocza kelnerka kawiarni "Pod Zegarem", nazywana przez

gości "Messalką" z racji posiadania pięknego głosu i takiegoż biustu, od

kilkunastu dni chodziła jak przetrącona. Wzdychała tak potężnie, że firanki w

oknach wyglądały jak żagle podczas

orkanu.

Właściciel patrzył na to zgorszony i mówił:

- Panna Cienia, co jest, jak pragnę zdrowia? Dmuchasz pani, że galaretki z

półmiska pozlatali.

- To wszystko z miłości, panie gospodarzu, w hrabiem jednem się zakochałam na

amen.

- W każdem bądź razie możesz się panna Cienia odwracać do

ściany i towaru nie niszczyć. A cóż to za jeden ten ów hrabia?

- Gość. Zna go pan. Ten, co to do wieprzowego marchiewki nie lubi.

- A kartofelki muszą być przysmażani, piwo z fałszem?

- Ten sam. Poznał pan.

- Wybredna cholera, ale na menusie znający się jest, nie można powiedzieć.

- Wiadomo, hrabia... domowe wykształcenie u niego już takie.

- Tylko przypuszczam, że wątpię, żeby się z panną Gienią ochaj-tnął.

- A to dlaczego? U hrabiów teraz taka moda, że się z artystkami żenią.

- Poniekąd czytałem w gazetach, ale nie rozumie okoliczności. Odkąd to panna

Cienia do artystycznej branży się zalicza.

- Jak to, nie wie pan, że goście za Messalkie mnie nazywają?

- Rozumie się. Comberek u panny Gieni odpowiedzialny, pierwsza krzyżowa i

polędwiczka na swojem miejscu, w ogóle kobieta przy kości!

- Nie o to się rozchodzi. Tylko o głos. Śpiewam podobnież jak słowiczek.

- Idźże panna Gienią do ciężkiej wątroby... słowiczek sto kilo żywej wagi. Insza

rzecz zaśpiewać do kuchni: "Raz befsztyk z cybulką", a druga para kaloszy na

drekorację w teatrze wskoczyć i zaiwanić pełną piersią:

,,Ty i twoja gitara

To morowa jest para!"

Tego byś panna Gienią nie potrafiła.

- Jako człowiek nie wychowany, nie możesz pan mieć pojęcia, jak się z hrabiniami

rozmawia.

- Co? Coś panna powiedziała, nie wychowany?! Ach, ty przypalony, na kokosowem

maśle z onegdajszych pasztecików spitraszony klopsie, wont z interesu! Hrabinia

de wołaj, księżna rizoto!

Jak zaznaczyliśmy wyżej, panna Gienią umiała władać swym pięknym i silnym

głosem. Odpowiedź więc wypadła również efektownie. Zaszła potrzeba wezwania

policji.

W sądzie grodzkim p. Gienią zjawiła się wsparta na ramieniu hrabiego Konstantego

Muchy. Wraz ze swym gospodarzem została skazana na 50 zł grzywny. Hrabia Mucha

obiecał uiścić za narzeczoną tę bagatelną kwotę.

KOPELMAN SZALEJE

Pan Icek Kopelman jest małym, drobnym, o niepozornej fizjonomji handlowcem. Z

natury cichy i spokojny, nie wchodzi nikomu wdrogę. Ale jak sobie popije, budzi

się w nim wielki zawadiaka. Zaczyna wówczas burdy z kim się da, rzuca się na

najsilniejszych przeciwników. To jednak, co zrobił przed miesiącem, wprowadziło

w zdumienie cały Muranów.

"Pan wisz, co zrobił ten mały Kopelman, on poszedł dać w mordę dorożkarza, co

był, możno powiedzieć, gruby jak koń - po prostu wieśniak - a potem on zbił na

kwaśne mleko trzech policjantów" powtarzano wszędzie ze zgrozą i podziwem.

Niektórzy nie dawali wiary, a jednak przewód w 12 Oddziale Sądu Grodzkiego

potwierdził te niezwykłe wieści.

Z jednej strony stanęli trzej przedstawiciele władzy, chłop w chłopa jak tury, i

wspaniale zbudowany dorożkarz w charakterze pokrzywdzonych i zmaltretowanych, z

drugiej zaś "ten mały Kopelman".

Akt oskarżenia zarzucał Kopelmanowi, że spoliczkował dwukrotnie Walentego

Ogórka, właściciela dorożki, oraz wymierzył po dwa lub trzy uderzenia każdemu z

policjantów, którym dopiero wspólnemi ' siłami udało się obezwładnić go i

odwieźć do komisariatu. Pełny obraz zajścia odmalował p. Walenty Ogórek w takich

mniej więcej słowach:

- Ano, proszę Mirowego Sądu, to było tak: Stoję sobie na stacji, na rogu

Nowiniarskiej, podchodzi ten starozakonny i pyta się, czy go zawieze na Ś-to

Jerskie. Myślę sobie, dlaczego nie, dla mnie każdy gość dobry, żeby tylko

płacił. Ano to jedziem. Przyjechalim na miejsce, aten nie płaci, tylko jak mnie

gwizdnie w szczękie z jednej strony, jak dołoży w ucho z drugiej - zdrętwiałem,

proszę Najwyższego Sądu, i patrzę się naniego jak ten głupi, bo się

spodziewaćnie mogłem,żeby taka ofiara mnie mogła dać knoty.

Wytrzeszczam oczy, co się robi, a ten mnie znowuż w ryja.

Zobaczył to pan władza, żal mu się mnie zrobiło, podchodzi w taki sposób do

dorożki i pyta się, dlaczego faktycznie pasażer dorożkarza bije, aten, jak nie

rypnie pana władze za przeproszeniem w mordę, jak nie poprawi w podpinkie. Pan

władza zgorzał tak samo jak i ja, ale nadleciał drugi

policjant,wzięlistarozakonhegowśrodekijadziemdo mamra, a on drugiego pana

policjanta też takżesamo w nos, w nos i po oczach.

W bramie komisariatu stojał trzeci pan władza i temu boduin jucha nie

przepuścił, znieważył w oblicze coś ze trzy razy.

- Czy oskarżony był pijany? - pyta sędzia.

- Tego nie mogę wiedzieć.

- A czy było od niego czuć alkohol?

- Jako człowiek osobiście poniekąd również tronkowy u drugiego

wódki nie poczuję, chyba że bardzo rano, ato było po obiedzie. Ale, po mojemu,

jeżeli starozakonny rzuca się na policje, to nie jest wstawiony, tylko, proszę

szanownego sądu, wariat.

Sąd doszedł do tego samego wniosku, sprawę odroczył i polecił wezwać dwóch

psychiatrów celem zbadania poczytalności oskarżonego.

ZŁOŚLIWA WIEWIÓRKA

- Czy to firma Blass i Syn?

- A jeżeli nawet już tak, no to co jest?

- Chciałem mówić z pana Blassa.

- Z którego?

- Z tego starszego złodzieja.

- Starszy wyjechał, jest tylko syn.

- Podawa pan do tubki młodszego łobuza.

- Już dochodzi, ale kto to mówi?

- Co pana obchodzi?

- Co znaczy mnie nie obchodzi. Szef, jak nie wi, kto go chce wymyślać, wcale nie

słucha.

- Powiedz pan, Wiewiórka mówi.

- Wywiórka nie mówi, to jest coś z futrzanej branży.

- Nie z futrzanej, tylko skład śledzi Es Wiewiórka, Ha Smutny.

- Zaraz.

- Panie szefie, Wywiórka pana żąda.

- Nie znam wiewiórkę, powiedz pan, orzechów nie trzymamy, niech skaka na drzewo

w Saskiem Ogrodzie-odpowiedział subiektowi p. Blass junior i zajął się

układaniem protestów w szufladzie.

- Ta wywiórka handluje ze śledziami i ma do pana interes.

- Tak? Zobacz pan, czy nasze akcepty dla Cytryna i Rabinowicza nie żyrowała jaka

wiewiórka.

- Nie.

- Nie rozumie. Dawaj pan słuchawkie.

- No, co jest, panie Wiewiórka, o jakich śledzi się rozchodzi.

- Z ciebie, psiakrew, sałatkie z cybulką zrobię, jak pan nie wykupi

czek Figowera.

- Uś, nabrał mnie. Pan wisz, kto mówi... Kozak! Weź pan słuchawkie i pisz pan,

co będzie mówił.

Z tymi słowami pan Blass młodszy odsunął się od aparatu. Subiekt słuchał uważnie

i notował na bloku każde słowo. Pan Kozak rozna-miętniał się coraz bardziej.

- No i co? No i co jeszcze? Już. Dziękuję pana. Do widzenia niezabawem w sądzie.

- Co on mówił?

- Wszystko. Od plajciarza zaczął, a na żuliworku skończył.

- Czytaj pan od początku.

Subiekt odczytał uważnie notatkę, a p. Blass junior zacierał ręce. Epitety

świetnie nadawały się do wytoczenia sprawy sądowej.

Jakoż ujrzała ona wkrótce światło dzienne.

Jednak nie przewidział p. Blass, że jego wstręt do bezpośrednich rozmów

telefonicznych zgotuje mu przykrą niespodziankę. A mianowicie, obrońca

oskarżonego Kozaka wywodził, że nie może być w tym wypadku mowy o zniesławieniu,

gdyż nie podano żadnych faktów zniesławiających poszkodowanego. Same zaś krótkie

określenia, jak:

złodziej, łobuz, kajdaniarz, grandziarz, ciepły drań itp. nie są zniesławieniem,

tylko obrazą. Obrazić zaś można kogoś tylko osobiście, tu zaś krzywdzące

określenia słyszała osoba trzecia.

Sąd podzielił opinię obrony i wydał wyrok uniewinniający.

STÓJ, CIPUCHNA

Było to przed świętami Trąbek. Pan Aron Wajskugel, kupiec branży trykotażowej,

wybrał się na Żelazną Bramę, by kupić odpowiednią na uroczyste dni gąskę. U

pierwszego zaraz przekupnia, którym był, jak się potem okazało, p. Majloch

Szpic, wynalazł odpowiedniego na pieczyste ptaka.

- Co pan chcesz za ten kurczak? - zapytał dyplomatycznie p. Wajskugel.

- Ten byk, ten haman, jak dla pana potrzebuje kosztować dwanaście złotych.

- Ale ostatnio, ile pan pójdziesz z tych dziesięciu złotych opuścić?

- Co mogę z tych jedenaście złotych i pięćdziesiąt groszy opuścić -nic. Patrz

pan na tę szyłę - zachwalał gęsiarz, mocując się z machającym skrzydłami

ptakiem.

- Na co mnie siła! Garkowienkie nie idę kupić, gęś potrzebuję na wątróbkię i

szmalec. Uj, to ona jest chuda!

- To ona jest chuda? Kto jest chudy? - oburzał się pan Majloch, demonstrując gęś

w powietrzu.

W tej chwili nastąpiło coś nieoczekiwanego. Przyszła pieczeń wyrwała się swoim

wrogom i, uderzywszy potężnie skrzydłami, wzle-

ciała nad targowiskiem, po czym opadła między straganami.

- Asof! Sprzedane! Dawaj pan już te 10 złotych i łapaj pan swojej gęsi.

- To pan jej łapaj, ja jeszcze nie kupowałem, teraz złamane pięć złotych nie dam

- krzyczał p. Wajskugel, ale głos zamarł mu w gardle, gdyż dostrzegł, że p.

Szpic wyrwał mu z ręki monetę 10-złotową, przygotowaną na kupno, i najspokojniej

schował ją do kieszeni od kapoty. Z rozpaczą w duszy puścił się tedy p. Aron w

pościg za oddalającą się gęsią.

Zagrożony przedwczesnym zgonem ptak, szybował ponad straganami, roztrącał

przekupki, przysiadał na głowach handlarzy jabłek i zrywał się do dalszego lotu.

Cip! Cip! Stój, cipuchna! - krzyczał p. Wajskugel, ale to nic nie pomagało.

Do pościgu przyłączyło się kilku naraz przechodniów i skutek był taki, że

otoczoną ze wszystkich stron gęś ktoś po prostu buchnął. Zniknęła jak kamień w

wodzie.

Wówczas p. Wajskugel uznał całą transakcję za przymusową i zaskarżył gęsiarza do

sądu o przywłaszczenie 10 złotych.

Nie spodziewał się widocznie p. Majloch pomyślnego dla siebie wyroku, bowiem

przed samą sprawą zwrócił klientowi 10 zł., dodając mu jeszcze, tytułem

rekompensaty za stracone w pościgu zdrowie, sporego kurczaka. Wobec powyższego

sąd grodzki sprawę umorzył.

GARYCOOPERSZTEIN

Posiadanie pięknej żony zawsze było rzeczą niebezpieczną, a już w obecnej dobie

rozluźnienia obyczajów stało się po prostu tragedią.

Doświadczył tego na sobie p. Dawid M., kupiec branży trykotażo-wej, ożeniwszy

się z piękną panną Gretą Sztyftówną.

Pani Greta prócz fascynującej u rody odznaczała się jeszcze f otoge-nicznością i

znakomicie wykonaną platynową fryzurą, co ją skłoniło do przybrania sobie

imienia, które nosi boska Garbo - ,,biały płomień Szwecji".

P. Dawid zachwycał się początkowo kinowymi zamiłowaniami swej żony. Nazywał ją

nawet w chwilach czułości:

- Fotogienka ty moja, ja jestem twój fotogieniec. Za artystę się zgodzę,

miłosnego szmondaka pójdę zagrywać, kiedy mnie każesz.

Pani Greta nie ufała widocznie aktorskim zdolnościom swego małżonka, skoro w 3

miesiące po ślubie, niespodzianie wróciwszy do

domu, zastał on swoją żonę w dwuznacznej pozycji z jakimś młodzieńcem o ostro

przyciętych, czarnych jak smoła baczkach.

Pani Greta nie speszyła się bynajmniej niespodzianym przybyciem męża, wstała

ociężale z tapczanu i rzekła:

- Dewi, pozwól ci przedstawię, kolega Gary Coopersztein, zwany "duży chłopiec z

Palenicy". Przerwałeś nam próbę obrazu, który niedługo pójdziemy kręcić.

- Tak jest - dodał brunet - ja jestem reżisor i po te próbę widzę, że z pańskiej

żony da się zrobić prima gwiazda. Taka koleżanka Dietrich to jest niewinna

sziksa do wobec pańskiej żony. Uj, to ona by zagrała "Księżnę Iłłowiecką", niech

się Jadźka Smosarska schowa. Winszuję się z panem, ona zrobi ze mną karierę.

P. Dawida omal krew nie zalała. Opanował się jednak i powiedział zimno:

- Kupersztein, ja wam co powiem, nachalnik jesteście, że moja żona nie jest

niewinna pensjonarka, to ja nie od was potrzebuje się o tego dowiedzieć. A teraz

proszę paszoł wont łobuz inflagrandziarz, przytulnik, idź się, cholera, przytul

do policjanta na rogu, to cię da pałką w łeb, że cię cholera zdechnie.

Ponieważ dzielny duży chłopiec z Palenicy nie usłuchał, mąż wprowadził w ruch

hebanową laskę i posiniaczył artystę.

Echem tego zajścia była sprawa w sądzie grodzkim, gdzie p. Dawid M. został

skazany za pobicie p. Garego vel Ajzyka Kuperszteina na 14 dni aresztu z

zawieszeniem kary.

ie

KRYTYlj^A LITERACKA

Listy miłosne Lusia wykrada,

l swemu q|cu oddaje je.

Wtenczas ^uż wiedział, co to za bona

l chciał z nią rozstać się.

Żąda piętnaście tysięcy ona,

On daje dziesięć - a ona - nie!

Śpiewał pięknym tenorem, akompaniując sobie na własnej mandolinie, pan Szczepan

Walisiak.

Piękna pieśń o Gorgonowej robiła wstrząsające wrażenie na słuchaczach,

uczestniczących wwieczorzewokalno-towarzyskim u państwa Feliksostwa Bułczyńskich

na Szmulowiźnie. Płeć piękna miała łzy w oczach, komentując poszczególne zwrotki

tylko co usłyszanego utworu.

- l patrz pani, dziesięć tysięcy jej dawał? W tych czasach z takiemi pieniędzmy

to można się ładnie urządzić.

- No tak, ale co piętnaście, to nie dziesięć, moja pani. Pani byś darowała pięć

tysięcy? Jak paniusię znam, tak wiem, że nie.

- W każdem bądź razie pan Szczepan zaiwania te piosenkie jak rzadko. Melodie ma

dobre i głos taki, że gospodarz już dwa razy stróża przysyłał, żeby przestać, bo

on spać nie może. Na trzecim piętrze od frontu pana Szczepana słychać - rzekła z

miłym uśmiechem właścicielka mieszkania, p. Bułczyńska.

- Owszem, głos niezły, melodia takżesamo obleci, tylko piosenka co pod względem

literackiem cholerę warta - zauważył z przekąsem czarno ubrany młody człowiek,

p. Konstanty Zimny.

- A to w jaki sposób? - obruszył się wykonawca utworu.

- W taki sposób, że sknocona, na grandę skopana przez jakiegoś fuszera, któren o

poetycznem fachu pojęcia nie ma.

Opinia p. Zimnego zaskoczyła wszystkich i wytrąciła z równowagi, gdyż traktować

ją należało jako miarodajny głos znawcy. P. Konstanty bowiem pracował w

najbardziej wziętym zakładzie pogrzebowym na Pradze i redagował wspaniałe

nekrologi, których sława sięgała od Kamionka po Targówek, nie licząc, rzecz

prosta, Szmulo-wizny.

Zaniepokojeni słuchacze, chociaż nieśmiało, zażądali jednak, by krytyk uzasadnił

jakoś swój przykry zarzut.

Zrobił to chętnie w sposób następujący:

- Każda jedna robota drukarska, czy to będzie klapsydra o nieboszczyku, czy

powieść w czterech tomach, jak na przykład: ,,Barbara Ubryk, czyli tajemnice

klasztoru hiszpańskiego", albo ,,Gizella, czyli tajemnice akuszerki", powinna

być odstawiona na czysto, akuratnie i bez felerów.

Ciekawy jestem, czy żałobna rodzina zapłaciłaby mnie za nekrolog, w którem bym

napisał, że nieboszczyk żył lat pięćdziesiąt, kiedy on dociągnął tylko do

czterdziestu, na pewno nie. A kto wie, czyby się bez mordobicia obeszło.

Przypuszczam, że wątpię, l pretensji nie mógłbym mieć do nikogo, bo co racja, to

racja. Takich felerów drukowane słowo nie znosi. Także samo jest z tą piosenką.

Pan Wal isiak wyciągał nam tu, że oskarżona Gorgonowa żądała piętnaście tysięcy,

a to lipa, czyli puc, bo każden inteligentny, oczytany człowiek wie, że chciała

tylko dwanaście. Więc literatura takiej grandy nie znosi i ja, jako w tem fachu

pracujący człowiek, jak najenergiczniej protestuje.

Pan Walisiak był pogrzebany. Autorytet jego w oczach obecnych zmalał do zera.

Panna Wiktoria, córka domu, o której rękę starali się -zarówno śpiewak, jak i

literat, ostentacyjnie przesiadła się do p. Konstantego.

Cóż tedy dziwnego, że rozgoryczony wirtuoz ze słowami:

- Ach ty żałobną latarnią w laurowy wieniec szarpany łapiduchu, ja

cię tu zaraz tak skrytykuje, że dla siebie samego klepsydry napisać nie zdążysz!

- wyrżnął pana Zimnego mandoliną w ciemię.

Instrument rozleciał się w kawałki, a p. Szczepan, po zastosowaniu okoliczności

łagodzących, dostał tydzień aresztu.

JAK KILIŃSKI USZYŁ BUTY MOSKALOM

- Pani Zając kochana, słyszała pani, co to w przewodnią niedzielę ma się

wyprawiać na Starówce i Krasińskiem placu? Podobnież figurę jakiegości

pułkownika mają na skwerku stawiać, co na Szerokiem Dunaju mieszkał. Czy to

będzie ten taki nieduży brenet, któren dzień w dzień swojego ordynarca do

kochanej paniusi po włoszczyznę przysyłał?

- Ale gdzie tam, moja pani, owszem, ten brenet przyjemny był facet, chociaż

nieduży, ale on, po pierwsze, nie na Szerokiem, tylko na Wąskiem Dunaju

mieszkał, a po drugie, na figurę jest jeszcze za młody i w żyjącem stanie się

znajduje, tylko go do miasta Łodzi przenieśli na posadę. Na skwerku stawiać

pułkownika owszem, stawiają, ale Kiliń-skiego.

- Nie znam.

- Znać go pani Kropidłowska nie możesz, bo ładne parę lat temu już nie żyje. W

każdem bądź razie musiałaś pani o niem słyszeć.

- Tak Bogiem a prawdą paniusi powiem, to nie.

- A wstydź się pani. Na Starem Mieście tyle lat pani zamieszkuje i o pułkowniku

Kilińskim z Szerokiego Dunaju spod piątego numeru pani nie słyszała.

- Moja pani, czy to ja gdzie chodzę, jak ten Samson po całych dniach w domu

siedzę, tyle że do pani Zając za sprawonkiem wyskoczę, to kto mnie miał o tem

pułkowniku zaznaczyć?

- Kiedy tak, to posłuchaj mnie pani, tylko byle komu tego, co paniusi powiem,

niech pani nie powtarza, bo chociaż o nieboszczyku, ale jestem tą kobietą, że

plotek robić nie lubię.

- Pani Zającowa złota, u mnie sekret kamień woda. Pary z gęby nie puszcze.

- No to posłuchaj pani. To było jeszcze przed wojną, za ruskiego. Kacapy się po

Warszawie rozbijali i katolicki naród za psie pomiotło mieli. Ten ów Kiliński

był szewcem na pasową robotę. Miał sklep na Piwnej, w warsztacie samych

czeladników dziecięciu u niego siedziało. Powodzenie miał dobre, ale nic go nie

cieszyło, tylko od rana do nocy szewcka pasja go ogarniała, że mocny w Warszawie

ważniaków

odstawiają. A trzeba pani wiedzieć, że miał on wśród nich sporą klijenteiję i na

tych się po cichu odgrywał.

Jak widział, że któren kacap na matem palcu odcisk posiada, naumyślnie za wąski

w tem miejscu kamasz mu robił. Gienierałguber-natorowi Paszkiewiczowi wyszykował

sztyblety takie na podbiciu niskie, że kacapina ledwo nogamy pociągał. Cały

dzień z Zamku mu się wyjść nie chciało, tylko przez okno patrzał, co się w

Warszawie dzieje.

- To kubek w kubek jak mój stary. Kijem go z mieszkania wypędzić nie można, bo

sobie buty o dwa numery za krótkie na Wołówce kupił.

- Tak, nie ma gorszej cholery, jak ciasny kamasz. Toteż kacapy rzewnemy łzamy na

Kilińskiego płakali, ale przychodzić przychodzili, bo modne firmę wtenczas miał.

Ale Kilińskiemu było tego mało i postanowił sobie, że musi ze wszystkiem ruskich

z Warszawy przegonić. Z niejakiem Sierakow-skiem, jatkowem rzeźnikiem, się

namówili, że szewcy razem z rzeźni-kamy w pierwsze święto Wielkanocy na kacapów

się rzucą i taki jem dadzą wycisk, że te muszą z Warszawy pryskać.

Tak tyż się, moja pani, stało. Jak zaczęli te warszawskie remiechy ruskich z

dwóch stron zajmać, kacapy dudy w miech i dawaj Nowem Zjazdem do mostu

Kierbedzia zjeżdżać, a szewcy z rzeźnikamy za niemy. Leją ich czem popadło, a te

nie mogą bardzo uciekać, bo ich ciasne kamasze piją. Na jednej nodze dranie

skakali, a co który do Wisły się dostał, sztyblety zdrucał i dawaj odciski

moczyć. A majster Kiliński jak swoich ich zabierał i na Dań iłowi czowskie do

centralnego mamra zamykał.

- Tak draniom i trzeba było, po kiego cholerę do cudzego kraju się pchali.

- A najwięcej odegrał się Kiliński na tem gubernatorze Paszkiewi-czu. Flejtuch

to był i brudas straszny, to tyż w kryminale takie robactwo sobie zapuścił, że

go żywcem wszy zjedli.

Kiliński pułkownikiem się został, same wojskowe buty potem robił, czeladzi miał

kapitanów, a poruczników za terminatorów trzymał.

Powyższą rozmowę dwu pań, podsłuchaną mimo woli na Gołębiej ulicy, dosłownie

spisałem i ku przyjemności oraz pożytkowi rodaków w druku uwieczniłem.

1S

W DZIELNICY DYPLOMATYCZNEJ

Posterunkowy Aniołek, trzymający straż przed bramą poselstwa Republiki

Czechosłowackiej przy ul. Koszykowej, zdetonował się nieco, ujrzawszy idący

środkiem jezdni pochód demonstracyjny. Dodać należy, że była godzina trzecia nad

ranem, że pochód lekko się zataczał i że składał się z jednego tylko uczestnika,

który jednak wznosił jakieś okrzyki z siłą kilkuset zdecydowanych na wszystko

demonstrantów.

Pochód, zbliżywszy się pod poselstwo, przystanął, drgnął po dwa-kroć w silnym

ataku czkawki, po czym, patrząc w okna na pierwszym piętrze, krzyknął

przeciągle:

- Oddaj Abisynię, makaronem karmiony! Dzielny policjant, usłyszawszy to hasło,

zdziwił się jeszcze bardziej, podszedł do pochodu i zawołał władczo:

- Rozejdź się pan!

- Nie mogie.

- Dlaczego?

- Bo nie mam życzenia i w ogóle odwal się pan od politycznej manifestacji, bo...

mogie pana skrzywdzić moralnie glinianem słowem... Oddaj Addis-Abebę w czarną

koszulę maglowany! - to ostatnie zdanie było znowu skierowane w stronę okien

pierwszego piętra.

Posterunkowy Aniołek, chcąc jak najszybciej przywrócić spokój w dyplomatycznej

dzielnicy, postanowił nie używać chwilowo represji, a raczej wpłynąć kojąco na

wzburzone namiętności pochodu drogą perswazji:

- Zwracam uwagie nieznanego osobnika, że te okrzyki są tu nie na miejscu. Co ma

piernik do wiatraka, a czeska Praga do Abisynii?

W tym momencie z pobliskiej przecznicy wyłonił się jakiś nieduży, okrągły

blondyn w krótkim saku i kapeluszu a la Chevalier, nasuniętym mocno na oczy.

Blondyn posłuchał chwilę dyskusji, po czym rzekł do demonstranta:

- Faktycznie, pan władza ma rację. Pomyliłeś się pan wadresie. To nie tu!

- A skoro jeżeli tak, to bardzo przepraszam i moje uszanowanie. Tu pochód

skłonił się oknom na pierwszym piętrze i poprosił posterunkowego o szczegółowy

adres właściwej placówki dyplomatycznej. Otrzymawszy odpowiedź odmowną, zrobił

kilka zgryźliwych uwag na temat dziwnego traktowania publiczności przez organy

bezpieczeństwa, do obowiązku których należy w pierwszym rzędzie udzielanie

potrzebnych informacji. Widząc, że zanosi się na wycieczki osobiste, pan w

kapeluszu

nasuniętym na oczy ujął demonstrację polityczną pod rękę i rzekł uspokajająco:

- Nie martw się pan nic. Ja pana szanownego zaprowadzę, a nawet, kto wie, czy

nie pomogę krzyczeć, bo dobrze jest rano potrenować sobie trochę głos.

l w podwójnej niespodziewanie liczbie pochód ruszył na miasto, demonstrując po

drodze przed wszystkimi spotykanymi poselstwami. Najwspanialej i najserdeczniej

wypadła manifestacja przed poselstwem węgierskim, gdzie wzniesiono niezliczoną

ilość okrzyków na cześć Stefana Batorego oraz linii ,,Gdynia-Ameryka".

Niestety w połowie przemówienia, wygłoszonego następnie przez niedużego

blondyna, nadszedł patrol policyjny. Manifestanci, jak się okazało pp. Stefan

Kwiczoł i Euzebiusz Kalinowski, zostali skazani na 2 dni aresztu.

FRAK BOGUSŁAWSKIEGO

Wśród tłumów warszawian, oglądających nowo odsłonięty pomnik Wojciecha

Bogusławskiego, stał niski, szczupły, skromnie, ale starannie ubrany pan z

bródką w szpic. Rzucał od czasu do czasu szybkie ukradkowe spojrzenia na statuę

patriarchy polskiej sceny i natychmiast błyskawicznie opuszczał wzrok ku ziemi,

jak gdyby w zawstydzeniu.

- No co, niczegowaty sobie pomniczek, panie szanowny? -zagadnął go nagle stojący

obok jakiś korpulentny jegomość z płowym, staropolskim wąsem.

Pan z bródką w szpic popatrzył przeciągle na pana z wąsem i rzekł z gryzącą

ironią:

- Tak pan uważa? Możebne, ale po mojemu, to skopany, sknocony jak rzadko.

- Co pod jakiem względem?

- Artystycznem.

- Nie zgodzę się z panem szanownem. Podmurówka jak się należy, osoba odrobiona

jak żywa. Chyba tylko to, że w Bielańskie ulice patrzy. Ale podobnież derektor

teatru to był, znakiem tego musi tam zwracać uwagie, skąd najwięcej publiczności

do interesu przychodzi, a rzecz wiadoma, że Żydzi najmocniejsze f rakwencje

teatralne uskuteczniają. To samo masz pan w iluzjonach.

- Nie o to mnie się rozchodzi. Jako fachowiec, nie mogę patrzeć bez wstydu w

oczach na wykończenie figury.

- A to pan szanowny z fachu kamieniarz?

- Broń Boże, krawiec jestem cechowy i na ten frak cholera mnie bierze. Patrz

pan, co tu się dzieje. Kamizelka bez sznitu, czyli wycięcia, i za długa. Piersi

odstają, jakby kleient arbuz pod pachą trzymał. Kołnierz odsądzony w tył. Guziki

jak spodki. To ma być warszawska robota. Artystę się tak ubiera i na teatralnym

placu stawia, gdzie co dzień wycieczki z prowincji chodzą?

- Ależ panie, to był tzw,,ojciec teatru polskiego" i wtenczas tak się ludzie

nosili.

- Panie szanowny, nie mów mnie pan takich rzeczy. Ojciec nie ojciec, starszy

człowiek też może się ubrać bez zarzutu. A tak, wstyd dla całej Warszawy.

Godzinę już tu stoję i nie mogę się uspokoić.

W oczach pana ze staropolskim wąsem odbiło się współczucie, po krótkich

pertraktacjach ujął rozżalonego mistrza kunsztu krawieckiego pod pachę i

zniknęli obaj w ulicy Króla Alberta.

A gdy zegar na wieży ratuszowej wybił godzinę 1 po północy, posterunkowy,

stojący przed ratuszem, zauważył ze zdumieniem, że jacyś dwaj osobnicy

przystawiają do nowego pomnika drabinkę, po czym jeden z nich wchodzi na nią

szybko.

Posterunkowy podbiegł i zapytał:

- Halo, co pan tam robi?

- Poprawki naznaczam... Kołnierz trzeba podnieść... pachy wciąć... ka-k-ka.-

.mizelkę skrócić! Derektor teatru nie może w takiej tandecie chodzić, bo cały

nasz cech ze wstydu się spali.

l pan z bródką w szpic pracował dalej w pocie czoła, zaznaczając na pomniku

poprawki kredą.

Sprowadzony do komisariatu zeznał, iż nazywa się Konstanty Królik, posiada

zakład na Rybakach, kocha teatr i plac Teatralny, wobec czego nie może dopuścić

do jego zeszpecenia.

Nie miał zamiaru osobiście pomnika korygować, chciał tylko przy pomocy swego

nowego przyjaciela zaznaczyć najkonieczniejsze poprawki, według których

kamieniarz łatwo swoje błędy wygładzi.

Policjanci, nie mając najmniejszych wątpliwości co do zacnych intencji p.

Królika i jego prawej ręki, zamknęli obydwu panów tylko do czasu wytrzeźwienia.

W)

POMYŁKA WYROCZNI

Przed sędziowskim stołem stanęli dwaj panowie. Jeden był wytwornie odziany w

żakiet obszyty tasiemką. Jasnokanarkowe rękawiczki i niepokalanej białości

tenisowe pantofle dopełniały jego uroczystego stroju.

Drugi pan stanowił jak gdyby antytezę pierwszego. Brak kołnierzyka i skarpetek,

koszula rozchylona nonszalancko na piersiach oraz dawno nie strzyżone, zuchwale

sterczące na wszystkie strony włosy nadawały mu wygląd poety czy filozofa, nie

przywiązującego żadnego znaczenia do zewnętrznych pozorów. Zresztą wygląd ten

zgadzał się zupełnie ściśle z zawodem obranym przez niego.

Na pytanie bowiem sędziego o zatrudnienie, abnegat odpowiedział:

- Artysta jezdem!

- Jakiego rodzaju?

- Muzyk.

- Na jakim instrumencie?

- Z katarynką chodzę i wróżeniem się zajmam za pomocą morskiej świnki.

O te właśnie morskie świnki cała rzecz się rozeszła. Razem z panem Palusińskim

mieszkamy u pani Mądralskiej. Moje łóżko stoi koło pieca, a p. Palusińskiego od

okna. Katarynkie stawiam przy drzwiach, a klatkie ze stworzeniem na komodzie.

Taka była z panią Mądralską ugoda i żeby dziesięciu panów Palusińskich mnie

podgrymaszało, świnka na komodzie nocować będzie albo pani Mądralską straci

najponktualniejszego likatora.

- Niechże pan mówi o samym zajściu. Jakże to było? - pyta sędzia.

- Zwyczajnie. Jak Wysokiemu Sądowi wiadomo, świnka na katarynce służy do

przepowiadania przyszłości i szczęśliwych numerów i ma prawo wyciągać koperty z

detal icznem opisem losu każdego, kto dwadzieścia groszy zapłaci. Stworzenie

jest faktycznie w swojem fachu kształcone, ale rozumu nie ma i nie zawsze może

ludzkie ucho od koperty odróżnić.

- Niechże pan mówi o tym, co się stało w nocy z dnia 5 na 6 września.

- To tyż mówię, proszę Sądu Wysokiego. Tej owej nocy klatka ze świnką stała jak

zawsze na komodzie, ale widocznie musiała być nie zamknięta, bo świnka wylazła i

dawaj spacerować po łóżku pana Palusińskiego, któren, jak wysoki sąd widzi, ma

bardzo odstające uszy. Po ciemku stworzenie pomyliło się i zaczęło p.

Palusińskiego to za jedne, to za drugie ucho ciągnąć zębami, bo myślało, że to

koperty z losami szczęścia. A pan Palusiński, zaczem wstać i świnkie nazad do

klatki zamknąć, zaczął cholerować pod mojem adresem. Jasię masie

rozumieć zdenerwowałam i być może, że dałem mu ze dwa razy w szczękie, ale o

żadnem uszkodzeniu ciała mowy być nie może.

Wytworny oskarżyciel, p. Palusiński, z zawodu masażysta, przedstawił jednak

obdukcję lekarską, z której wynikało jasno, że jednak lekkie uszkodzenie ciała

było, wobec czego sąd skazał artystę p. Czesława Wieczorka, na tydzień aresztu.

UMĄCZONA WŁADZA

Rozstanie z kawalerską swobodą to poważne przeżycie dla mężczyzny. Nic więc

dziwnego, że pan Roman Ołówek, utalentowany lakiernik, w dniu swego ślubu był od

rana prawie nieprzytomny. Na stan ten wpłynęła nie tylko rozterka duchowa, w

jakiej się znajdował, ale także 3 do 4 butelek czystej, które wypadły na jego

"dolę" podczas odbytej poprzedniej nocy ostatniej kawalerskiej uczty.

Południe zastało pana Romana na ulicy Grzybowskiej. Kandydat na oblubieńca,

odziany w wytworny smoking i lakierki, biegał po jezdni z butelką jasnego piwa w

ręku i zadawał nią ciosy napotkanym przechodniom, którzy uciekali w popłochu. Po

kilku minutach natknął się p. Romcio na patrol policyjny, złożony z dwóch

posterunkowych. Policjanci chcieli go oczywiście aresztować. Ale p. Roman nagle

zaczął się spieszyć na ślub i usiłował odzyskać wolność za pomocą uderzeń tzw.

bykiem. Gdy to nie pomogło, rzucił się na chodnik składając przysięgę, że żadna

siła go stamtąd nie ruszy.

Posterunkowi po krótkiej naradzie postanowili użyć jakiegokolwiek środka

przewozowego. Ponieważ nie nawinęło się akurat pod rękę nic prócz platformy po

mące, z najwyższym wysiłkiem załadowano na nią oblubieńca i pojazd ruszył z

kopyta.

Zdawało się, że pan Ołówek pogodził się ze swym losem, ale to było złudzenie. Po

chwil i pędząca platforma zamieniła się w ruchomy ring, na którym dwaj ubieleni

mąką policjanci, walczyli z umączonym od stóp do głów panem w smokingu.

Kiedy niezwykły wehikuł mijał ulicę Wronią, z tumanów mącznego pyłu wyrwała się

biała zjawa i zygzakami pogalopowała do bramy jednego z domów, dwa nie mniej

białe widma pocwałowały jej śladem.

Co było dalej opowiedziała wczoraj przed sądem grodzkim niejaka p. Piorunowska,

jak się okazało, teściowa p. Ołówka.

- Wszystko, proszę Sądu Najwyższego, było naszykowane do ślubu. Mieszkanie pełne

gości, moja Sabina w bieli i w wianku czeka, a pana młodego ani słychu, ani

dychu. Jużeśmy się bojeli, że się

namyślił i nie będzie się żenił. A tu patrzyć, drzwi się otwierają i wpada jakaś

zmora. Morda, oczy, garnitur, wszystko mąką zamazane, z nosa, z uszów, z rękawów

mąka mu się sypie... Nie wytrwało minuty, a tu wlatają za niem jeszcze dwie

takie zamączone mazepy.

Romcio, bo ten pierwszy to byt on, łapie pod rękie pannę młode, niby moje

Sabinę, w drugą bierze bukiet i chce do kościoła iść!

A te dwóch mączarzy mu nie dają. Wtenczas Romcio cofa się między gości, mączarze

za niem. Goście ma się rozumieć w krzyk i uciekać, bo każden po formie na czarno

ubrany, a tu mąka się sypie z tych trzech jak z rozdartych worków. W tem

zdenerwowaniu może ktoś tam i obraził jednego i drugiego pana władzego, ale

niechcący, bo wszyscy myśleli, że to mączarze!

Mimo pozornego prawdopodobieństwa takiego stanu rzeczy, siedmiu członków

ślubnego orszaku z panem młodym na czele skazanych zostało na miesiąc aresztu z

zawieszeniem za niewłaściwe zachowanie się wobec organów bezpieczeństwa.

Policjant, nawet umączony, pozostaje władzą!

rr

MAJ W KOMISARIACIE

W maju sama przyzwoitość nakazuje poświęcić słów parę zielonej trawce i

majówkowiczom, tak licznie rekrutującym się spośród wiernych tradycji

warszawiaków.

Ą więc poświęcajmy...

Ze jednak nieraz już dawaliśmy bezpośrednio z majowej murawy chwytane obrazki z

familiami, które obsiadły zaimprowizowany stół, z tańcami pod dźwięki gramofonu,

z wodą sodową, karuzelami itp -dziś pokusimy się pokazać, jak wygląda ostatni

akt majówki, rozgrywający się nieraz w komisariacie policji.

Ubiegła piękna niedziela dostarczyła dzielnym naszym granatowym chłopcom

wdzięcznego pola do licznych interwencji. Tak mniej więcej wyglądała ta akcja w

kancelarii ,,kresowego", położonego w pobliżu podwarszawskich łąk i gajów,

komisariatu PP:

Przed biurkiem dyżurnego przodownika stoi mocno sfatygowana para. On, przystojny

mężczyzna w średnim wieku, odziany jedynie w sztuczkowe spodnie i kamizelkę,

spod której w efektownych festo-nach spływają resztki nieludzko podartej

koszuli. Wieku jego towarzyszki niepodobna odgadnąć, ma bowiem głowę całkowicie

owiązaną ręcznikiem, na którym widnieje pracowicie wyhaftowany napis: "Kto rano

wstaje, temu Pan Bóg daje".

Przodownik patrzy surowo przez dłuższą chwilę na mężczyznę wfestonach, po czym

mówi:

- A więc to pan pobił tę kobietę?

- Tylko nie kobietę, tylko nie kobietę, ja jestem jego żona!-odzywa się spod

zwojów ręcznika cokolwiek zduszony, ale miły sopran.

- To jeszcze gorzej. Za co żeś pan tak żonę urządził?

- Panie władzo szanowny, ja bym miał na własną małżonkę rękie podnieść? Wolałbym

ją cholerę sobie wpierw obciąć.

- A jednak pan ma obie ręce, a żona jest poważnie wykończona.

- Ja jej tego nie zrobiłem.

- Więc któż?

- Sama.

- Niech pan nie opowiada!

- Jak pana władzę szanuję - sama. Ja tylko tyle, że je] trąbę na głowę włożyłem.

- Jaką trąbę?

- Od gramofona.

- Jakże to było?

- Zwyczajnie. Przyjechaliśmy na majówkie. Siedziemy, zjedliśmy, co było, i

zaczyna się nuda. Żona na kołdrze leży, piegi sobie przypala, a ja ziewam z

nudów, aż ktoś mnie uwagie z boku zrobił, że mu herbatę studzę, którą jak raz

popijał. No to ma się rozumieć, jakżem zobaczył, że niedaleko trzech moich

koleżków podgrywa sobie w "oko", czyli tyż "zechcyka", ucieszyłem się i

podeszłem do nich. Graliśmy sobie tak może z parę minut, ale taniutko -

sześćdziesiąt groszy było w banku.

A żona temczasem się wyspała i dawaj mnie szukać. Ujrzała mnie z daleka, podlała

i dawaj koleżkom od szulerów przygadywać, wrabia ich, że ostatnie koszule chcą

ze mnie nażyć.

Więc ma się rozumieć, jeden z nich okazał się honorowem i mówi do mnie:

- Miecio.zamknijże swojej pani mordę, bo jak nie, to ja jej zamknę. No to ja

biorę żonę na bok i zaznaczam:

- Florcia, przymknij się, bo będzie nieprzyjemność. A ona jak nie zacznie

dopiero rozrabiać, raban podniosła na cały las. Noto koniec końców wyszłem z

nerw, urwałem trąbę z gramofon u i żonie na głowę. Z miejsca straciła mowę i

orientację, bo trąba jej wlazła aż do samej szyi. Zaczęła latać po całem lesie

jak głupia, machając rękami i nogami, zakąski ludziom deptać, na publikie

wpadać. W końcu tak wyrżła trąbą w drzewo, że ani wte, ani wewte nie można jej

było instrumentu z głowy ściągnąć. Nos i uszy przeszkadzali.

Dopiero jak ją dwadzieścia osób złapało, z przeproszeniem rządowego gmachu, w

którem się znajdujemy, za pierwsze krzyżowe, a drugie dwadzieścia za trąbę i

dawaj ją tam i nazad ciągnąć, zdjęli jej ze łba ten żelazny kapelusz.

3 Ale cóż, całe mordę miała podrapane. W lustrze się przejrzała i z tego żalu

zaczęła mnie naparzać. Koszule na mnie w drebiezgi podarła, to ja widzę, że jak

tak dalej pójdzie, na goło będę musiał tramwajem do domu zapychać, i zaczełem

się bronić. Nadleciał na to pan posterunkowy. Widzi, że Florcia pokrwawiona,

zabrał nasz obydwoje i tu przyprowadził.

Dama w zawoju na głowie chciała sprostować wyjaśnienia męża, ale frędzle

ręcznika zaplątały jej się między zęby i zupełnie odebrały zdolność mówienia.

Zresztą nie na wiele by się zdało, bo przodownik, zorientowany już w istocie

zajścia, przystąpił do spisywania protokołu o zakłócenie spokoju.

A w korytarzu czekała, zataczając się, spora kolejka majówkowi-czów, którzy,

upojeni wiosną, słońcem i wonią kwiecia, przekroczyli obowiązujące prawa, pisane

zresztą przeważnie w zimie przy sztucznym świetle.

MARLENA l PATELNIA

Zdawało się, że przycichło już trochę na świecie o złotowłosych wampach. Greta,

Marlena, Mae West jak gdyby zeszły nieco w cień. Perwersyjnie zmrużone oczy,

wyskubane brwi, niski głos, zagadkowy uśmiech poczęły jakby wychodzić z mody.

Zaczęło się zwycięstwo kobiety pełnej uroku naturalnego, zdrowej, wysportowanej,

nie tylko kochanki, ale wiernej, rozumnej towarzyszki życia dla wybranego

mężczyzny.

l nagle ta Apolonia Koralik!...

Jedna jedyna sprawa odbyta w tych dniach w sądzie grodzkim zniweczyła nadzieje

na zwycięstwo kobiety-towarzyszki. Wampy, blondynowate diabły, żyją nadal,

rujnują moralnie i materialnie nieopatrznych mężczyzn, niweczą domowe ogniska,

gorszą młodzież...

Panna Koralik Apolonia, prasowaczka galanteryjna, wytoczyła proces sądowy

przeciwko pani Pelagii Mrugalskiej, u której zamieszkiwała w charakterze

sublokatorki. Właścicielka mieszkania miała jakoby pobić ją pewnego dnia

dotkliwie przy użyciu patelni. Powodem było rzekomo niepłacenie przez pannę

Koralik komornego.

Tak ta rzecz wyglądała w przewrotnie napisanej skardze sądowej. Krystaliczna

prawda wypłynęła jednak na wierzch podczas rozprawy, w płomiennym przemówieniu

oskarżonej Mrugalskiej.

- Faktycznie, proszę Sądu Najwyższego, uderzyć pannę Poicie patelnią, uderzyłam,

ale nie o komorne mnie się rozeszło, tylko

o zgorszenie dzieci. Panna Połcia to jest, proszę Wysokiego Paragrafu, ziółko

diabelskie. Niby do trzech zliczyć nie potrafi. Z oczamy zamkniętemy chodzi,

gadać jej się niby tyż to nie chce, pod nosem sobie coś tam mamrocze i nic ją

nie obchodzi, tylko by spała i żarła. Ale to tylko tak, dla ludzkiego oka. Niech

tylko chłopa zobaczy, zaraz zaczyna ślipiamy przewracać, przeciąga się, "małą

kobietkie" zaczyna śpiewać, l chłop, jak to chłop, w try miga jest gotów.

Z nią jeden inwalida budkie razem z tytoniowem towarem przepił. Po sześć złotych

dziennie potrafili przegazować w mojem mieszkaniu. A jak żona po niego przyszła,

panna Połcia drewnianą nogie, co na stole leżała, mu wręczyła, żeby miał czem

ślubną małżonkę walić. Nie mogłam na to dłużej patrzeć, zwłaszcza że dzieci mnie

gorszyła publicznem słowem w pijanem widzie się posługując.

- A w jakim wieku są dzieci pani? - pyta sędzia.

- Rysio, najstarszy, ma trzydzieści dwa, Felek jest o rok od niego młodszy, a

Gieniuś tylko co po wojsku. Ale oni takich rzeczy nie znają, nawet nie

rozumieją, co to znaczy, bo w salonowem fachu pracują -wszystka trzech damskie

fryzjerzy.

Jakkolwiek sąd uznał, że istotnie gorszenie młodzieży jest rzeczą karygodną,

jednak patelnią z nim walczyć nie należy i skazał p. Mrugalską na 10 złotych

grzywny.

SYSTEM PROF. PIGALINI

Pan Feliks Pijawka, dorożkarz warszawski z dziada pradziada, był bardzo

zdziwiony, otrzymawszy przez pocztę kopertę, suto wypełnioną jakimiś drukami.

Nie mogąc nic z nich zrozumieć, udał się do swego szwagra, pana Szczepana

Wieczorka, człowieka dużej wiedzy, pracującego naukowo w jednej z bibliotek

publicznych w charakterze dzierżawcy szatni.

Pan Wieczorek bez mrugnięcia wydobył z koperty suto ilustrowany papier i począł

czytać płynnie:

,,System nauk okulistycznych wraz z instrukcją, służącą do używania

radiohipnotycznego kryształu. Tajemnicza nauka profesora Piga-lini.

Radiohipnotyczny kryształ jest przyrządem przeznaczonym dla praktycznego

przeprowadzania prób sugestii. Profesor Pigalini zawiadamia Pana, że dzieło jego

wraz z kryształem może Pan nabyć po zniżonej cenie, zamiast zł. 295 tylko za 32

złote." - Zrozumiałeś, szwagier?

- A że niby kryształ staniał? 32 złote worek to faktycznie niedrogo. Ale ja na

worki nie kupuję, tylko na kila i cholera mnie po tem.

- Feluś, ciemna masa jesteś, żłób, chomont, czyli człowiek bez wyższego

wykształcenia, i znakiem tego nic nie rozumiesz. Tu się rozchodzi o

czarodziejskie książki, słuchaj mnie dalej.

l pan Wieczorek wtajemniczył szwagra w arkana tajemniczej nauki. Z prospektu

wynikało jasno, że każdy, przestudiowawszy dokładnie dzieło, osiągnie

nadprzyrodzoną moc. Będzie w stanie wprowadzić dowolną osobę w sen

kataleptyczny, podczas którego musi ona wykonywać wszelkie jego rozkazy.

,,Poboczny obrazek - twierdził prospekt - ukazuje młodą pannę, jej ciało jest

zesztywniałe i opierane tyko nogą i za szyję o krzesło, przy czym wytrzyma wagę

czterech dojrzałych mężczyzn."

Istotnie, ilustracja przedstawiała przystojne medium, po którem przechadzało się

czterech rosłych panów w melonikach.

Dowód był druzgocący, ale decydująco wpłynęło na p. Pijawkę dopiero drugie

doświadczenie, wymienione w anonsie.

Na ilustracji widniał powóz zaprzężony w cztery konie, którymi powoził jakiś

osobnik z zawiązanymi oczami. Według słów profesora Pigalini, woźnica jeździł

czwórką, dokąd życzył sobie profesor, wydający mu rozkazy sposobem

"kataleptycznym" z pobliskiej restauracji.

Pan Pijawka do tego stopnia zainteresował się doświadczeniem, że prosił p.

Wieczorka, by natychmiast zamówił dlań system prof. Pigalini, ale bez kryształu.

Profesor system przysłał, mimo to p. Pijawka odmówił zapłacenia należnej sumy,

motywując to w sądzie grodzkim, jak następuje:

- Wszystko to żywa granda, proszę Wysokiego Sądu. Na fotografii, owszem,

wychodziło, ale w życiu nie. Najpierw zrobiliśmy ze szwagrem te sztukie ze

sztywną kobietą. Uśpiliśmy za pomocą ankoholu moje ciocie, niejaką Gabrysiowe z

Powązek. Owszem, dała się położyć na dwóch krzesłach, chociaż w środku

musieliśmy ją podeprzyć taboretem. Ale później nie tylko czterech mężczyzn, ale

samego szwagra Wieczorka nie mogła utrzymać. Jak tylko szwagier dał kroka,

krzesła się rozsunęli, taboret się przewrócił, a ciocia Gabrysiowa jak nie

grzmotnie pierwszą krzyżową o podłogie, od razu się obudziła. Łap za deskie od

prasowania i dawaj nas kształcić. Chociaż i tak mieliśmy dosyć, bo szwagier

rozciął sobie głowę o komodę, a ja tak dostałem taboretem w piszczel, że do

dzisiaj kuleję. A już faktyczna lipa to z tem powożeniem z zawiązanemi oczami.

Szwagier siedział na rogu w restauracji i miał mnie wydawać rozkazy, ale ja nic

nie słyszałem. Jak ślepa babka z ręcznikiem na łbie siedzę na koźle i nic nie

widzę. Totyżod razu wpadłem na budkie papierośnika, derożkasię przewróciła,

latarki mnie się potłukli, skrzydła pogięli, rysor pękł, a papierośnik jeszcze w

szpitalu leży.

Sąd jednak stanął na stanowisku, że umowa jest umową, i całą sumę na rzecz

profesora Pigalini recte Dawida Minerała (Komitetowa 6) przysądził.

SZCZYT ROZTARGNIENIA

Jak niebezpieczną jest rzeczą dla człowieka roztargnionego zamieszkiwanie w

wielopiętrowej kamienicy o długich, bliźniaczo do siebie podobnych korytarzach,

przekonał się skromny handlowiec, pan Dawid Kotek. Doświadczenie to zdobył pan

Kotek kosztem guza wielkości mandarynki na czole oraz obrzęku w kształcie jaja

kurzego pod okiem.

Autorem tych uszkodzeń był niejaki pan Bolesław Guzik, zamieszkały o piętro

niżej wtym samym co i pan Dawid domu przy ul. Pańskiej. W jaki sposób doszło do

tak bezpośredniego kontaktu między panami, których bądź co bądź dzieli od siebie

całe piętro, wyjaśnił odbyty świeżo w sądzie grodzkim proces.

- Nie wstyd panu, panie Guzik, pobił pan sąsiada za to, że przez omyłkę wszedł

do pańskiego mieszkania? - zagadnął oskarżonego sędzia, oderwawszy oczy od akt.

Pan Guzik, sympatyczny, szpakowaty metalowiec o staropolskim wąsie, chrząknął z

zażenowaniem, po czym odrzekł:

- Żeby to wszedł raz, panie sędzio szanowny, ale on mnie co drugi dzień te

pomyłkie robił. Pierwszy raz nic nie mówiłem, chociaż wleciał mnie do mieszkania

o 12 w nocy, zapal ił zapałkie, w oczy mnie świeci i pyta się, co ja tu robię.

Usiadłem na łóżku i myślę sobie, nic, tylko wariat, wzięłem kamasz w rękie i

postanowienie robię, jak do mnie doskoczy, to go kapciem w ciemię. Dopiero jak

rozejrzał się po mieszkaniu, zobaczył koło mnie żonę i dwóch synów w d rugi m

łóżku, przeprosił nas formalnie, że się z czwartego piętra przybłąkał, a ja,

proszę Sądu Wysokiego na trzecim mieszkam, i poszedł.

Nie wytrwało może dwa dni, znowuż jest. Tą rażą w dzień wpadł. Żywe rybę w

siatkowej torbie przyniósł i na stół rzuca. Ryba w torbie skika, ja oczy

wytrzeszczam, ale jeszcze nic nie mówię. Dopiero w jakie minutę do przytomności

przyszedł, krzyknął ze strachu, złapał rybę i chodu. Dowiedziałem się później od

stróża, że Kotek się nazywa i mieszka nad namy.

Trzeci raz przyleciał znowuż w nocy.

- Jak to, stale się pan tak myl ił?-pyta w tym miejscu sędzia i patrzy ze

zdziwieniem na oskarżyciela.

Pan Kotek .rumieni się, spuszcza oczy, obraca w ręku rudy, sfatygowany melonik i

oświadcza falsetem:

- Ja jestem coś taki roztrzepaniec!

- Mokry parasol mnie wtenczas nad plecamywytrząchnął i podłogie niemożebnie

zatratował, bo deszcz jak raz padał i do pasa przyszedł zaszargany. Połapał się

koniec końców i jak nie ruszy do drzwi, ale fleki musiał mieć ścięte, bo się

przewrócił i na grzbiecie po korytarzu wyjechał.

- Co jest z tem Kotkiem? - mówię do dzieci.

Wtenczas starszy syn mnie nadmienia, że to musi być ankoholik. Ale ja wiem, że

to niemożebne, bo pijak między starozakonnemy to rzadkość. Ale syn mówi, że

widocznie nam się taki wybryk natury traf ił, i nie mówiliśmy o niem więcej.

Jakiś czas był spokój. Raz w niedzielę śledziem sobie przy obiedzie. Drzwi się

otwierają: patrzyć-jest Kotek! l nie sam jeden, trzech Żydów ze sobą sprowadził.

Jak bomby wpadli, trzęsą się, wszystka czterech razem mówią, widocznie jakiś

giszeft załatwiali.

Na ten widok podnieśliśmy się z synami od stołu i dawaj ich z mieszkania pędzić.

Możliwe, że trąciłem wtenczas pana Kotka raz i drugi, ale anioł by nie wytrzymał

dłużej. Skrzywdzić go nie chciałem, chodziło mnie tylko o to, żeby pamięć mu

wróciła, i miałem życzenie orientacje w niem wyrobić, l co Wysoki Sąd powie?

Pomogło. Trzy miesiące przeszło i ani raz się już nie pomylił.

Wobec tak pomyślnego przebiegu kuracji sędzia skazał p. Guzika tylko na 20 zł.

grzywny.

W

SARDYNKI TAŃSZE

Pan Stanisław Pietruszka, przysięgły kawaler w wieku lat czterdziestu sześciu,

zaczął nagle odczuwać ciężar samotności. Zwierzył się więc z tą troską znajomemu

swemu, panu Alojzemu Biskupskiemu, człowiekowi, który z niejednego pieca chlab

jadł. Pan Biskupski pomyślał chwilę i rzekł:

- Rzeczywiście poniekąd mężczyzna żonaty swoją wygodę ma co pod względem wiktu,

przepiórki i, jak to mówią, świadomego obrządku. A taki kawaler lata jak kot z

pęcherzem po mieście, ni tu dom, ni tu chałupa. Obszarpany, guzika nie ma mu kto

przyszyć. W mieszkaniu także samo brudy choleryczne.

- l samotność... pyska nie masz pan do kogo otworzyć - dodał ze łzą w oku

wzruszony swoją dolą pan Pietruszka.

- Faktycznie, ale z drugiej znowuż strony, przyjemnie jest wrócić do domu o

trzeciej rano schlany, zbradziażony i mordobicia od ślubnej małżonki nie

otrzymać.

- Nie każden mężczyzna pozwoli ukochanej kobiecie po głowie się lać.

- No tak, ale na sztorcowanie nie ma rady. Każda żona swoją przemowę ma i musisz

pan słuchać. Chyba tak zrobić, jak ten szewc z Targówka, co przed wojną

małżonkie Jaśkiem udusił za to, że mu

pierwszy sen przerwała, kiedy zmęczony do domu przyszedł. Ona na Bródnie

spoczywa, a on dychę mamra zarobił...

- W taki sposób widzę, że małżeński stan nie dla mnie.

- Już lepszy pies. Jego prawo człowieka najwierniejszem przyjacielem być. Bywają

psy cwańsze od ludzi. Taki domu przypilnuje, służy i przez laskie skacze. Czy

goście przyjdą, czy na spacer z niem pan wyjdziesz, wszędzie zaszczyt masz.

- Tylko że drań wlizie pod łóżko i szczeka.

- No i wściec się może. Czytałem w kurierze, że w Ameryce jeden pies sto

dwadzieścia osób pogryzł. Powściekali się potem wszyscy, co do jednego.

- Już kot pewniejszy.

- Wiadomo, t ładne to, cholera. Mordeczkie ma takie sympatyczne.

- Tylko oczy fałszywe.

- l po kątach paskudzi.

- Było zdarzenie, że kot księdza zagryzł za to, że chrapał.

- Trafiają się dranie między kotamy.

- Dla człowieka nerwowego najlepsza złota rybka.

- Faktycznie. Rybka nie szczeka. Kupujesz pan sobie okrągły stój, naliwasz wody,

parę kamieni na dno, trochę rzęsy czyli też jaką roślinność. Wpuszcza się duże

trzy złote rybki i godzinamy możesz pan obserwować.

- Cichutkie to, czystą wodą żyje i żadnego ekspensu nie sprawia.

- Ale drogie. Jedna sztuka w modnem japońskiem fasonie do setki może kosztować.

- Co pan mówisz? To sardynki już tańsze.

- Cała puszka dwa, trzy złote.

- No, to może każemy dać...

- Można!

Cała powyższa rozmowa toczyła się w barze na Kamionku. Panowie otrzymali wkrótce

dużą puszkę portugalskich sardynek i odpowiednią ilość wódki. Bardzo byli

zadowoleni ze sprawunku, ale się okazało, że ostatnia rybka była uszkodzona,

wobec czego przewrócili bufet i połamali grającą szafę.

Sąd skazał ich za to na dwa tygodnie aresztu i pięćdziesiąt złotych zwrotu

strat.

Pan Pietruszka po wysłuchaniu wyroku pocieszał się, że mogło być gorzej - bo

małżeństwo jest aresztem, który trwa nieraz całe życie i kosztuje moc pieniędzy.

Sardynki w każdym razie tańsze!

ROZMOWA PRYWATNA

Pan Hilary Żołądkowski z Nowego Bródna niezbyt często bywawWar-szawie, toteż,

jadąc dorożką konną przez plac Napoleona, z zaciekawieniem patrzył na najwyższy

dom stolicy.

Dorożkarz akurat się odwrócił, a widząc zdumienie w oczach pasażera, poprawił

się na koźle i rzekł:

- Co, zdrowa kamieniczka? Drapacz chmur, jak to mówią. Całe miasto z niego

widać. Pan Hilary nie mógł pozwolić na to, żeby mu dorożkarz imponował,

odrzekł więc zimno:

- U nas na Nowem Bródnie także samo jest taki drapacz, tylko że drewniany,

dlatego na dach nie wpuszczają, żeby kto ognia nie zaprószył. Ale kominiarze

mówią, że stacje Marki można stamtąd

zobaczyć.

- Pański drewniak naprzeciwko tego domu to paka do śmieci.

- No, no, sałata, obliczaj się pan ze słowami, bo...

- Bo co?

- Bo wysiądę na środku drogi i za kurs nie zapłacę.

- E, tak to znowuż paskudnie. Takiego pasażera za hale się bierze, do

komisariatu odwozi i w sądzie dostaje swoje trzy miesiące mamra.

- Nawet o wiele go dorożkarz honorowo obrazi?

- Co ma honor do należności za kurs! Ja mogie szanownemu panu mordę batem

poprzecinać, także samo pan mnie możesz bykiem z kozła zdrucić na ziemie, ale to

wszystko prywatnie, służbowo musisz pan mnie zapłacić, a ja pana musze na

miejsce dostawić.

- W taki sposób jadziem dalej, a kłócić się będziemy później.

- Owszem. Proszę bardzo.

- W każdem bądź razie dorożkarz nie ma prawa pasażera obrażać.

- A znowuż pasażer nie może ze swojem drewniakiem z Nowego Bródna w sam środek

miasta się pchać, jeżeli nie chce, żeby mu kto

ubliżył.

- Zresztą, o tem potem. Dom jest, nie można powiedzieć, spory. Ale swojem

porządkiem najwięcej mnie zastanawia to, jak oni robiązgórą do bielizny. Skoro

jeżeli, jak moja służąca idzie na górę wieszać, przepada na trzy godziny, to

tutaj nie byłoby jej ze dwa tygodnie.

- Możliwość, ale zaczem by zeszła na dół, już trza nazad włazić, bo bielizna bez

ten czas wyschnie.

- Ano tak wychodzi.

Dorożka potoczyła się dalej. Rozmowa została przerwana, wznowiono ją dopiero

przed domem nr 45 przy ulicy Twardej, gdzie pan Żołądkowski wysiadał. Wyjął z

kieszeni portmonetkę, uregulował należność, poprawił kapelusz i rzekł:

- Jestem dostawiony na miejsce?

- Ano tak.

- Za kurs zapłacone?

- Faktycznie.

- Jesteśmy w porządku?

- Wiadomo.

- No teraz, dzieliworku za kantor szarpany, możem porozmawiać prywatnie. - Z

tymi słowy pan Hilary ujął za skuwkę pamiątkową rodzinną antypkę.

- Ano dobra! - odrzekł dorożkarz wznosząc w górę bat.

- A masz za pakie śmieci, łachodojdo sieczką karmiona!

Antypka, wprowadzona w ruch wahadłowy, mijała się kilkakrotnie w drodze z batem,

znacząc na twarzy dorożkarza malownicze desenie. Jednocześnie oblicze pasażera

pokrywać się zaczęło cieńszymi, ale za to gęstszymi arabeskami.

Spłoszony koń ruszył, pan Hilary wskoczył na stopień, nie zaprzestając walki. W

ogniu bitwy pędzący wehikuł omal nie rozjechał posterunkowego na placu

Grzybowskim.

Kilka energicznych zarządzeń i obaj przeciwnicy znaleźli się w areszcie. zaraz

na drugi dzień sąd starościński skazał ich na tydzień aresztu, który spędzili

razem w najlepszej zgodzie. Nie było już bowiem więcej przyczyn do

nieporozumień. Pasażer odwieziony, za kurs zapłacone, obustronny honor

pomszczony. O cóż się tu kłócić?

W

ZAWODOWY ŚWIADEK

Do sali sądu grodzkiego wchodzi sympatyczny pan o ciemnym zaroście. Korzystając

z przerwy w rozprawie, zamienia miłe uśmiechy ze stałymi bywalcami, wreszcie

wita się kordialnie z woźnym.

- Dzień dobry się z panem, panie Wu. Co słychać? Jak zdróweczko pana sędziego?

- Nie można narzekać, owszem, zdrów jest.

- To się bardzo cieszę. A pan sekretarz jak sobie miewa?

- Owszem.

- Coś dawno już tu nie byłem.

- A kto pan właściwie jest, bo nie mogie sobie przypomnieć?

- Pan mnie nie zna? Ja jestem świadek o pobicie pana Migdalskie-go przez pana

Bielasa. Pan nie pamięta? Się dziwie. Już dwa lata tu przychodzę i czekam, może

dzisiaj się doczekam, skąd można wiedzieć?

Świadek przysiada się do dwóch panów i prowadzi z nimi miłą

pogawędkę. Tymczasem wchodzi sąd. Idą jakieś sprawy o kradzieże,

a wreszcie...

- Oskarżony Hipolit Bielas, świadkowie Migdalski, Majchrzak i Ro-

zenpik! - woła sędzia.

- Panie Bielasek, chodź, pan sędzia nam prosi - mówi sympatyczny pan do sąsiada

i podchodzi wraz z nim do sędziowskiego stołu.

Świadkowie składają uroczystą przysięgę, po czym padają sakramentalne pytania:

- Nazwisko?

- Już mówiłem ładne parę razy... pan sekretarz zapisał tyż.

- Cóż to znaczy, proszę odpowiadać na pytania.

- Wszystko od początku? Nie mam pretensje, proszę: Rozenpik.

- Imię?

- Salomon.

- Zajęcie?

- Świadek.

- Pytam, czym się oskarżony zajmuje?

- Tyż mówię, jestem za świadka.

- Nie chodzi mi o daną sprawę, tylko zawód pański.

- Panie sędzio kochany, ja pana co powiem, jak ja dwa lata nic nie robię, tylko

chodzę tu za świadka, to nie jest moje zajęcie? A co to jest, co? Raz zachorował

pan Bielasek, to się sprawę odkładało. Drugi raz zapomniał przyjść pan

Migdalski, to tyż poszliśmy do domu. Jak wzięli pana władzego do szkoły, żeby mu

wyuczyć na pana przodownika, to się zaczęło prawdziwe siekane nieszczęście. W

ślepe ciotkie poszliśmy się bawić. Jak się jeden pokazał, to się drugi schował.

A ja już dwa lata chodzę.

- Dziś sprawa będzie rozpatrzona.

- Daj Boże.    "

- Jakże to było? Co pan widział? Kto kogo uderzył w tramwaju numer 17 dnia 4

lipca 1934 roku? Bielas Migdalskiego czy odwrotnie?

- Panie sędzio, chwileczkie, ja nie mogie mówić.

- Dlaczego?

- Się mnie chce śmiać.

- Z czego?

- Z kawała. Ja nic nie widziałem. Ja jestem nie ten Rozenpik.

- Jak to, przecież panu Salomon na imię.

- Co znaczy! W Warszawie są może sto, może dwieście takie Rozenpiki. Dlaczego mi

wybrali, nie wiem, może z powodu niedaleko mieszkam.

- Jak to, i nie zna pan ani oskarżonego, ani oskarżyciela?

- Teraz znam, za kolegów jesteśmy, razem loterie trzymamy, ale tu u pana

sędziego się poznawaliśmy.

Wobec ustalenia pomyłki sąd uwolnił pana Rozenpika od świadczenia, ale skazał

pana Bielasa na dwadzieścia złotych grzywny za czynne znieważenie obecnego

serdecznego przyjaciela.

DWIE KASJERKI

Zegar na ratuszowej wieży wskazywał trzecią godzi nę za dwie mi nuty.

Z ulicy Senatorskiej wyszedł pośpiesznym krokiem jakiś dostatnio ubrany pan w

meloniku i, stopniowo zwiększając szybkość, okrążył skwer, po czym biegiem

prawie wpadł do ukrytej w gęstwinie blaszanej pagody, skąd dolatywały odgłosy

przypominające senny szmer leśnego strumyka. Czas płynął leniwie. W drzwiach

stojącego obok pagody murowanego pawiloniku ukazała się starsza, miłej

powierzchowności niewiasta, spojrzała na zegar, potem zapuściła pełen niepokoju

wzrok w głąb gęstwiny i szepnęła do siebie:

- Co on tam, cholera, robi? Powiesił się czy jak? Duża wskazówka na tarczy

przesunęła się, z wieży popłynęły w dół

trzy głębokie, poważne uderzenia zegara.

Do sympatycznej kobiety podeszła jakaś inna, o nie mniej miłym

wyglądzie, i zagadnęła wesoło:

- No, to i jestem, kochana pani Zając. Czy można już objąć służbę, bo trzecia?

- Ano można. Wszystko masz pani w porządku. Szczotka, mydło, ręcznik na swojem

miejscu.

- A jak tam ruch?

- E, moja pani, szkoda gadać. Zastój taki, że płakać się chce. A porządnego

gościa ani na lekarstwo. Same łachudry. Wejdzie taki, przy piecu się wygrzeje,

librę papieru wypotrzebuje, a potem chce, żeby mu pięć groszy opuścić, bo

powiada, że nie wy korzystał.,,Żołądkowe obstrukcje posiadam" - mówi. "To nie

moja rzecz, raz przegródka zajęta, należy się pełna stawka, chociażbyś pan w

ogóle żołądka nie miał". Senesowe strączki będę tem cholerom parzyć, żeby mieli

za co płacić!

A najgorsze to te z blaszanki. Górą albo tyż od dołu taki jeden z drugiem uważa,

żeby, jak się kasjerka odwróci, bez opłaty prysnąć. Teraz właśnie taki jeden tam

siedzi. Wlazł z godzinę temu nazad i do tej pory go nie widać. O... lizie...

Smoła gorąca!

Z pagody wyszedł istotnie pan w meloniku, spojrzał na obydwie kasjerki, wyjął z

kieszeni monetę i począł się namyślać, której z nich ją wręczyć.

- Mnie się płaci - rzekła cierpko funkcjonariuszka opuszczająca dyżur.

- A to dlaczego - zapytała rzeczowo nowo przybyła.

- Dlatego, że teraz jest moja służba.

- W jaki sposób? Ja już objęłam urzędowanie.

- Mało z tem, ale gość u mnie zaczął.

- A u mnie skończył i takiem prawem u mnie kwitek kupuje.

- Sumienia pani nie masz.

- Tak, dla paninych pięknych oczów posadę mam stracić, jak mnie się bilans nie

zgodzi.

- Patrzecie ją, jaka lęgu rai na, stara szantrapa.

- A leguralna jestem, jestem leguralna i jak się pani nie spodoba ze mną za

koleżankie być, to złóż pani proszenie do magistratu, żeby cię przenieśli do

podziemnego, pod pomnik Mickiewicza.

- Jakbyś pani wiedziała, że złoże, złoże! bo nie chce z taką klempą mieć do

czynienia. A pan z czego się śmiejesz?

To ostatnie zdanie adresowane było do klienta, który stał z monetą w ręku i,

uśmiechając się, słuchał sprzeczki.

- Patrz pani na tego ancymonka, godzinamy w blaszance siedzi, zamieszanie w

biurowych godzinach nam uskutecznia, a teraz się z nasz nabija! Przez niego to

wszystko! Jak ci, pętaku, szczotką przez dęciak przyłożę, to ci się odechce

śmichy-chichy z hydraulicznego przedsiębiorstwa robić!

l obrażona kasjerka, nie panując dłużej nad sobą, wyrżnęła gościa szczotką w

melonik.

- A dobrze go, pani Zając, jeszcze raz! A ja mu ścierką z drugiej strony! -

zawołała jej przeciwniczka i, zachęcona przykładem, natarła na interesanta z

mokrą płachtą.

Zagrzewając się wzajemnie, obie niewiasty połamały mu zupełnie wiedeński

melonik, oberwały wszystkie guziki od palta i dokonały szeregu innych spustoszeń

zarówno w garderobie, jak i w obliczu.

Ostatkiem sił nieszczęsny klient dotarł do dyscyplinarnego biura zarządu miasta,

gdzie złożył odnośną skargę.

Będzie ona wkrótce tematem specjalnej rozprawy.

Zanim wynik będzie wiadomy, prosimy czytelników pamiętać, że dyżury kasjerek w

szaletach miejskich zmieniają się o trzeciej po południu.

HIPOPOTAM CZY BOŻA KRÓWKA?

- Co to jest w tych pakach, panie szanowny?

- Zwierzyna dla zoologicznego ogrodu.

- A w jakiem gatonku?

- Detalicznie panu nie powiem, ale na oko obrzydliwość. Świnia, rozumiesz pan, z

krowim łbem, na kocich nóżkach. Mordę ma takie, że jak otworzy, korzec kartofli

może połknąć.

- A jak się to nazywa?

- A cholera-że jego wie. Takie jakieś niemieckie nazwisko posiada, podobne do

ulicy Hipotecznej.

- A można do niego zajrzyć?

- Owszem, wsadź pan głowę pod plandekie i rzuć pan okiem, tylko, broń Boże, go

nie podrażnić, bo jakby kopnął w zęby, buty by się z pana zostali.

- Przecież jest w skrzyni z trzycalowych desek.

- Nie przeszkadza, jak lignie nóżką, najgrubsza deska odskoczy... No, widzisz go

pan?

- Faktycznie, masz pan racje, z mordy na krowę podobny. A czy mleko daje?

- Nie. Przede wszystkim piersi nie posiada, a po drugie, ktoże by go, drania,

wydoił, jak on trzy tysiące kilo waży i siłę ma za dziesięciu byków.

- Co pan mówisz, trzy tysiące waży?

- Jak pana szanuje.

- No, to nie rozumie, w jaki sposób żeście go panowie na placfor-me załadowali.

- Czterdzieści parę osób przy tym pracowało. A i to takteśmy się natyrali, że

kto wi, czy ryptury nie dostane.

- No, to wisz pan, że faktycznie nie rozumie, w jakiemże celu taką sztukie

przywozi się z ciepłych krajów do Warszawy. Mleka nie daje. Mięso także samo

pewno trujące. Ludzie się z niem męczą. Gdzie tu jest logika taki towar z

zagranicy sprowadzać?

- Dzieciak z pana - to amatorska rzecz! Pojedynczy facet chowa sobie w domu

gołębie, złote rybkie, jeża, papugie czyli żółwia, tak?

- No, tak jest. Ja sam trzymam tresowanego kreta.

- No, widzisz pan, skoro jeżeli, niewytykając palcem, byle pętaczy-na kreta w

mieszkaniu trzyma, to co ma hodować milionowa stolica -bożą krówkie?

- Przekonałeś mnie pan, ale nie ze wszystkim. Bo nie same tylko duże sztuki w

ogrodzie zeologicznym się znajdują. Drobiu tam jest do diabła i trochę, a już

najwięcej to papugi.

- Z tem znowóż była inna historia. Rozniosło się po Warszawie parę lat temu

nazad, że papugi co pod względem zdrowotnem są niebezpieczne. Podobnież słabość

takie mają, że jak człowiek ją od ptaka złapie, z miejsca wykituje. Papugie,

cholerę, głowatroszkiepoboli, co najwyżej s...czki dostanie, a człowiek po

krótkich i ciężkich cierpieniach musi kojfnąć.

Jak się warszawskie paniusie o tem dowiedzieli, dostali strasznej cykorii i

zaczęli oddawać swoje papugi rożnem zawodowem ptasznikom na przetrzymanie

epidemii. Ptaszniki znowuż, jako równe chłopaki, lubieją publicznym słowem w

rozmowiesię posługiwać. A papuga takie ma zdolności, że w try miga ludzkiej mowy

się uczy. A najlepiej lubi kawalerskie wyrazy. Totyż, jak te ptaki po paru

miesiącach wrócili do swoich pań i zaczęli jem w salonach gości sztorcować i

wyrażać się przy dzieciach, paniusie dawaj znosić papugi do ogrodu

zoologicznego.

Derekcja każdą zwierzyną zmuszona jest się opiekować, totyż przyjęła papugi,

mając nadzieję, że może się w końcu oduczą wyrazów. Ale gdzie tam, wszystko,

cholery, zapomnieli: skakać przez obręcze, huźdać się na dziobach, ale tego nie.

Jak czasem zaczną sobaczyć publiczność rosyjskiem słowem, to tylko uszy zatykać

i uciekać.

- No, to już lepszy ten swołocz z krowią mordą.

- Wiadomo, przynajmniej zgorszenia publicznego nie uskutecznia.

Jak łatwo się domyślić, rozmowa powyższa toczyła się między dwoma panami podczas

wyładowywania ze skrzyń nowego nabytku Zoo - dwu hipopotamów.

Znalazłem się tam wypadkiem, l ja rzuciłem okiem pod plandekę, i ja doszedłem do

wniosku, że faktycznie, jeżeli byle pętaczyna chowa kreta, to Warszawa może

pozwolić sobie na hipopotama.

NIECH ŻYJĄ ZASADY

- Takie mam wychowanie, paniesędzio.żekobietywząbtrzonowy za żadne pieniądze bym

nie wyrżnął. Raz nawet Tętniakowi jednemu, co przy mnie rodzoną kochankie po

oczach naparzał, tak przyfastry-gowałem w szczękie, że trzy tygodnie w

żydowskiem szpitalu na Czystem zębów mu się doliczyć nie mogli, chociaż dwóch

dochtorów i trzy akuszerki koło niego chodzili.

- Cóż to ma wspólnego ze sprawą, tu nie chodzi o pobicie kobiety, tylko pana

Kalisiaka, który przecież jest mężczyzną.

- l właśnie dlatego dostał knoty, proszę pana sędziego, ale stało się to

względem kobiety, a detalicznie mówiąc, dostał, jak już zaznaczyłem, że kobiety

nie ruszę za żadne skarby, ale ktoś musiał być bity za moją krzywdę. Miałem

uszkodzić obcego, to już lepiej wujka tej pani.

- Proszę opowiadać po kolei, bo trudno sądowi zrozumieć, o co chodzi.

- Owszem, proszę Najwyższej Eksmisji. To było tak. Pani Kalinow-ska jest stara

panna i chowa trzech psów. Proszę bardzo, nie moja rzecz. Ale psy powinni mieć

wychowanie i na cudze słomiankie naturalnej nieczystości nie odstawiać. A

temczasem przychodzą pod moje drzwi i uskuteczniają. Raz i drugi mówię grzecznie

pani Kalinowskiej: "Nauczże pani tych draniów psów porządku, bo jak ja ich

zacznę kształcić, na dwóch nogach będą chodzić i mordami się podpierać".

A pani Kalinowska, z przeproszeniem Wysokiego Kodeksu do mnie z pyskiem i ciężko

mnie znieważyła doniczką z lewej strony. Wtedy mówię:,,Stara panna u mnieswojem

porządkiem kobieta i dlatego nie mogie paniusi złapać za kok i ślipków, jak się

należy, podfonarzyć, ale może posiada pani szanowna jakich przodków z linii

męskiej, żebym się z niemi mógł rozmówić?"

Powiedziała mnie na to, że ma wuja na Pańskiej ulicy, właśnie tego pana

Kalisiaka, i że ten ów wujo jeszcze może mnie dołożyć z drugiej strony.

Wsiadłem, proszę Wysokiej Instancji, w tramwaj i jadę do tego wuja. A ze złości

aż się coś we mnie gotuje. Jak przyjechałem, jakiem spojrzał na tego wuja, od

razu się mnie przypomnieli te trzy psy na słomiance i nie mogłem żalu

powstrzymać.

- l wybił pan Kalisiakowi trzy siekacze przednie i spowodował powstanie na czole

guza wielkości pomarańczy, na głowie zaś obrzęku w kształcie mandarynki.

- Być może. Na zagranicznych owocach się nie znam, ale w każ-dem bądź razie wujo

był wykończony poważnie.

Sąd doszedł do tego samego wniosku i skazał pana Karola Ciepłego na jeden

miesiąc aresztu.

- Trudno, posiedzę - oświadczył dżentelmen - ale z fasonu nie wyszłem i ręki na

kobietę nie podniosłem!

PAN BOCZKOWSKI

Najpopularniejszym typem na warszawskim torze wyścigowym jest niejaki pan

Boczkowski. Wszyscy go znają, wszyscy się o niego pytają.

- Czy nie widział pan tu pana Boczkowskiego?

- Pan Boczkowski to panu zaraz załatwi.

- Ten pan Boczkowski to bardzo porządny chłop! Takie i tym podobne zdania słyszy

się stalewśród grającego narodu przy kasach, przy bombie i na paddocku. Dla nie

wtajemniczonych w sekrety toru wyścigowego pan Boczkowski jest figurą legendarną

i tym ciekawszą, że każdy z graczy inaczej go określa. Według jednych, ma to być

szczupły blondyn w meloniku, inni znów twierdzą, że to rudy facet w

amerykańskich okularach, według zdania jeszcze innych, pan Boczkowski wygląda na

starego wicehrabiego, a co najmniej przypomina kelnera z ,,Adrii".

Kto wie, czy by ta drażniąca tajemnica w ogóle została wyjaśniona, gdyby nie

skromna sprawa o dwa złote w sądzie grodzkim. Tu się dopiero okazało, że przede

wszystkim pan Boczkowski ma zeza, nosi

jesionkę w szerokie kraty, jest kruczowłosym brunetem z wąsikiem, a co

najciekawsze - nazywa się Moniek Frajkind.

Okoliczności te wyszły na jaw przy okazji rozpatrywania pretensji pana Tomasza

Kobziaka o przywłaszczenie dwu złotych w następujących okolicznościach:

- Proszę Wysokiego Sądu, było tak: jeden mój znajomy, którego teściowa zapoznała

się w maglu z ciotką chłopaka stajennego Piskor-ka, powiedział mnie w sekrecie,

zew niedziele Jeronia ma murowany wyścig. To, ma się rozumieć, wzięłem cztery

złote w kieszeń i poszedłem na wyścigi. Człowiek jestem rodzinny, więc na hazard

puszczać się nie mogie, znakiem tego, myślę sobie, trzeba postawić skromnie dwa

złote u Boczkowskiego.

- Dobrze, ale co to ma wspólnego ze sprawą? Cóż to za Boczkow-ski? - przerwał

panu Kobziakowi sędzia.

- Właśnie ten pan.

- On się nie nazywa Boczkowski, tylko Frajkind.

- Faktycznie nazywa się Frajkind, ale na wyścigach się zatrudnia jako

Boczkowski.

- Nic nie rozumiem.

- Zaraz panu sędziemu wytłomacze. Boczkowski dlatego, że na boczki stawki

przyjmuje.

- A więc bokmacher?

- Właśnie, tylko się mówi Boczkowski, ze względu na delikatność wobec policji

państwowej. Otóż ja temu panu Boczkowśkiemu mówię wyraźnie: ,,Szanowny panie Be,

dwójeczka stoi naJeronii". l rzeczywiście, Jeronia przychodzi jak chce, aten pan

nie chce mnie wypłacić i mówi, że ja stawiałem na Emocje. Wysoki Sąd zna tego

łacha, czy jest możliwość, żeby on wygrał na dwa tysiące czterysta metrów przy

mokrem torze? Wykluczone, i ja za stary gracz jestem, żebym taką pomyłkie mógł

popełnić, tu jest jawna granda!

- Przede wszystkim ni ma mowy, żebym ja byłbym Boczkowski. Się nie zatrudniam z

tem. Po prostu można powiedzieć, zapalony grajek sportowy jestem i lubię wyg rac

te parę złotych, jak każdy. Pan Kobziak mi prosił, żebyśmy zagrali do spółki

Emocje, to wzięłem dwa złote i razem przegrywaliśmy. To co, pójdę bić głową o

barierkie, się podrzucę pod tramwaj, tak? Trudno, się stało i proszę

uniewynnienie bez zawieszenia kary.

Sąd po rozważeniu tych zeznań doszedł do wniosku, że nie może być mowy o

orzeczeniu przestępstwa przywłaszczenia dwu złotych, gdyż za mało zebrano na to

dowodów, wobec czego pana Frajkinda uniewinnił.

Wyrok został przyjęty z ulgą przez kilku obecnych na sali ,,panów Boczkowskich".

STAROZAKONNY GAJOWY

- Bronet czy blendyn?

- Rudy był, moja pani.

- l starozakonny?

- Szczegółowo nie wiem, ale jak z twarzy, to na krześcijana nie wyglądał.

- Znaczy się Zraelita. Nieszczęśliwa panny Wikci godzina. Wszystkich snów na

pamięć nie znam, ale zajrzem zaraz do egipskiego siennika. O, jest:

,,Starozakonnego gajowego na białem koniu w kumy prosić - narzeczony z dzieckiem

przy piersi zostawi i do ciepłych krajów wyjedzie".

To mówiąc, pani Anastazja Wieniec, właścicielka sklepiku spożywczego przy ulicy

Czerniakowskiej, zamknęła z trzaskiem sennik i schowała go pod ladę.

Panna Wikcia Piekarek, młoda,,do wszystkiego", zalała się rzewnymi łzami i

upuściła koszyk pełen zakupionych dla państwa produktów.

- Dlaczego panna Wikcia płacze, sennik prawdę przepowiada?

- Słowo w słowo się sprawdziło, pani Wieniec, mój Franek dzisiaj rano na dwa

tygodnie do Otwocka niby tyż to na robotę wyjechał...

- Nie ujrzom go już więcej twoje oczy, dziewczyno. Z Otwockiem lipa, czyli puc.

Do ciepłych krajów uciekł. Jak ta Halka, co jom w zeszłem tygodniu w Teatrze

Wielkiem widziałam, z dzieckiem będziesz panna po górach ganiać, a w ciepłych

krajach temczasem jego, drania, zapowiedzie z inszą kobietą wyjdą.

Panna Wikcia przychodziła do sklepu coraz smutniejsza. Po narzeczonym ślad

zaginął. Ale po dwóch tygodniach zjawił się u pani Wieniec młody, starannie

uczesany, wytwornie ubrany pan i zapytał grzecznie:

- Czy masz pani te książkie z żydowskiem gajowem? Pani Antastazja, domyśliwszy

się wszystkiego, z początku zaprzeczyła, ale potem wręczyła sennik nieznajomemu.

- Chciałem tylko zobaczyć, czy nadrukowane tam także samo, co robi narzeczony,

jak z ciepłych krajów wróci. Nie? To ja pani pokaże.

Tu obrażony młodzian wysypał worek mąki na podłogę, wbił w to dwie kopy świeżych

gwarantowanych jajek, dodał nieco powideł, po czym, wpakowawszy pani Anastazji

na głowę bryłę śmietankowego masła, wyciągnął ją zza lady, ulokował w

przygotowanym cieście. i kilku zręcznymi ruchami przeobraziłw kolosalny

naleśnik. Wyturlaw-szy go następnie po sklepie, wypchnął na ulicę.

Wierny narzeczony nazywał się Stanisław Bielas i za wyżej opisane czyny skazany

został przez sąd grodzki na tydzień aresztu.

Połowa Czerniakowskiej obecna była na tym sensacyjnym proce-

się, wyrok komentowano bardzo żywo, zarówno na sali, jak i w kuluarach, przy

czym do oskarżonego i poszkodowanej odnoszono się z jednakową sympatią. Winien

był tylko źle informujący sennik. Wszyscy bowiem wiedzą, że starozakonny gajowy

oznacza szczęście w miłości.

Powrót Wiecha

Przyznam się że, długo się namyślałem nad wydaniem niniejszego tomu felietonów.

Peszyło mnie bardzo stanowisko niektórych młodych krytyków literackich,

odsądzających od wszelkich wartości humor, tak zwany niefrasobliwy, pozbawiony

tendencji społecznych.

Co tu zrobić, żeby książka miała jednak konkretną wartość dla społeczeństwa?

Po licznych naradach z rodziną doszedłem do wniosku, że należy ją wydać na

bibułce. Wydawca, któremu zwierzyłem się z tym projektem. podchwycił go

entuzjastycznie i od razu wysunął hasło, pod którym książka znajdzie się w

sprzedaży; ,,Solali sama się pali". Niezwłocznie obliczyliśmy z matematyczną

dokładnością, że z każdego felietonu można będzie skręcić 28 przyzwoitych

papierosów.

Niestety, już po dwóch dniach okazało się, że bibułka wypadnie za drogo, wobec

czego będziemy musieli poprzestać na papierze. Zdaniem wydawcy wartości książki

w niczym to jednak nie zmniejszy, a nawet - wprost przeciwnie. Jak wiadomo,

najpopularniejszym gatunkiem tytoniu jest obecnie,, Wilanów", który, jakkolwiek

preparowany z najlepszego rabarbaru, włókna ma twarde, przebijające nawet

najsolidniejszą bibułkę.

Używając dobrego, samotlącego papieru, nie będziemy narażeni na reklamacje,

które jednak zawsze są przykre. Przekonał mnie...

Rozpocząłem prace przygotowawcze. Wybierając felietony do części drugiej,

traktowanej jako wspomnienie o Warszawie przedwojennej, Warszawie, której już

nie ma, natrafiłem na kilka utworów, które przywiodły mi żywo na myśl ostatni

mój wieczór autorski w Warszawie.

Było to nie tak dawno, a jednak tak dawno... Wieczór odbywał się w podziemiach

znanej winiarni "Pod Krzywą Latarnią" na Podwalu. Sala była przepełniona. W

półmroku pod ścianami leżeli ciężko ranni. Obok, w cocktail-barze, odbywały się

amputacje bez narkozy. Jeden z chłopców miał moją książkę. Tytuł:,,W ząbek

czesany". Prosili, żeby im poczytać. Przyszedłem tu wprawdzie po lekarstwa dla

swej chorej córki, ale cóż... Przy ogarku świecy zaczęliśmy sobie czytać.

Na górze nad nami z łoskotem waliły się domy, ryczały ..krowy", pękały granaty.

W ząbek czesany Hitler wściekle atakował Starówkę, a my czytaliśmy sobie

o,,Zezowatym baranku", o,, Parasolu w śmietanie", o facecie, któremu sąsiad

zaaplikował ,,Sto czterdzieści baniek". Ranni się uśmiechali.

Niefrasobliwy humorek na coś się przydał.

STEFAN WIECHECKI

ZEZOWATY BARANEK

Pan Antoni Nóżka jest przedsiębiorcą okolicznościowym.

Przed świętami Bożego Narodzenia sprowadza do stolicy choinki, w Zaduszki

handluje wiankami, w okresie Wielkiej Nocy wyrabia i sprzedaje na własnym

straganie za Żelazną Bramą gipsowe baranki.

W tym roku również ustawił w cieniu pierwszej hali targowej efektowne stoisko,

zapełnione po brzegi biało malowanymi barankami. Nie wiadomo, czy zbytnio się

pospieszył, czy też kryzys wszechświatowy wywołał zastój w handlu

przedświątecznym, dość że przez pierwsze dni pan Antoni nie sprzedał ani jednej

sztuki. Nic zatem dziwnego, że przedsiębiorca był w fatalnym humorze. Na taki

właśnie nastrój trafiła pierwsza klientka, pani Helena Kopycińska, która

obejrzawszy całą kolekcję, rzekła sceptycznie:

- Żeby te baranki mieli być ładne, to nie można powiedzieć.

- Dlaczego, pani szanowna? Co jem brakuje? Gips w prima gaton-ku, lakierem

obciągnięci jak się należy, rogi złote, na podstawce bukszpan i trawka, co ma

być jeszcze więcej?

- Owszem, nie powiem, robota starowna, ale mordy mają jakieś takie niekonieczne.

- Co pod jakim względem?

- Każdy jest inszy.

- Baranek nie kajzerka, żeby mieli być wszystkie jednakowe.

- No faktycznie, ale oni są jakieś dziwne. Ten, na przykład, ma zyza w lewem

oku, a ten w prawem. Ten znowuż podobny jest więcej na kozę, a tamten z lewej

strony to czysty Żyd.

- Zwracam pani uwagę, że baranek artykuł religijny i nie masz pani go prawa

równać ze starozakonną narodowością. Po drugie, żebym ja pani szanownej nie

powiedział, jak pani wyglądasz!

- No, powiedz pan!

- Chcesz pani!

- Chce!

- No to jak stara cholera, dla której szkoda artystycznego wyrobu. Baranek u

niej ma zyza. A sama, cholera, dziobata jak durszlak, gdzie wyjątkowo dzioba nie

posiada, trzy piegi siedzą i czwartem poganiają. No, już zjeżdżaj, owieczko, bo

tak cię tem zyzowatem barankiem w ucho dmuchnę, że piegi pogubisz.

Pani Kopycińska nie czekała na wykonanie groźby, chwyciła swój pełen prowiantów

kosz i wyrżnęła nim pana Nóżkę w głowę. Z kosza wypadła ćwiartka cielęciny i

potoczyła się między baranki, szerząc w stadzie prawdziwe spustoszenie. Na ten

widok serce w panu Nóżce zamarło. Energicznym ruchem oderwał nogę od swego

straganu i począł się znęcać w sposób wyrafinowany nad grymaśną klientką.

Oczywiście nadbiegł policjant, rozbroił powaśnionych, sporządził

protokół i sprawa w amerykańskim tempie znalazła się przed sądem starościńskim.

Pan Nóżka w wymownych słowach dowodził, że jako artysta i kupiec nie mógł

inaczej postępować słysząc obelgi miotane pod adresem reprezentowanego przez

siebie artykułu.

Mimo to razem z p. Kopycińska został skazany na grzywnę po 30 złotych. Procesy o

wzajemne pobicie odbędą się po świętach.

3S

DZIECINNY PODATEK

Pan Zenobiusz Kawka, stolarz meblowy, jest w tym nieszczęśliwym położeniu, że

nie tylko sam lubi wódkę, ale żonę ma również wysoce trunkową.

Zdawłoby się, że wspólne upodobania powinny się przyczyniać do harmonii

małżeńskiej, jak jest jednak inaczej, mieliśmy sposobność usłyszeć wczoraj w

sądzie grodzkim przy ul. Długiej.

Pan Zenobiusz, miły starszy pan, bardzo starannie ubrany, z lekka ochrypniętym

głosem złożył sądowi takie zeznanie:

- Nie ma nic gorszego, proszę wysokiej procedury, jak baba pijak. Bo w tym jest

nienaturalność, czyli wybryk natury. Wiadomo, że wódka, czyli też koniak, a

takżesamo likier są stworzone dla mężczyzn. O wiele tzw. płeć, czyli kobieta,

ich używa, niemożebne hece rozrabia. Mężczyzna pod ankoholem albo się kładzie

spać, albo płacze rzewnymy łzami nad wszechświatowem kryzysem, albo też poniekąd

zamieszkalne otensylia, czyli tak zwane umeblowanie, niszczy. l to wszystko.

Poza tym do rany go można przyłożyć. Za to kobieta - wprost przeciwnie. Jak

sobie małowiele podchromoli, na konto miłości ma życzenie. Ja, jak mnie tu

wysoki sąd widzi, jestem sobie człowiek już w latach, no i ma się rozumieć, co

pod tym względem już nie fachowiec. Nie mówię, żebym w ogóle, ale to już nie to,

i nie tak często. A ona tego zrozumieć nie może, tylko awanturę toczy. Powiada,

że ją zrujnuje, bo podatek od bezdzietnych małżeństw ma być naznaczony i każden

będzie się musiał przed rządem co najmniej jednem dzieckiem wykazać, bo inaczej

wszystkie rzeczy na furę zapakują i na licytację zabiera.

Ja jej mówię: ,,Władzia ty się mylisz, taki podatek to może być ściągany, ale

jak z kogo. Na mnie rząd już dawno pod tym względem przestał liczyć". A ona nic,

tylko swoje.

- No i w rezultacie tej rozmowy poranił pan żonę rurą od piecyka -pyta sędzia.

- Skądże znowu, panie sędzio kochany?! Ja się tylko musiałem bronić, bo ona

ostro do mnie, żeby... się przed tem podatkiem ratować. Na razie chowałem się za

szafę i cicho siedzę, myślę sobie, ankohol z niej wywietrzeje, to się ode mnie

odczepi, ale gdzie tam. Za szafą mnie znalazła i mówi, że żadne lekramacje od

dziecinnego podatku uwzględnione nie będą.

Na to ja faktycznie wyrwałem rurę z pieca i raz ją przez krzyż przejechałem, l

nie miałaby o to do mnie żalu, tylko że się sadze wysypali i całą ją na czarno

upaprali, że wyglądała jak merediabeł. Ale ona nie patrzy na to, tylko dalej do

mnie. Myślę sobie, jak się temy sadzamy do mojego kołnierzyka dotknie,

przepadłem. Sadza się nie wypierze. No i w taki sposób zmuszonem byłem jeszcze

ze dwa razy ją tą rurą sztuknąć.

Obdukcja lekarska oraz zeznania świadków potwierdziły winę pana Zenobiusza w

całej rozciągłości, potwierdziły jednak i wersje o romantycznych porywach jego

małżonki.

Wobec tego sąd postanowił skazać pana Kawkę na 2 tygodnie aresztu z zawieszeniem

wykonania kary na przeciąg lat dwóch.

Pan Zenobiusz szczerze się tem zmartwił, gdyż, jak twierdzi, musi się bronić

przed zakusami żony co najmniej dwa razy na tydzień.

WIELBICIEL POLICJI

- Czy oskarżony Bajerski Sylwester przyznaje się do winy znieważenia policjanta?

- Nigdy, proszę Najwyższego Sądu. Jak to, ja miałbym znieważać władzę? Przecież

to jest stróż bezpieczeństwa, on pilnuje mienia obywatela przed złodziejami.

Mróz nie mróz, deszcz nie deszcz, na ulicy stoi i tylko przyuważa, czy kto gdzie

jakiej grandy nie uskutecznia. Kiedy ja i Najwyższy Sąd już w domu śpiemy,

władza na rogu się fatyguje i baczenie daje, żeby pijane osobniki przechodniów

nie zaczepiali i zanieczyszczenia tretuarów nie robili. Albo z temi samochodami.

Kto by, proszę szanownej instalacji, przez ulicę mógł przejść, żeby nie

czuwająca policja, co każdego jednego szofera jednem machnięciem pałeczki

przytrzyma? Przykro pomyśleć, co by było bez policji. Toteż, jakby kto przy mnie

ośmielił się ubliżyć władzy i budowlanem materiałem, używanem przez zdunów, ją

nazwał, ja bym mu, pętakowi, oczy wyjął, ja bym z niego befsztyk i siekany

zrobił.

Nie wolno, psiakrew, znieważać tych, co się za nas poświęcają, deszcz nie

deszcz, mróz nie mróz...

- To wszystko bardzo piękne, ale szkoda, że pan w życiu nie stosuje tych zasad,

bo, jak widać z załączonego protokołu, postępuje pan wręcz odwrotnie.

- Nie może być!

- Widocznie było. Bo protokół mówi wyraźnie:,,Zatrzymany w komisariacie za

opilstwo Bajerski Sylwester nie chciał wejść za kratki, ale stawiał czynny opór,

używając brudnych wyrazów..."

- Do policji? Ja? Wykluczone. Przecież ja bym się dał porąbać w kawałki za

każden jeden komisariat w Warszawie, a także samo na Pradze...

- ,,... oraz wierzgając, kopiąc, gryząc i łamiąc poręcz od ławki. Umieszczony

wreszcie za kratkami podburzał innych aresztowanych alkoholików do rozebrania

pieca i zdemolowania tymczasowego aresztu. W końcu, zrzuciwszy z siebie odzież i

namówiwszy do tego pozostałych zatrzymanych, tańczył wraz z nimi, miotając

obelgi pod adresem pilnującego aresztu klucznika".

- Przepraszam szanownego pana sędziego, ale kto to wszystko robił?

- No któż by? Oskarżony!

- Bajerski?

- Rozumie się.

- Sylwester?

- Sylwester.

- Syn Teofila i Bibliany?

- Tak jest.

- Wygląda na to, że ja. Ale nie wierzę! Zresztą... możliwe. Straszna rzecz, co

ta wódka z człowieka robi. Jak ja mogłem się do gołego rozebrać, kiedy flanelową

koszulkie noszę, której za nic nie zdejmę przed pierwszym kwietnia, inaczej taki

katar mnie łapie, że rady sobie dać nie mogę. A wtedy nic! Widocznie musiałem

być mocno pijany i znakiem tego proszę o zastosowanie tej okoliczności

łagodzącej.

- To jest raczej okoliczność obciążająca. Nie trzeba pić wódki... to się nie

będzie robiło awantur. Skazuję Sylwestra Bajerskiego na jeden miesiąc aresztu -

rzekł surowo sędzia.

Pan Bajerski myślał chwilę, po czym, machnąwszy ręką, powiedział:

- Trudno. Za kochaną policję chętnie posiedzę. Bo to deszcz nie deszcz, mróz nie

mróz, na rogu stoi i przyuważa!

140 BANIEK

Jak niebezpiecznie jest czasem leczyć się z grypy domowymi środkami, słuchając

amatorskich rad sąsiadów, niech posłuży za dowód smutna sprawa kamasznika, pana

Marcelego Pszczółkowskiego, odbyta wczoraj przed sądem grodzkim przy ul.

Długiej.

Pan Marceli kaszlał od dłuższego czasu, w kościach go łamało i w ogóle czuł się

bardzo źle. Sąsiad jego przez ścianę, p. Antoni Bobek, elektromonter, nie mogąc

słuchać po nocach kaszlu p. Marcelego, zaczepił go rano w korytarzu i rzekł:

- Panie Pszczółkowski, na grypę tylko bańki, każ pan ich sobie postawić sztuk

tak ze sto czterdzieści, a na rano będzie pan zdrów jak ryba.

Pan Pszczółkowski posłuchał rady, ale, nie mogąc skompletować dostatecznej

ilości baniek, których zebrał tylko czterdzieści, zwrócił się o pomoc do dobrego

sąsiada.

Co z tego wynikło opowiedział pan Marceli sądowi w następujących słowach:

- Pan Bobek baniek nie posiadał, znakiem tego kazał mnie wziąść duży słój i

powiedział, że on wystarczy za setkie baniek. Faktycznie w tem słoju moja żona

kwasiła pięćdziesiąt dużych hrubieszowskich ogórków, lakiem prawem rachonek się

zgadzał. Ponieważ nikt inszy słoju do pleców przystawić mnie nie umiał, pan

Bobek sam się tego podjął.

Kazał mnie kupić butelkie leczniczego spirytusu, zrobił z waty pochodnie, oblał

i podpalił. Myślałem, proszę wysokiego sądu, że skonam, jak mnie słój na plecach

postawili, na dobitek od pochodni firanki się zajęli. Ja leże ze słojem z tyłu i

nie wiem, co robić. Firanki się palą, słój mnie ciągnie jak cholera, a pan Bobek

mówi, że galanteria rzecz nabyta, a zdrowie przede wszystkim, i dawaj mnie

przystawiać naokoło słoju jeszcze czterdzieści zwyczajnych baniek. Żona firanki

ugasiła, całe mieszkanie wodą zalała. Ja leże pod kołdrą ze słojem na plecach,

ciągnie mnie jak nagła krew i czekam, co będzie dalej. Dziesięć minut minęło i

przepis każe bańki zdjąć. Proszę o to żonę, ale słaba kobieta nie mogła dać

rady, tak się słój do mnie przyczerpił, że ani rusz go oderwać. Żona ciągła,

dzieci ciągli, pogrzebaczem podważali, nic. W taki sposób widzę, że krewa, bo

pod słojem mam guzzpół metra wysokości. Jak tak dalej pójdzie, na całe życie

garbatym się mogię zostać. Posyłam po pana Bobka, ale mnie powiedzieli, że

pojechał do zajęcia, bo na noc robi. Rozpacz mnie ogarnęła, żona przeklina,

dzieci płaczą, a ja ze słojem latam po mieszkaniu jak głupi i cierpię. Dopiero

zawołałem z dołu stróża, któren udzielił mnie pomocy.

- W jaki sposób?

- Kopnął w słój tak, że łbem pod łóżko wleciałem. Ma się rozumieć pokaleczyłem

się przytem coś niecoś.

- A więc przez zemstę pobił pan potem poszkodowanego Bobka?

- Poniekąd tak jest, ale nie o firanki, nie o spirytus, nie o pokaleczenie mnie

się rozeszło, tylko o to, że nie pomogło. Kasłałem potem trzy razy tyle, więc,

znaczy się, musiałem łachudrę nauczyć, że jak nie wie na pewno, nie ma prawa

domową medycyną się zajmować.

Sąd stanął na stanowisku, że pan Pszczółkowski zareagował jednak zbyt silnie, i

skazał go na tydzień aresztu z zawieszeniem do 3 lat.

3S

MAŁŻEŃSTWO KOLEŻEŃSKIE

Dwaj sympatyczni cyrkowcy, panowie Konstanty Wasiak i Franciszek Boratyński,

postanowili dokonać wynalazku, który by pozwolił im żyć względnie wygodnie bez

zbyt ciężkiej pracy, o którą jest zresztą obecnie wściekle trudno.

W tym celu buchnęli gdzieś dziecinny wózek i wypożyczyli za 50 groszy dziennie

dwuletniego chłopczyka.

Pan Franciszek, starannie wygolony, wdział na siebie nabytą okazyjnie na

Kercelaku aksamitną suknię damską, skromny, ale gustowny kapelusik, i wdziawszy

ten strój wyglądał na podupadłą inteligentkę.

Jego przyjaciel przyozdobił się w okulary o ciemnych szkłach, wypłowiały surdut

i, popychając przed sobą wózek, w którym beztrosko bawiło się dziecko, poszli w

miasto pukać do miłosiernych serc.

Przechodniów wzruszał bolesny widok tragicznej rodziny zredukowanego "buchaltera

magistrackiego". Litościwych ludzi w Warszawie nie brak, toteż spółka

prosperowała znakomicie, tak że zmuszona była podwyższyć gaże dziecku, które

zresztą spisywało się świetnie, nazywało przybranych rodziców mamą i tatą i

płakało, kiedy to było potrzebne.

Trzeba przyznać, że wspólnicy dbali o swoje maleństwo bardzo, jednając sobie

jego zaufanie chałwą i irysami.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że powodzenie rozzuchwala. ,,Tragicznej

matce" zachciało się robić pończochę na drutach, żeby podkreślić w oczach

publiczności swoją nadzwyczajną pracowitość.

"Mąż" odradzał to "żonie" twierdząc:

- Idźże, łachmyto, drakie zrobisz ze siebie i ze mnie i te niewinne dziecinę

skompromitujesz na całe życie. Przecież nie umiesz pończo-chów odwalać.

Jednak, jak w każdym małżeństwie, kobieta zwyciężyła i już nazajutrz przy

wózeczku na progu zamkniętego sklepu nieopodal Filhar-

monii zasiadła z robótką w ręku. Praca jednak tym się różni od bezczynności, że

męczy, toteż manewrowanie drutami tak wyczerpało pana Franciszka, że musiał co

chwilę sięgać do ukrytej w głębi wózeczka butelki ze sznapsem.

Gest ten zauważył przechodzący wczoraj p. Eugeniusz Bojarski i zaintrygowany

wprawą, z jaką żona zredukowanego buchaltera wchłania w siebie płyny, strzykając

potem śliną na jezdnię, przystanął za murem.

W następnej chwili usłyszał, jak mąż mówił do żony:

- Boratyńszczak, miarkuj się, draniu! Moją połowę flachy napoczy-nasz.

Na to połowica odrzekła chrapliwym barytonem:

- Ślubnej żonie żałujesz, łobuzie?! Ja muszę pić więcej, doktor mnie kazał, bo

dziecko karmię.

Pan Bojarski, oburzony do żywego, pośpieszył po policjanta. Na jego widok

rodzina rzuciła się do ucieczki, porzucając wózek.

"Buchaltera" policjant ujął, ale ,,matka", z dzieckiem na ręku, pozostawiła

wkrótce goniących o kilometr za sobą.

Ale w sądzie grodzkim "małżeństwo" się zeszło i opowiedziało szczerze dzieje

swego pożycia.

Sędzia z pobłażliwym uśmiechem zawyrokował tydzień aresztu.

WIADOMO - STOLICA!

- Patrz pan, panie szanowny, Hitler powiedział, że na miejscu Warszawy kartofle

będą rośli, i faktycznie pełno tu kartofli, ale ze sło-ninką...

- Rzeczywiście, na każdej budce napis figuruje: "Zsiadłe mleko z kartoflami".

- Nie jego robaczywa, w ząbek czesana głowa, Kobyłkie czy insze Piaseczno z

Warszawy zrobić. Gdzie stolica była, tam stolica została.

- Coś nie coś, ale gront, że warszawiak! fasonu nie stracili. To wszystko apiać

się odremontuje. Zaraz na drugi dzień, jak tylko szkopów cholera stąd wzięła,

pierwsze budki w Jerozolimskiej alei stanęli, gdzie skromne, ale pożywne

zagrychę można było dostać pod ćwiartkie "karbitówki".

- Przepraszam pana szanownego, a co to takiego?

- Nie słyszałeś pan? Bimberek z "karbitu" robiony.

- Co pan mówisz?

- To, co pan słyszysz. Warszawski wynalazek.

- l niezły?

- Nie najgorszy. W smaku pomarańczówkie przypominał.

- A siłę przepisowe posiadał?

- Owszem, bo ciut-ciut kwasu solnego dolewali.

- l dla autonomii ludzkiego ciała był nieszkodliwy?

- Tego detalicznie panu szanownemu nie powiem. W każdym bądź razie wody po nim

pić nie było wolno, bo gaz uderzał, tak że o nieszczęśliwy wypadek z ogniem było

nietrudno.

- l teraz go jeszcze tu sprzedają?

- Gdzieniegdzie, ale tylko dla znawców, a tak, to monopolowa odchodzi, i to

mocno.

- A zakąski są odpowiedzialne?

- Panie, bo się obrażę. Wiadomo - stolica. Wszystko pan w tych budkach

dostaniesz. Od ,,polskiego kawioru", czyli kaszanki, do łososia i kurczaków z

mizerią. Na żądanie zrazy nalesońskie z grzyb-kamy też mogą być.

- No, to może rąbniem po jednem dziecinnem pod ten polski kawior?

- Jeżeli ma się zrozumieć koniecznie, to ja się nie odkażę, ale pan szanowny

pozwoli się zapoznać, bo salonowe alibi przede wszystkim. Piecyk jestem, Teofil,

warszawski rodak z dziada pradziada.

- Kitwasiński się nazywam, także samo nie z Grójca, tylko że w obecnem czasie w

Łodzi mieście w charakterze spalonego zamieszkuje. Teraz w Warszawie orientacji

nie posiadam, a mam życzenie fotografie do ledykimacji sobie uskutecznić. Nie

znasz pan jakiego fotografisty?

- Owszem, mogie pana zaprowadzić, to niedaleko stąd. Ma się zrozumieć po obecnej

warszawskiej modzie, na świeżem powietrzu. Prześcieradło na ścianie wisi, aparat

na tretuarze stoi, zajmujesz pan miejsce na krześle i wtrymiga zdjęcie zrobione.

Po mojemu, to nawet lepszy system niż dawniej, jeżeli się na przykład rozchodzi

o tak zwaną fisharmonię małżeńskiego pożycia.

- Nibyjakto?

- Bardzo zwyczajnie. Kto najwięcej się fotografuje? Młodziaki od ślubu. Każda

jedna panna młoda musi w ślubnem welonie na portrecie dać się odrobić i w tem

celu młodego małżonka do fotografisty taszczy. Każden jeden pan młody, po

większej części, jest troszkie na gazie. Na dobitek kołnierzyk go pije,

półkoszulek go gniecie i w ogólności jest mu gorąco jak wielkie nieszczęście. A

tu fotografista elekstryczne lampę przed samą mordą mu zapala, druga w szyję go

niemożebnie piecze, tak że chłopina nos ma czerwony, oczy przymrużone i na

portrecie jak zapijaczona ofiara losu wychodzi. Potem całe życie ma złamane, bo

żona, co na te ślubne fotografie rzuci okiem, to litanie mu czyta i zapytanie

uskutecznia, dlaczego za takiego oliwę wyszła, któren już w dniu ślubu na

nałogowego ankoholika wyglądał.

A z chwilą kiedy się zdejmamy na świeżem powietrzu, takie niebez-

pieczeństwo już nam, panie szanowny, nie zagraża.

- Możliwość.

- A w ogólności wszystko jest ulepszone. Chcesz pan, dajmy na to, manikure czy

pedikure sobie zrobić, nie potrzebujesz pan po sklepach się rozglądać, budka na

środku ulicy się znajduje, w której tak panu ręce i nogi podszykują, że

najbliższa rodzina pana nie pozna. l nie nudzisz się pan przylej robocie, bo

bufet na miejscu się znajduje. Zwłaszcza poniekąd przy wycinaniu odcisków to

wielkie znaczenie posiada. Powiedzmy z niemożebnego bólu pan mglejesz,

ratonekjest, jak to mówią wtrymiga. Angielkie czystej pan wypijesz, foremkie

nóżek na zimno opendzlujesz i przytomność wraca.

- A po cholerę?

- Co po cholerę? Nóżki?

- Nie, ten pedikur.

- Warszawiak i jak ciemna masa z głębokiej prowincji się wyraża, jak pragnę

zdrowia. Kultura i sztuka nasz do tego zmusza i rozchodzi się o to, żeby na

złość zrobić Hitlerowi, któren warzywo na Marszałkowskiej ulicy chciał sadzić.

- A skoro jeżeli tak, to chodź pan na oedikur.

NA WŁASNĄ RĘKĘ

Spotkałem wczoraj pana Walerego Wątróbkę. Nie widzieliśmy się przeszło 5 lat.

Nie zmienił się prawie wcale, nawet stał przy latarni. Było to wprawdzie tylko

wspomnienie latarni - sama podstawa. Reszta leżała obok w błocie, ale pan Walery

był cały.

Uścisnęliśmy sobie serdecznie ręce, po czym zapytałem o zdrowie pani Gieni.

- Owszem, nie można powiedzieć, zdrowa jest, nawet może ciut--ciut zanadto, bo

morda się jej ani na jedną minutę nie zamyka.

- No, a jakże tam szwagier Piekutoszczak?

- Nie mówmy o tem łachudrze, z nerw wychodzę, jak o niem słyszę.

- A cóż on takiego zrobił?

- Całe wojnę się z łachadojdą męczę, przez jakie setkie łapanek go

przeprowadziłem, a teraz mnie taki wstyd uskutecznił.

- Wstyd? Co pan mówi?

- Przez niego nieraz ja bym w czapkie od szkopów dostał, bo to lebiega,

niewidymka, za grosz orientacji nie posiadająca. Raz, na przykład, zapychamy

przez Kierbedzia ,,oczkiem".

- Jak to ,,oczkiem"?

- Tramwajem ,,21" co na Targówek chodził!'! w tem trakcie ktoś

krzyknął:,,łapanka". Motorniczy przyhamował i wszyscy pasażerowie chodu, ale

gdzie tu zjeżdżać? Most z dwóch stron przez ,,blondynów w blaszanych

kapeluszach" obstawiony... Jednem słowem ciemna mogiła. Ale patrzę, że środkiem

mostu pogrzeb na Bródno posuwa, i mówię do szwagra: ,,Chodź, Feluś, żałobne

rodziny będziemy odstawiać".

No i ma się rozumieć, wpasowaliśmy się w orszak. Ale szwagier jak to szwagier,

zaczem tylko smutne miny robić, chustki brudne jak wielkie nieszczęście z

kieszeni wytaskał, oczy sobie zakrył i dawaj rozpaczać rzewnemy łzamy po tem

nieboszczyku. A jęczał tak i dech wypuszczał, że aż się wdowie, co przed niem

szła, welon wiwat.

No i co z tego wyszło? Patrzę za chwilkie, nie ma go. Rozglądam się po całem

moście i widzę, że on nie za karabanem, tylko za wozem węgla idzie z mordą

zasłoniętą i rozpacza w dalszym ciągu, tak że go przy cerkwi na Pradze słychać.

Już szkop do niego leciał i zabrałby go jak barana do budy, żebym go w ostatniej

minucie nazad w orszak nie wciągnął.

l tak stale i wciąż z niem miałem.

- No dobrze - przerywam - ale miał pan opowiedzieć o wstydzie, który świeżo panu

zrobił...

- Zaraz, nie tak galopkiem, będzie i o wstydzie. Z tem wstydem to było tak. Parę

dni temu wtył poszliśmy ze szwagrem Warszawę odbudowywać. Porobiliśmy z godzinę

przy gruzie na Marszałkowskiej ulicy, aż tu szwagier zaznacza do mnie:

,,Uważasz, Walerek, nie spodoba mnie się ta robota. My musiemy na swoje rękie

ten remont naszej kochanej Warszawy zacząć, i to nie od ulicy, ale od piwnic. W

piwnicach węgla do cholery i trochę się znajduje i w ten deseń o nieszczęście

nietrudno. Dom już będzie na cacy odświeżony, a tu ktoś przez tak zwane

nieuwagie zapalonego papierka do piwnicy wrzuci i wszystko apiać się sfajczy.

Tak nie można, najsampierw trzeba węgiel usunąć.

Myślę sobie, może i ma racje... Poszliśmy do jednego podwórka, zaglądamy do

piwnicy - węgiel jest. Przyuważył gdzieś szwagier Piekutoszczak jakiś wózek i

dawaj węgiel wyciągać. Ruszyłem dwa-trzy razy łopatą, patrzę, a tam pod miałem

walizka siedzi. Otwieramy, w środku ciuchy. Jakieś fraki na zawiasach, futra i

insza galanteria męsko-damska. No cóż, zostawić tego nie można, bo jak słońce

przygrzeje, mole się w garderobę wdać mogą... No i znakiem tego nie było inszej

rady, tylko trzeba było to zabezpieczyć. Ale jak to zrobić? Z walizką przenieść

nie można, bo milicja pomyśli, że to zaszabrowa-ne i do mamra gotowa nas

wsadzić. Wtenczas szwagier doradził, żeby wziąść wszystko na siebie. No i ma się

rozumieć przebraliśmy się. Ja za derektora w futrze i celindrze, a szwagier

damskie salope na łososiach na siebie wsadził, kapelusz ze strusiem piórem,

gumowe pepegi na nogi i wachlarz jeszcze cholera wziął pod pachę. Faktycznie

wyglądał na zbankrutowane hrabinie.

Trochę się ludzie za nami na ulicy oglądali, ale możebyśmy się jakoś dostali do

domu, żeby nie to, że się szwagrowi rozmawiać parle f ranse zachciało. Zaczął

piskliwem głosem barłożyć: ,,Pardą, antre pur le dam, wagon restaurant" i temuż

podobnież. Ale mu się koniec końców wszystko pokiełbasiło i wyraził się: "Hande

hoch!".

Ktoś to usłyszał i krzyknął: ,,Trzymać foksdojczów". My, ma się rozumieć, chodu,

a publika za namy. Ganiali nas przez Królewskie, Karowe, naokoło po ślimaku do

samego mostu. Tam nasz dopiro przytracili, rozpięli szwagrowi salope, patrzą, a

on pod damskiemi desusami szelki i spodnie w paski posiada. No wtenczas już

wszyscy byli pewne, że jesteśmy przebrane szkopy, i bylibyśmy ciężki wycisk

dostali, tylko że nasz wojsko odbroniło. W milicji przyznaliśmy się, jak na

spowiedzi, co i jak było, będziem mieli sprawę sądowe.

l przez kogo? Przez szwagra, któremu na swoje rękie odbudowywać Warszawę się

zachciało. Od tej pory powiedziałem sobie: samodzielnie, na własne rękie, palcem

nie ruszę. Niech inżynierykompinu-ją, co i jak ma być. Pójdzie to może trochę

wolniej - ale za to będzie pewniejsze, proszę obywatela!

OKAZYJNA JAZDA

Na okazyjne auto ,,przez most na Pragę" czeka się przy zbiegu Alei

Jerozolimskich i Marszałkowskiej w grupie podróżnych, wymachujących przyjaźnie

teczkami i walizkami w stronę każdego przejeżdżającego samochodu. Ale wehikuły

te mają specjalne zwyczaje. Nie zatrzymują się nigdy przy tęskniących do nich

podróżnych. Mijają ich

wwściekłym tempie i hamują gwałtownie o kilkadziesiąt metrów dalej. Na ten widok

przez tłum kandydatów na pasażerów przebiega jakby iskra elektryczna. Z głuchym

jękiem chwytają oni swoje bagaże i ruszają w pogoń, z rozdętymi nozdrzami i

szaleńczym błyskiem w nieprzytomnych oczach, tratując po drodze wszystko.

Po chwili nieszczęsna wataha dobiega do dyszącego benzyną potwora, który

zazwyczaj tak jest skonstruowany, że dostanie się do środka olbrzymiej skrzyni,

stanowiącej jego karoserię, bez zastosowania drabin oblężniczych, bosaków i lin,

używanych do wspinaczki wysokogórskiej, wydaje się szczytem niemożliwości.

Ale tak to wygląda tylko na pozór.

W ciągu sekundy garść wypróbowanych w bojach o miejsce młodszych zawodników jest

już na szczycie. Wciągają za sobą maszyny do

szycia, tapczany, fotele-łóżka, wyżymaczki, kufry wielkości wagonów kolejki

wąskotorowej i z łoskotem wskakują do skrzyni.

Wszystko to się dzieje przy akompaniamencie rozdzierających serce krzyków i

lamentów:

- Oleś, pomóż mnie, bo nie widzę.

- Po kole, właź Zosia, po kole...

- Trzy razy już się omskłam...

- Czekaj, dawaj nogie...

Tu obywatel, nazwany Olesiem, przyklęka dwornie przed swoją damą, dźwigającą na

plecach pokaźnych rozmiarów piecyk szamotowy i wiązankę rur oraz kolanek. Stawia

sobie jej nóżkę na ramieniu i nagłym wyrzutem rozprężonego ciała wysyła cały

transport w górę. Z okrzykiem: ,,0 Jezu, zabił mnie" pani Zosia znika we wnętrzu

wozu.

Wyprawa jest prawie gotowa. Przybywa jeszcze tylko obywatelka ze szczotką na

kiju oraz obywatel, który pragnie przewieźć na Pragę masywne, dwuskrzydłowe,

artystycznie rzeźbione w dębie, suto okute brązem drzwi, łącznie z futryną.

Szczotkę jakoś umieszczono, ale drzwi wywołały burzę protestów wśród stłoczonych

na larach i pena-tach wędrowców.

- Panie, gdzie się pan tu pchasz z tą bramą, jak pragnę zdrowia?

- Skądżeś pan te drzwi wyrwał, z kościoła czy jak?

- A pańskiej babci zamazany interes. Ja się pytam, czyj ten materac, co go pan

wieziesz? Siedź pan, jak panu dobrze. Wygodniak, futrynka mu przeszkadza...

Przy pomocy dziesięciu ochotników spośród przechodniów ,,futrynka" zostaje

wreszcie ulokowana.

Auto rusza. Na razie wszystko jest dobrze. Pasażerowie doszli do porozumienia.

Zaczynają lekko sobie nawet podżartowywać z wojennych warunków komunikacyjnych i

nagle czują, że grunt gwałtownie poczyna usuwać się im spod nóg. Jeszcze chwila

i zbite kłębowisko ludzi, mebli, wal iż, tłumoków, przechyla się w stronę budki

szofera, by za moment runąć jak lawina do tyłu. Nie wytrzymały tego naporu wrota

rzeźbione na końcu wozu. Rozwarły się szeroko, by przepuścić szturmującą

publiczność. Naprzód wyskoczyła przez nie na jezdnię obywatelka ze szczotką na

kiju, za nią jakiś młodzian z ,,Bitwą pod Grunwaldem" w złoconych ramach, pani z

pieskiem i jeszcze koło piętnastu osób obojga płci.

Samochód przystanął, z budki wysiadł szofer i oświadczył, że właściwie nic się

nie stało, tylko mu wóz troszkę ,,podrywa" przy zmianie biegów. Uważać naprawdę

trzeba dopiero na zakrętach. "Przy lewym naddać się na prawo".

Teoretycznie wydawało się to łatwe, ale w praktyce nastręczało niejakie

trudności. Pozbawieni równowagi pasażerowie chwytał i się kurczowo swych

sąsiadów, co nie zawsze spotykało się z aprobatą.

- Panie, jak mnie pan jeszcze raz złapiesz za nos, wyjdę z fasonu i będzie

krewa. Nie lubię tego, nerwowy jestem, rozumiesz pan?

Skarcony turysta szuka ostoi w sąsiadce z lewej strony, aleJuż pierwsza próba

kończy się dlań tragicznie.

- Nie szczyp się pan...

- Zosia, kto cię uszczypał? - pyta z daleka mąż właścicielki szamotowego

piecyku.

- Ten ów, co za mną stoi.

- Jak się pan prowadzisz, dlaczego mnie pan żonę szczypiesz?

- Co proszę, ja tę panią szczypię? W jakim celu?

- Nie udawaj pan greka, nie wiesz pan, w jakim celu mężczyzna szczypie uroczą

kobietę?

- Daj pan spokój, urocza to ona jest dla pana, bo pan nie masz innego wyjścia.

- A dla pana jaka jestem? - zaperzyła się pani Zosia.

- Dla mnie jesteś pani wydra na kołnierz od palta.

- Oleś, w ucho go!

- Nie mogie, za daleko stoję. Ale służę ci rurą, kochanie ty moje. Tu pan Oleś

wręczył małżonce dwumetrowej długości rurę. Pani Zosia z wprawą ujęła ją za

kolanko i grzmotnęła swego przeciwnika w kapelusz. Z rury buchnął potężny,

przypominający eksplozję miny słup sadzy. Czarna chmura spowiła świat. Kiedy

opadła, okazało się, że wszyscy pasażerowie wyglądają jak silny oddział

kominiarzy po ciężkiej pracy wracający do domowych pieleszy. Obywatele spojrzeli

po sobie i rzucili się na pana Olesia. Na szczęście szofer krzyknął: -Brukowa,

wysiadać!

Samochód przystanął. Okazyjna jazda była skończona. Kominiarze porwali swoje

paczki i, lekko się tylko otrzepując, pobiegli do domów.

POWITANIE KIERCELAKA

- Ani woda, ani ogień, ani giestapo nie pomoże - gdzie był Kiercelak, będzie

Kiercelak. - Tymi słowy odezwał się do mnie pewnego sierpniowego popołudnia,

podczas okupacji, sympatyczny mój znajomy, pan Teoś Piecyk.

Staliśmy przy zbiegu Chłodnej i Towarowej i patrzyliśmy w głąb placu Kercelego,

który właśnie likwidowano. Roiło się tam od zielonych żandarmów, szarych

wehrmachtowców i tajniaków w ceratowych płaszczach, którzy ładowali na auta

zagrabione towary, z wściekłością rąbali stragany, tworząc z nich na środku

wielki płonący stos. Stojące na Ogrodowej "budy" zabierały na Skaryszew-ską

handlujący naród.

Zdawało się, że ostatnia godzina przyszła na popularne warszawskie targowisko,

gdzie w latach rozkwitu dostać można było wszystko od flaków ,,z pulpetamy" do

mało używanego forda, nie mówiąc o takich specjalnościach, jak rasowe gołębie,

garderoba męska, gramofony, zegarki bezwerków, broń palna, pokarm dla złotych

rybek itp. Mówiono, że gdyby ktoś zapragnął kupić tam nawet bengalskiego

tygrysa, usłużni kupcy miejscowi dostarczyliby mu go z ogrodu

zoologicznego.

Niemcy specjalnie nosili na wątrobie Kercelak. Tu bowiem na drugi już dzień po

wydaniu zarządzenia o stemplowaniu stuzłotówek, pojawili się zaopatrzeni w

przepisowe pieczęcie i poduszki przepojone tuszem ,,bankierzy", uskuteczniający

stemple identyczne, od ręki, bez żadnych biurokratycznych formalności, za

"jedyne

15 złotych".

Tu przy budce z gorącym bigosem stał sympatyczny blondyn, który oferował

przechodniom ,,autentyczne" niemieckie "ausweisy".

- Każda jedna osoba wpisuje w ten ów dany ajswajs swoje właściwe imiono i

nazwisko i już nie czuje się zmuszona pryskać z tranwaju czyli tyż bazaru, o

wiele nawet ktoś krzyknie,.łapanka". Taki naturalny ajswajs z prawdziwem

podpisem gienierał gubernatora Fiszera oraz również takżesamo poniekąd dwoma

kogutamy nie kosztuje u nas "górala", nie kosztuje pół, tylko jedyne sto

złotych. Kto ma życzenie posiadać trzeciego koguta, czyli tyż wronę, możem to

uskutecznić za dopłatą na koszta 25 złotych. Stówka nie majątek, a nerwy trzeba

szanować!

l oto parę dni temu znalazłem się znowu na Chłodnej. Wieszcze

słowa pana Piecyka sprzed dwóch lat ziściły się. Wśród opalonych ruin

okolicznych domów stoi Kercelak zmartwychwstały, nowy, pulsujący życiem,

rozbrzmiewający dawnym prawie gwarem. Nie ma oczywiście jeszcze dawnego

rozmachu, przypomina chorego, który, wstawszy z łoża boleści, stawia pierwsze

kroki. Wiele dziedzin jeszcze znajduje się w powijakach, wiele zdaje się

pochłonął bezpowrotnie

ocean płomieni. Trudno już teraz o takie na przykład sceny, dawniej codzienne:

- Proszę pana, ja tu w przeszłem tygodniu kupiłem u pana samiczkę dla swojego

kanarka.

- Możliwość, no to co? Lekramacje pan wnosi, niezadowolony pan

z niej, źle się prowadzi?

- Nie to, tylko nie wiem, co się mojemu "Maciusiowi" stało. Jak był sam, śpiewał

prawie bez ustanku, a teraz nie zapiszczy nigdy.

- Może się pierzy?

- Nie, nie pierzy się.

- W takim razie musi być przeżarty. Dmuchał mu pan szanowny w piórka? Żółte

ciało posiada?

- Nie oglądałem, ale nie przypuszczam, żeby to było powodem jego milczenia, bo

karmię go ściśle według pańskich wskazówek.

A mimo to siedzi osowiały na grządce, patrzy na samiczkę i ani się odezwie.

- Jak to, patrzy na samiczkie? W jednej klatce ich pan trzymasz?

- No naturalnie.

- l pan chcesz, żeby samiec śpiewał?

- A cóż to ma jedno do drugiego?

- Starszy człowiek, jak pragnę zdrowia, i życia nie zna. A pan szanowny taki

znowu i wesoły, jak żona w domu przebywa. Śpiewać się panu chce i skikać po

mieszkaniu? Niech ja skonam, że nie. Uszy pan po sobie położysz, gazetą się pan

zasłonisz i tylko się uważa, żeby głęboki talerz na łeb człowiekowi nie zleciał.

Nie mam racji? Ale nich tylko małżonka na tętniaki wyjadzie, zaraz inszy humor

przychodzi, gramofon się nakręca, koleżków sprowadza, sznaps i zakąska na stole

figuruje. Prawdziwe życie się zaczyna. Czyż wszak nie?

- Myśli pan, że i kanarki też tak?

- Toczka w toczkie tak samo. Stworzenie również swój rozum posiada. A mężczyzna,

czy w kanarejskiem czy ludzkiem rodzaju, zawsze mężczyznom się pozostaje i nie

lubi, żeby mu małżonka nade łbem siedziała. Dlatego tyż, o wiele pan chce, żeby

pański ,,Maciuś" głos odzyskał, zabierz pan od niego żywo te damskie

towarzystwo. Mam tu odpowiedzialne klatkie z firaneczkamy i wanienkąw sam raz

dla żony pańskiego kanarka.

Klient, wytargowawszy cenę, nabywa wytworną klatkę, ale pan' Wawrzyniec Kolanko,

znany w szerokich kołach handlowych Kercela-ka pod pseudonimem ,,Koguś",

proponuje mu jeszcze dodatkową transakcję.

- Panie szanowny, mam tu jeszcze wyjątkowe okazje. Amatorska rzecz za bezcen.

Pięćset złotych kosztowała, a teraz za pięćdziesiąta-ka można ją kupić.

- Cóż to takiego?

- Mówiąca papuga.

- l dlaczegóż to tak tanio chce ją pan sprzedać?

- Bo feler posiada.

- Jaki?

- Ptak oprócz tego, że publicznem wyrazem się odzywa, lubi jeszcze wołać: ,,1-

lipek, dawaj glinę". To nas może na policyjne nieprzyjemności narazić, ale z

tego widać, że drób jest faktycznie uzdolniony.

Mimo to klient nie chciał kupić papugi. Wydawała mu się mała.

- Czego? Mała? - odrzekł na to obrażony właściciel. -To kup pan sobie bite gięś

albo idyczkie, będzie większa. Tu zaraz na lewo przekupki sprzedają. Łatek

galarowy, psia jego nędza. Zoologiczny artykuł na wagie chce kupować!

Na razie ptaków na Kercelaku nie widać, ale wrócą wraz z jego filiami rozsianymi

dziś tak hojnie po pryncypalnych ulicach Warszawy.

KSIĄŻĘ W PRZEŚCIERADLE

Spłakaliśmy się z Gienią rzewnemyłzamy, jakieśmy się dowiedzieli, że niejakie

Duńczyki zamierzają nam nowe figurę księcia Józefa fond-nąć, zamiast tej, którą

szkopy Warszawie zaszabrowali. Więc o wiele są jeszcze na świecie takie honorowe

faceci, co drugi raz za te same pieniądze skradziony pomnik mają życzenie

dostarczyć, myślę, że się nie obrażą, o wiele jem troszkie pogrymasiem.

Stara figura była, owszem, nie można powiedzieć, odpowiedzialna. Książe Józef

jak żywy, koń także samo - nie wyścigowiec, ale obleciał. Tylko z tem

oszczędnościowem ubraniem było coś nie bardzo w porządku. Książe Józef, jak

wiadomo, z zamożnego domu pochodził i ubrać się miał w co, znakiem tego nie ma

prawa chyba w prencypal-nem ponkcie miasta w charakterze gołego mortusiaka,

jakby się na kartki ubierał i od Unry parę metrów flaneli w prezencie otrzymał,

figurować!

Mam racje, czy też wszak nie?

Są dranie ludzie w Warszawie, które mówią, że było jednego razu tak, że książę

ciut-ciut pod muchą, w samem tylko prześcieradle na konia skoczył i z plaży

Poniatówki do gienieralnego sztabu tak letko ubrany zasunął, l podobnież na te

pamiątkie w ten deseń przez jakiegoś zagranicznego rzeźbiarza odrobiony został.

Ja tam nie wierzę, żeby tak mogło być. Ale nawet o wiele było, no to co?

Poniatoszczak ułan był, chłop równy jak rzadko, mógł sobie czasem pozwolić. To

co? To mamy mu teraz parę set lat dokuczać? Kto ma prawo? Chyba rodowita,

właściwa żona, ale książę nie frajer, w kawalerskiem stanie do końca życia się

znajdował. A teraz, o wiele się rozchodzi o ścisłość, to pomnik naświeżem

powietrzu postawiony musi jednakowo służyć na wszystkie cztery pory roku.

O wiele mężczyzna jak lalka nikogo nawet w kąpielowym ręczniku razić nie może

letnią porą, na jesieni, czyli też w zimie wygląda jak ofiara losu. A czasem

nawet zabradziażenie spokoju publicznego i zatrzymanie ruchu kołowego może

wywołać.

Parę lat przed wojną dwóch zagazowanych na pestkie warszawskich rodaków

przechodziło koło pomnika. Śnieg padał jak wielkie nieszczęście, bo to było

przed Bożem Narodzeniem. Jak te zalane faceci zobaczyli, że książę Józef na

bosaka w prześcieradle na ulicy siedzi i jeszcze konia pałaszem poganiać musi,

taki żal ich za serce złapał, że jesionki pościągali, na pomnik wleźli i dawaj

Józia ubierać. A że było ślizgo, co i raz na mordę z pomnika zlatali. Ma się

rozumieć draka się na ulicy z tego zrobiła, gliny nadlecieli i do mamra tych

litościwych ankoholików zabrali. Do rana żeśmy wtenczas ze szwagrem w ,,jedynce"

na Krakowskiem przesiedzieli.

W taki sposób prosiemy uprzejmie, żeby nowafigura po formie była.

ubrana. Czapka ułańska, perelina na futrze, także samo mondur. Koń obowiązkowo

musi mieć siodło i kantar.

O wiele rozchodziłoby się o mosiądz, to z Gienią już załatwione. Dwa radlę i

moździerz obiecała. Z tłuczkiem;

SPACERKIEM PRZEZ PONIATOSZCZAKA

Szliśmy z panem Piecykiem nowo otwartym mostem. Wśród tłumów warszawiaków,

kontrolujących bacznie odbudowę, słychać było różne na jej temat

uwagi:,,Ogrodzenie brzydsze jak poprzednie".,,Dawniej były liście, girlandki,

różyczki, a teraz proste sztachety..." Pan Piecyk poprawił uroczysty sztywniak

na głowie i rzekł:

- Jak panu szanownemu na girlandkach i wianuszkach zależy, to na Bródno się pan

przejadź. Most ma prawo być wygodny pod względem pieszej i kołowej komunikacji,

a girlandki zmuszone jesteśmy na razie chromolić z powodu braku czasu. Ja tyż

także samo lubię kute żelazne galanterie, ale dosyć mam zasuwania przez

pontoniaka.

Tu pan Teoś spojrzał z góry na opustoszały, zdetronizowany most pontonowy, na

nudzących się na nim kilku saperów i dodał pojednawczo:

- Broń Boże, marnego słowa nie powiem, starali się chłopaki, jak mogli, i

przeprawa była wcale nie najgorsza, ale na Grójec, panie szanowny, do stolicy

ciut-ciut nie pasowała. Na dobitek pieszem przechodniom za dużo cykorii

dostarczała. Zwłaszcza poniekąd przy małej wodzie.

Pamiętam raz, wóz, para koni, mebli z sześciu pokoi z kuchnią pod pierwsze

piętro nakładzione, wjeżdża na most i całe szerokość zajmuje. Pomocnik furmana

na desce siedział i tylnie koła miał nią z górki, hamować. Ale cholerę tam.

Zaraz na początku zleciał na zbity łeb, a wóz poszedł na most jak kula. Masz pan

pojęcie, co się tam wtenczas wyprawiało. Najpierw szorowali dwie panie starsze z

pieskami-jeden jamnik, a drugi japończyk z małym noskiem. Potem leciał wózek z

pomidorami i my - dwieście pięćdziesiąt osób, a za namy sześć pokoi z kuchnią na

tem wozie. Wyboru nie było - albo do Wisły, albo przed siebie, bez przytomności.

Do samej Saskiej Kiępy nas ganiał, zaczem go przyhamowali.

W taki sposób nie możesz się pan dziwić, że na girlandki nie chcę czekać.

- Wszystko dobre, tylko ten kurz potworny, udusić się można... -doleciała nas

znowu uwaga jakiejś pani w eleganckim kostiumie.

- Widzisz pan i kurz jem tyż przeszkadza... Jaka taka paniusieczka za jedne

nogie na ciężarówce w charakterze łebka wisiała albo przez wysoko wodny dwie

godziny gęsiego zapychała, to było dobrze. A teraz chociaż jak po Saskiem

Ogrodzie spacerskiem sobie posuwa, troszkie piasku w nosie ją z nerw wyprowadza!

Jakżeż ma nie być kurzu, kiedy samochody jeżdżą, a most zwierem jest wysypany.

- Można by co prawda troszkę ten żwir polać.

- A po co? Przyjdą deszcze, gradobicia, śniegi to i kurzu nie będzie. W całem

ludzie dziury szukają, jak pragnę zdrowia. Tu się cieszyć trzeba, a nie polewać!

W tej chwili mijał nas pochód młodzieży. Warszawa kocha przy^ szłość narodu, pan

Piecyk patrzył na nią z dumą i rozrzewnieniem, ale na widok transparentu,

głoszącego złotymi literami: ,,Zrodził nas czyn", trącił mnie lekko łokciem i

rzekł z uśmiechem:

- A mamusia to pestki gryzła, tak?

KTO MNIE BIJE

Sale sądowe bywają niekiedy widownią rozdzierających serce tragedii rodzinnych.

Weźmy na przykład odbytą w sądzie grodzkim na Lesznie sprawę p. Teofila Zakalca,

wytoczoną przeciwko własnemu synowi.

Gdy starszy pan Zakalec stanął przed sędziowskim stołem i płynącymi z głębi

zbolałego serca słowy oskarżał syna o znęcanie się nad nim, współczucie, zgroza,

oburzenie malowały się na przemian na twarzach wszystkich obecnych.

Tak było aż do chwili, gdy zabrał głos oskarżony...

- To wszystko się zrobiło bez pomyłkie, proszę Sądu Wysokiego.

- Czyż można przez pomyłkę zranić własnego ojca?

- Po ciemku można, panie sędzio szanowny. A to właśnie było po ciemku, bo pan

młody zbił lampę krzesełkiem.

- Co za pan młody?

- No... Krupiszeszczak.

- Sąd nie wie, kto to taki.

- A w takiem razie przepraszam i zmuszony jestem wszystko zagaić od początku.

- To zbyteczne, niech oskarżony mówi o samym pobiciu.

- Kiedy jak mówię, o samem pobiciu, to się okazuje, że pan sędzia nie zna pana

młodego.

- A czy on ma związek z zajściem między oskarżonym i jego

ojcem?

- Rzecz naturalna, że ma, bo żeby się nie był z teściową poróżnił

o to, któren ślub ma być pierwszy, czy w kościele po konsystorsku, czy w

Gospodarczem Banku, po obywatelsku, nie byłoby całego zdarzenia. A tak,

ponieważ, że się poróżnił i rzucił krzesłem w lampę, goście

zaczęli się łoić po ciemku. Kto kogo miał pod ręką, grzał, czem popadło. Ja na

razie trzymałem się na tak zwanem uboczu, zdjąłem tylko lanszaft ze ściany,

ijakmniektozaklapy.tojagolanszaftem.Ale w jednej chwili czuję, że ktoś mnie

łapie za krawat, no to ja, ma się rozumieć, trzask go z wierzchu widoczkiem, aż

mnie się rozleciał, ale tamten nie daje za wyg ranę, tylko co i

razbykamniefonduje,notonie miałem inszego wyjścia, biere go za hale i w nos, w

nos! Tamten w krzyk: "Kto mnie bije? Kto mnie bije?" - pyta się. Znakiem tego

zmuszony byłem go poinformować:

Ja cię bije! Ja cię bije! - mówię - i w klukie go, w klukie. Wtenczas ten ów

osobnik znowuż zapytanie mnie robi: "Czy to ty, Toluś?"

Troszkie nieprzyjemnie mnie się zrobiło, bo żem tatusia poznał. Zapalam

zapałkie, faktycznie tatuś, cały zajuszony, przede mną stoi. Przeprosiłem go i

odsunąłem się jak najdalej, ale za parę minut znowuż ktoś mnie ciągnie za

krawat, no to ja go w arbuz i apiać

poznaje ojca po głosie.

- A nie kręć że się tatuś jak w przeręblu, bo za ojcobójcę się tu

zostanę - i wepchałem go w kupę gości.

l myśli Wysoki Sąd, że na długo! Nie wytrwało może minuty, czuję, że mnie ktoś

przypakował w ciemię gzymsem od firanek. Odwracam się, znowuż głos tatusia. To

mnie zgniewało.

- Coś się, fater, do mnie przyczepił? Sam jeden jestem na weselu czy jak? Nie

masz tatuś drużbów, muzykantów, teścia, nie możesz ich

kołatać? No i ma się rozumieć w pierwszej złości wyrzuciłem tatusia przez

okno...

- Z którego piętra?

- Z parteru do ogródka... l więcej nic takiego nie było.

Okazało się następnie, że pan Zakalec senior tego właśnie gestu nie może synowi

wybaczyć i żąda surowej kary.

Ponieważ większość świadków, gości weselnych, potwierdziła zeznania pana

Tolusia, sąd uznał, że oskarżyciel nie występował wówczas w roli ojca, ale w

charakterze równouprawnionego uczestnika nieporozumienia towarzyskiego, wobec

czego nie mógł sobie rościć pretensji do specjalnych względów ze strony swego

dziecka.

Dziecko zostało uniewinnione.

TO PAN - NIE HITLER

Jakieśmy ze szwagrem przeczytali, że podobnież jest poważna poru-ta, że Hitler

żyje, tylko mordę ma zmienione przez kosmetyczne kalotechnikie, postanowienie

uskuteczniliśmy na swoje rękie go poszukać.

Amerykańskie kowboje całe Niemcy przeszukali konno cal koło cala i nie mogli go

znaleźć, znakiem tego, gdzieś zagranicą musi się ukrywać i kto wie, czy nie w

Warszawie. W każdym bądź razie Warszawę trzeba również wszak takżesamo

przejrzyć, żeby być pew-nem, że go tutaj nie ma. A ponieważ, że wierzchem nie

umiemy jeździć, wynajęliśmy derożkie i dawaj po Warszawie zapychać -szukać

łobuza.

Szczęście nam, jak to mówią, sprzyjało i zaraz na drugiej ulicy zobaczyliśmy

faceta, któren się nam wydawał bardzo podejrzanem. ,,Papugie", czyli oblicze,

miał fatalnie pokancerowane, jeden pu-liczek spuchnięty jak karmelicka bania,

limony pod ślipiami, nos poprzecinany tam i nazad, jedne ucho dwa razy większe

od drugiego. Szwagier mnie trąca i zaznacza:

- Walerek, zatrzymaj derożkie, zdaje się, że mamy Hitlera. Wysiedliśmy,

pożyczyliśmy od dorożkarza bata, zaszliśmy facetowi od tyłu i ja mówię do

szwagra:

- Feluś, jak na ciebie mrugnę, pociągnij podejrzane osobistość przez krzyż

kozicą, a ja w tem trakcie za krawat i do milicji.

Jakeśmy podeszli bliżej, byliśmy jeszcze więcej upewnione, bo się okazało, że

buty i nogawki miał olejnąfarbą pochlapane. Mrugłem, ma się rozumieć, na

braciszka żony, a ten jak nie przejedzie Hitlerowi grubszem końcem bata przez

krzyż pacierzowy, jak nie poprawi po kapeluszu.

Hitler za plecy się złapał i krzyknął:

- O rany gorzkie, kto mnie tak przyiwanił?

No to my widziem, że to chyba nie Hitler, bo za bardzo się po warszawsku

odezwał. Nieprzyjemnie się nam zrobiło i mówiemy do niego:

- Pan szanowny pozwoli się zapoznać. Wątróbka jestem Walery, a to jest mój

szwagier niejaki Piekutoszczak.

- Bardzo mnie przyjemnie - mówi ten facet. - Rosołek się nazywam, mistrz

bokserski dziesiętnej wagi.

- Przez apteczne złudzenie ludzkiego wzroku wzięliśmy pana szanownego za

Hitlera, z powodu że twarzyczkie posiada pan ze siadamy poważnej operacji

doktorskiej, a także samo konfekcja męska, niemożebnie farbą uszargana, daje nam

do zrozumienia, że ma pan zaszczyt być malarzem.

- To nie żadna operacja, tylko po niedzielnem meczu oblicze mam

troszkie zmienione, a spodnie i kamasze zupą pomidorową w stołówce mnie jedna

ślepa komenda pochlapała.

- A skoro jeżeli tak, to przepraszamy za pardą i nasze najniższe

uszanowanie.

- Chwileczkie. Nie mam do panów szanownych żalu o te dwa, trzy baty, bo to

drobiazg, ale za to, żeście mnie, łachudry, za szubrawca Hitlera wzięli, ciężko

będziecie u mnie przegrane - zaznaczył ten ów bokser i zaczął ściągać jesionkie.

No to my, ma się rozumieć, chodu do dorożki i odjazd. Ale on nas dogonił i w

obecnem czasie leżemy w domu pod ceratką z wodą gulardową i długo jeszcze

będziemy się bojeli na mieście pokazać bo jesteśmy tak zmienione, że każdego

jednego z nas ktoś może wziąść za Hitlera.

PYCH NA WODĘ!

Warszawie przybyła przed kilku dniami atrakcja komunikacyjno-spor-towa,

wznowienie przeprawy łodziami przez Wisłę na Saską Kępę, w miejscu

zlikwidowanego mostu pontonowego.

Dzielni nasi wodniacy, pilotujący te jachty, mają niezwykle miękkie serca i do

najbardziej nawet przeładowanej łodzi zawsze gotowi są przyjąć jeszcze dwie,

trzy osoby, nawet z pokaźnym bagażem.

Wygląda to mniej więcej tak: Dyrektor przedsiębiorstwa, stojący na brzegu, woła

do swego pełnomocnika, umieszczonego na łódce:

- No, Józiek, pych na wodę!

- Zaraz, majster, weźmiem jeszcze tych dwóch panów. Z nasypu schodzą właśnie

dwaj zapóźnieni podróżni, dźwigający krawiecką maszynę do szycia. Na łodzi

odzywają się głosy protestu:

- Gdzie? gdzie? Tu już nie ma miejsca, są trzy rowery, piec szamotowy i koń na

biegunach!

- To wszystko frajer, wczorej motocykl, bieliźniarkie z lustrem i trzydzieści

osiem osób przewieźliśmy, to i maszynka się zmieści. Ładujcie się, panowie,

tylko żywo.

Ale załadowanie natrafia na pewne trudności, gdyż panowie mają ruchy nieco

chwiejne, wywołane najwidoczniej intensywnym oblewaniem świeżo zakupionej

maszyny. Wreszcie maszyna zostaje energicznie wbita między pasażerów, którzy

krzyczą: ,,Duszę się" lub "Do wody lecę", w zależności od zajmowanych miejsc.

Dowódca portu woła ponownie:

- Pych na wodę!

l łódź majestatycznie odbija od brzegu. Pasażerowie przypominają

gromadę rozbitków siedzących na małej tratwie, pływającej w odmętach oceanu.

Jedni z przerażeniem patrzą na poziom wody, równy niemal z burtą. Inni szepcą

coś zbielałymi wargami -prawdopodobnie jest to ,,modlitwa w godzinie śmierci".

Tylko panowie transportujący maszynę zachowują się beztrosko. Jeden obejmuje ją

czule i zasypia, drugi objawia pełnię radości życia. Chwyta za burtę i z

pieśnią: "Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal", zaczyna huśtać łodzią.

Wściekłość ogarnia wszystkich.

- Co jest z tym pijakiem?

- Panie szanowny, co jest? Kup pan sobie kołyskie i huźdaj się pan, ale w domu,

nie na łódce. Chcesz mnie pan pasażerów do wody wygruzić. Co to, lato, czy jak?

Czterdzieści osób w koklusz chcesz pan wpędzić? Na dobitek za kurs jeszcze nie

zapłacone, po wodzie będę dłużników zbierał? - interweniuje kapitan łodzi.

Zgromiony śpiewak cichnie, opuszcza głowę, ale po chwili tak potężna czkawka

zaczyna wstrząsać jego jestestwem, że łódź kołysze się nie gorzej niż przedtem.

- Za dużoś pan wody do karbitu dolał, co?

- Dlaczego do karbitu?

- To pan nie wiesz, że bimber z karbitu robią. Wtedy broń Boże z wodą przesolić,

bo człowieka rozerwać może jak zapchane karbi-tówkie.

- Faktycznie, cały syfon wypiłem, po rolmopsach...

- Może być z panem niedobrze. Całe szczęście, że zaraz wysiadamy.

- Wacuś, wysiadamy! - krzyknął współwłaściciel maszyny do swego drzemiącego

towarzysza.

Pan Wacław zerwał się, wysiadł... i wpadł po szyję w wodę, do brzegu było bowiem

jeszcze parę dobrych metrów. A najgorsze to, że za jego przykładem poszła jakaś

bardzo spiesząca się pani w binoklach.

4S

GOERING l BANANY

l znowuż jestem zmuszony pobarłożyć coś niecoś na konto tej sądowej sprawy w

mieście Norymbergii. Nareszcie skończyli się rozmówki, parle franse w

rękawiczkach i ,,banany" doszli do głosu. Podobnież Gieryngowi morda ani na

jedne minutę się nie zamyka;

jak nie szczeka na boku ze swojem adwokatem, to z tem Hessem, co największego

wariata struga, pyskuje.

Amerykański glinoszczak, który go w sądzie pilnuje z ,,bananem", czyli gumową

pałką do leguracji ruchu w ręku, co i raz grzecznie

uwagie mu uskuteczniał.

- Te, gruby, przymknij się na parę pięć minut, bo jak nie, to ja cię

przymknę - i bananem mu groził. Gieryng faktycznie przycichał na chwilkie, ale

jak się glinoszczak

odwrócił, znowuż się z Hessem albo tyż z Frankiem w czarnych

okularach spomknął i dawaj dalej rajcować.

Tak się raz zaszczekał, że nie przyuważył, że glina z tyłu za niem stoi i

słucha. Amerykan stał na razie spokojnie, ale jak widzi, że sam najważniejszy

sędzia w białej perudze na niego mrugnął, jak nie przypakuje Gieryngowi przez

plecy gumę, jak nie przyfonduje mu

drugą.

- O rany gorzkie, jak mnie przyiwanił - krzyknął szkop i za plecy się

złapał.

- A coś ty myślał, byku, na co ja mam banana w ręku, do dłubania

w nosie? Jeszcze raz się podobnie zachowaj, to cię tak zaprawie, że

cię Hitler na tamtem świecie nie pozna.

Nie można z niemy inaczej. Już starożytna historia o tem nas

poucza za pomocą lanszaftu pod tytułem ,,Bitwa pod Gronwaldem", któren świeżo z

ziemi zostałwykopany i teraz malarze go odświeżają.

Kiedyś, przed wojną, wisiał na wystawie na Królewskiej ulicy w głównej sali.

Odpowiedzialny widoczek. Ach, jak się tam naparzają Krzyżaki na koniach z jednej

strony, nasze na piechotę z drugiej. Tak to jest odrobione, że wytrzymać po

prostu trudno, żeby nie skoczyć

naszem pomagać.

Poszłem tam raz na te wystawę ze szwagrem Piekutoszczakiem,

któren znajdował się pod ankoholem, to jak zobaczył, co się wyprawia, listwę od

kanapy odłamał i leciał Krzyżaków grzać. Dopiero

dwóch woźnych go złapało za hale i na ulicę.

A detalicznie pod tem Gronwaldem to było tak. Zebrali się tam Krzyżaki ze

wszystkich stron i dawaj króla Jagiełłę płoszyć, że go w drebiezgi rozbiją. Król

w pałatce jak raz siedział ze swojem famie-liantem, niejakiem Witoldem, i do

wojny się szykował. Atu kołdra, co w drzwiach wisiała, się podnosi i dwóch

Krzyżaków wchodzi, pierzynę

ze sobą przynieśli, a na niej dwa pałasze.

Król na famielianta spojrzał, a ten znowuż na niego i myślą: "Na

cholerę oni te pościel tutaj wnoszą"? A Krzyżaki się ukłonili i zaznaczają:

- Te pałasze, proszę króla, tośmy na to przynieśli, żebyś się król

miał czem bronić.

Ten Witold był czarny, kindziorowaty i znakiem tego raptus, poderwał się z

krzesła i mówi:

- Władek, drakie z nas robią, nie wytrzymam.

Ale Jagiełło nazad go posadził i zaznacza:

- Tylko bez nerw, ja się tu zaraz z niemy oblecę, l odpowiedź daje,

że się te pałasze przydadzą, żeby jem większe knoty spuścić, l tak się stało.

Taki dostali wycisk, że zjeżdżali spod Gronwaldu, aż jem się komże wiwali. Na te

właśnie pamiątkie jeden malarz, niejaki Matejak, ten lanszafcik uskutecznił.

Szkoda, że Hitler nie żyje, bo by go się postawiło do odnawiania, marny

podobnież był fachowiec, ale chociaż farby rozrabiać by musiał. No trudno, się

mówi, dobrze chociaż, że Gieryng te parę gum dostał.

OPERA W KUCHNI

Panna Koralik, absolwentka wyższych kursów gotowania na gazie, piastująca

odpowiedzialne stanowisko ,,do wszystkiego", posiada wrażliwą duszę i

artystyczne zamiłowania, kocha śpiew i muzykę, codzienne swoje zajęcia traktując

jako etap do kariery śpiewaczki operowej.

Słucha też namiętnie wszelkich audycji wokalnych radia, nie opuszcza żadnego z

występów zespołów rewiowych w ,,Romie". Była na obydwu premierach naszej

odrodzonej opery, opowiadając potem libretta miejscowej dozorczyni.

- Kochana pani Zając, nie mogie powiedzieć, ładnie było. Zwłaszcza poniekąd

spodobało mnie się o tem damskiem fryzjerze, któren wodne ondulacje uskutecznia

i bez cały czas śpiewa.

- l nie parzy klejentek rurkamy w szyje?

- Jakoś nie. Ale powiem kochanej pani, że nie ma to jak,,Halka", co ją przed

wojnąw Wielkiem Teatrze odgrywali. O tej służącej, co to pani opowiadałam, którą

panicz na konto wolnej miłości w Zakopanem zbajerował, a później z dzieckiem

przy piersi rzucił, a ona do Wisły skoczyła.

- Głupia była dziewczyna, zaczem się topić, o alementa do sądu powinna go była

podać. Trzysta złotych na miesiąc jak nic by wygrała.

- O wstyd jej się rozchodziło.

- No to chociaż siarczanem kwasem, czyli tyż ługiem ślipie draniowi chłopu bym

wypaliła.

- Tak się to mówi. W Zakopanem ani sądu nie ma, ani siarczanego kwasu dostać nie

można, tylko krugom same góry. Zresztą to wszystko na jury - artyści odstawiają.

- Żeby forsę z publiki wyduszać.

- A mnie się to spodoba, l w sercu marzenie takie mam, żeby się za artystkie

zgodzić, l głos posiadam odpowiedzialny, i po drekoracjach z dzieckiem chodzić

bym potrafiła.

- Faktycznie, nie powiem, głos masz panna Czesia mocny. Lokatorzy już trzy razy

do rządcego się skarżyli, że od tego śpiewania sipiać po nocach nie mogą, a ten

doktor z drugiego piętra, to podobnież nawet proszenie do komitetu domowego

napisał, żeby pannie Czesi troszkie twarz przymknąć. Z dzieckiem chodzić także

samo byś panna umiała, a kto wie, czy niedługo nie będziesz, jak z tem węglarzem

flankierów nie zaprzestaniesz.

Ale to co inszego, a teatr znowuż rzecz druga. Bo co tu dużo

będziem gadać, l ubrać się panna nie masz w co, i pod względem urody się nie

wykazujesz.

- Coś pani powiedziała?

- To, coś panna Czesia słyszała. Nogi krzywe i dziobów pełna

morda.

- Pilnuj pani swego rozkociudanego łba, bo jeszcze jedno takie

słowo, a za kok złapie i ze schodów spuszczę.

Ponieważ dozorczyni dorzuciła jeszcze niejedno takie słowo, ale z pięćdziesiąt,

niedawne przyjaciółki chwyciły się za fryzury i wzajemnie starały się wybić

swymi osobami filongi w drzwiach. Udało się wreszcie pannie Koralik, ale jej

chlebodawcy przyprowadzili milicjanta, który wstrzymał dalszy rozwój wypadków.

Epilog rozegrał się oczywiście w sądzie, gdzie zarówno,,Halka", jak jej

przeciwniczka otrzymały tylko surowe napomnienie, gdyż powód zajścia był

romantyczny - sercowa zazdrość o pięknego węglarza.

WIGILIA TUŁACZY

- Jak tam, panie Królik, święta się panu zapowiadają?

- Owszem, nie mogie powiedzieć, żeby źle. Nie to, ma się rozumieć, co przed

wojną, kiedy to siedem potraw obowiązkowo na Wilii musiało figurować: śledź

pocztowy z cybulką, zupa grzybowa z gwiaz-dkamy, szczupaczek po żydowsku, karp

na szaro, grzyby smażone

w cieście, kluski z makiem i komput.

Teraz będzie troszkie skromniej, ale zawsze nie ostatnio. Na pierwsze - kartkowy

ulik w ikrę kopany, na drugie -,,Wśród nocnej ciszy", na trzecie ,,W żłobie

leży", na czwarte - "Przybieżeli pasterze", na piąte i szóste jeszcze dwie

kolędy, no i ma się rozumieć na zakończenie suszone śliwki od ,,Undry". Gwiazdki

będziemy mieć w górze nad głowami, bo właśnie wczoraj w nocy dach nam sąsiedzi

zaszabrowali.

- No, śmiech śmiechem, jeszcze się tam znajdzie u pana coś niecoś wypić i

zakąsić. Dzisiaj rano widziałem, jak pańska małżonka

kosz żywności taskała, ryba też była, bo ogon cholerze wystawał.

- Wiadomo, żarty mają swoje miejsce. Jak będzie, tak będzie, ale gront, że u

siebie w Warszawie, bo w czterdziestem czwartem roku miałem takie święta, że

wrogowi nie życzę.

- A gdzie pan był?

- W tem całem Krakowie.

- No i co, źle panu tam było?

- Owszem, miasteczko sobie nawet niczegowate. Tylko ludzie jakieś dziwne. Zżyć

się, uważasz pan, nie można. Przyjęli nas nawet gościnnie, nie powiem. Jeden

doktor, bo tam, uważasz pan, co drugi facet to doktor, dał nam pokój w swojem

mieszkaniu i na razie było wszystko jak najlepiej, l wiesz pan, o cośmy się

posprzeczali? Nie uwierzył byś pan nigdy. Razem ze mną mieszkał Kropidłoszczak,

ten dziobaty. Święta szli, no to myślem sobie, niemożnatakzzałożonemi rękami

siedzieć, ciężarem być dla społeczeństwa. A że Kropidłoszczak wywiózł z sobą z

Warszawy aparacik, no to się go ma się rozumieć ustawiło. Cylinder miedziany, na

rury zdjęło się doktorowi mosiężne gzymsa od firanek, ceberek na zacier - i cała

fabryka.

Ledwośmy maszynkie puścili, wiata doktor.

- Co tu tak ankohol czuć - się pyta. - Co panowie tu robią?

- A co mamy robić, śmietankie prosto od krowy? Bimber się robi.

- Jak to, u mnie?!

- Tak. A bo co?

Myślałem, że go zła krew zaleje. Za głowę się złapał, zaczął krzyczyć, że go

zniszczem, że do więzienia razem z nami pójdzie, i temuż podobnież.

Na razie przypuszczenie zrobiliśmy, że mu się o spółkie rozchodzi. Chcieliśmy go

wziąść na trzeciego, bez jednego grosza. A ten nic, tylko żeby się wyprowadzić!

- Niemożebne!

- Skarż mnie Bóg, tak było!

- Faktycznie dziwny człowiek, przecież mógł zarobić ,,harmonię" pieniędzy.

- l patrz pan, przed samemi świętami musieliśmysięwyprowadzić. Całe szczęście,

że się znalazła jedna litościwa profesorowa i wzięła nas do siebie. W Wilie

gorzkiemi łzami się zalewaliśmy, jakieśmy sobie wspomnieli choinki za Żelazną

Bramą, chłopaków za Herodów przebranych, pasterkie u Fary... Żeby nas pocieszyć

ta owa profesorowa kupiła mojemu Józkowi drewnianego konika i pozwoliła mu się

niem bawić pod choinką. Józiek konika wrzucił w kąt, wytaszczył skądś swoją

własną zabawkie i coś tam koło niej majstruje. My kolędy zasuwamy i widziem, że

profesorowa podchodzi do niego, głaszcze go po głowie i zapytanie uskutecznia:

- Co ty tam masz, chłopczyku, co to jest?

- Toto?

- Tak.

- Granat.

- Jak to... granat???

- No, granat ręczny, niemiecki, dziewiątka.

- Prą...prą...prawdziwy?

- A jaki? Lipę bym zabierał z Warszawy - odpowiada Józiek i bawi

się dalej.

A paniusia, uważasz pan, f ajt i leży-zemglała.Notomydawajją, ma

się rozumieć, czucić. Wyleliśmy na nią ze dwa kubły wody, zaczem przyszła do

siebie. Jak otworzyła oczy i zobaczyła Józia, zaczyna krzyczeć, żeby granat

odebrać. Wtenczas ja się odzywam w te słowa:

- Niech się pani szanowna nie obawia, on sobie krzywdy nie zrobi, fachowiec

jest. Chociaż ma dziesięć lat, lepiej się z tem umie obchodzić jak niejeden

naturalny wojskowy. Po czterdzieści dziennie ich

rzucał z barykady na Siekierkach.

A ta się uparła i nic, tylko odebrać, wynieść z domu, bo przyjdą

żandarmi, znajdą i będzie nieszczęście. To ja mówię'.

- Pani szanowna, jakżeż ja mogie dziecku zabawkie w Wilie pod

choinką odbierać? Czy to byłoby religijnie?

A ona krugom swoje, wyszłem, ma się rozumieć, w końcu z nerw

i przeczytałem jej fest litanię, żeby się do cudzych dzieci nie wtrącała. No bo

rzeczywiście, żeby miał rozpylacz czy "filipine", rzecz druga -duża sztuka, mogą

szkopy znaleźć. Sam był dat pętakowi po uszach, i broń odebrał. Ale mówię panu

śmiech nie granat, kurze jajko, jak

pragnę zdrowia, i tyle krzyku.

Ponieważ, że mnie obraziła jako ojca dzieciom, zabrałem rodzinę,

rzeczy, trząsłem drzwiami tak, że z zawias wyskoczyli i wyszliśmy. Tak, tak.

Krakowiaki dobry naród, ale trudny w pożyciu, cykoryjny!

MĄŻ OCZKA    ŁAPIE

Jak tylko pan Piecyk wszedł, od razu wiedziałem, że zaszło coś ważnego, i to w

nieprzyjemnym rodzaju. A gdy gwałtownym ruchem rzucił mi na biurko jakieś

czasopismo, upewniłem się, że znowu

zawiniła prasa.

Spojrzałem na barwną okładkę z podobizną efektownej szatynki

w lamparcim futrze i odczytałem tytuł: "Moda i życie praktyczne".

Byłem zdumiony.

- Pan, panie Teosiu, czytuje tygodniki poświęcone modzie? Pan

interesuje się tym zagadnieniem?

- Tak - odpowiedział ponuro, ciężko siadając na fotelu. - Tak,

pokazuje się, że wszystko powinno się czytać, bo nie wiem, ktedy i w jaki sposób

możemy być fatalnie przegrane.

- My, to znaczy kto?

- Znaczy, mężczyźni.

- Nie rozumiem.

- Przewróć pan kartkie i czytaj pan, o tu...

Przeczytałem nagłówek: ,,W toku naszej ankiety. Czy mężczyzna powinien

współdziałać w pracach gospodarsko-domowych?"

Pan Teoś spojrzał na mnie z ironicznym triumfem. Wzruszyłem ramionami, nie

rozumiejąc, o co mu chodzi.

- Nic, nic, czytaj pan dalej.

Czytałem. Odpowiedź uczestniczki ankiety brzmiała: ,,Jestem mężatką od pół roku

i udało mi się podzielić z mężem obowiązki domowe tak, że nie jestem wcale

"wiecznie" zapracowana, a mąż jest oprany i najedzony, i zupełnie zadowolony,

spełniając wiele domowych prac, których nauczyłam go i przyzwyczaiłam wykonywać,

a które zdaje mu się, że spełnia z własnego ,,dobrego serca".

Pan Teoś splunął symbolicznie:

- Tfu, ciapciak, lebiega niewidymka. Ale to jeszcze nic, jadź redaktor dalej.

Dalej było: "Oto w paru słowach rozkład naszego dnia: Mąż wstaje do pracy o

godz. 5,30. Nie budząc mnie, odgrzewa sobie na gazie ugotowaną wieczorem

owsiankę..."

Na twarzy pana Piecyka odbiło się coś jakby współczucie:

- Owsiankie, sirota, uważasz pan, wieczorem gotuje, a o piątej rano odgrzewa, l

to, uważasz pan, nie dla kaczek, ale osobiście dla siebie. Na śniadanie

owsiankie opycha...

Na powiece pana Piecyka zaperliła się łza. Otarł ją szybko wierzchem dłoni i

szepnął:

- Ale dobrze tak łobuzowi, zagajaj pan dalej.

"Myje po sobie filiżankę i talerzyk. Ja wstaję o 7-ej..."

- Ona, uważasz pan, o siódmej! Spojrzałem na p. Teosia z wyrzutem:

- Niech pan nie przerywa!

- No dobrze, nie będę, ale nerwy i pana szanownego opuszczą, jak pan przeczytasz

troszkie dalej...

"Mąż czyści buty sobie i mnie, często zmywa naczynia, ceruje sobie skarpetki,

lubi zamiatać i zaciągać podłogę, zawiesza firanki po praniu, przyszywa sobie

guziki i nie wygląda na niezadowolonego..."

- Nie wygląda? Faktycznie nie wygląda. Czasu, cholera, nie ma na wyglądanie.

Zaciągnie podłogi, to przepierkie zaczyna, skończy prze-pierkie, to oczka w

pończochach łapie. A ta jego bóg i niaw tem czasie w łóżku leży. Śniadanie jej

poda, ona obsztorcuje go jak się należy, że kawa za zimna, i wstaje, bo się, do

fryzjera śpieszy. Cała robota jest podzielona. Jak on rozwiesza kolory, to ona z

manikurem się męczy. Jak on prasuje elekstrycznem żelazkiem, to ona się bije z

myślami,

jakie sukienki będą modne, długie czy krótkie. Jak on gotuje owsian-kie... Nie!

Dosyć tego'... nie mogie dłużej otem myśleć!...Widzisz pan jaką "modę" i jakie

"życie praktyczne" chcą nam zaprowadzić... l takie rzeczy się drukuje!... Na to

cenzury nie ma! Tu pan Piecyk walnął pięścią w biurko.

- Panie Teosiu - zdziwiłem się. - Pan, zawsze taki opanowany, czemu się pan tak

przejmuje losem tego nieznanego mężczyzny.

- Ja się przejmuje losem tego ciuchny? Dla mnie on może za te swoje szemrane

małżonkie dzieci na świat dostarczać. To rzecz nie moja. Ale tu się rozchodzi o

zły przykład, o bezpieczeństwo ogółu. Jeżeli się z tem od razu nie skończy,

jutro będziesz redaktor piekł szarlotkie i chabry na poduszkach haftował. Do

mnie się już zabrali. Zaraz panu szanownemu powiem, skąd się o tej damskiej

polityce dowiedziałem. Dwa dni temu nazad żona, uważasz pan, ni z tego, ni z

owego wręcza mnie skarpetkie i igłę z nitką, śmieje się, ładuje mnie się na

kolana i niby do pucu zaczyna mnie uczyć cerować.

Spojrzałem się na nią ze zdziwieniem i mówię:

- Julcia, ty zdaje się musisz być niezdrowa, może ,,kogutka"

weźmiesz?

No i ma się rozumieć skarpetkie w kąt. Julcie w drugi i wyszłem na

miasto. Wieczorem znowuż ona niby też to przez śmichy-chichy do słania łóżek

mnie zagania i Jaśkiem mnie w łeb.,,Nie - myślę sobie -faktycznie z Julcia jest

niedobrze". Biere kapelusz i chce iść po doktora, wtenczas dopiero przyznała

się, co i jak jest i pokazała mnie te gazetę. O, w tem miejscu jest o cerowaniu:

"Namówiłam go, niby w żartach, do cerowania. Potem oświadczyłam, że jestem

zachwycona, że ceruje wspaniale, nawet lepiej niż ja. Nazajutrz zobaczył mnie

znów przy skarpetkach, przyjrzał się i rzekł: Może rzeczywiście zrobię

to ładniej, pokaż mi. l tak już zostało".

W ten deseń zrobiła z niego ,,indyka", teraz insze kobiety kontuje,

żeby ,,balonów" ze swoich mężów uskuteczniali. Ale najważniejsze

jest to, że w tem wszystkiem jest lipa.

- Jak to, przypuszcza pan, że ta uczestniczka ankiety chwali się

tylko, że tak zdołała opanować męża?

- Nie, owszem, Gierynga żona tak po mordzie lała,, że mu medale

dzwonili, gienierała Kuropatkina także samo. Lipa jesit w tem, że ona jest

dopiero od pół roku mężatką.

- A jeżeli istotnie tak jest?

- Jeżeli istotnie tak jest, to ten facet już dzisiej powinien prosić,

żeby go kto dobił. Nie ma na co dłużej czekać.

^<."--

GAPA ŚW. MIKOŁAJA

Pradawnym obyczajem i w tym roku wielu tatusiów lub opiekunów w dniu wigilijnym,

w przebraniu św. Mikołaja, będzie wręczało swoim milusińskim gwiazdkowe podarki.

Nie od rzeczy będzie przytoczyć tu przykład, wzięty z życia, jak tych spraw

załatwiać nie należy.

Znajomy mój, pan Karol, ubóstwia swoją dziatwę, składającą się z 7-letniego

Rysia i sześcioletniej Hani. Idąc więc za głosem serca i zgodnie z tradycją,

rokrocznie pod postacią wyżej wymienionego świętego wręczał im w dniu wigilijnym

prezenty, nie szczędząc przy tym uwag umoralniających. Młodzież prezenty

przyjmowała, ale zaraz już na początku umioralniającego przemówienia Ryś

zauważył:,,Tatusiu, broda ci się odkleja". Oczywiście z pedagogicznego aspektu

uroczystości wyszły nici i skonfundowany tatuś musiał się wycofać jak niepyszny

z całego przedsięwzięcia. Ten sam los spotkał w następnym roku wuja Olesia. Ma

trzecie przeto Boże Narodzenie nieszczęsny pan Karol postanowił zaangażować na

świętego Mikołaja osobę spoza rodziny.

Wybór padł na Mateusza, jednego z niewielu pozostałych już, stylowych dozorców

warszawskich.

Mateusz na razie nie chciał się zgodzić, ale otrzymawszy ,,górala", przystał. W

dniu wigilijnym pan Karol osobiście ucharakteryzował Mateusza na

tradycyjnego,,Gwiazdora"... poczęstował angielką czystej zakropionej, a

wkładając mu upominki do worka, pouczył:

- Tylko, Mateuszu, nie od razu wręczajcie im te prezenty. Dzieci są owszem miłe,

inteligentne, ale trochę rozpuszczone. Brzydko się wyrażają, trzeba je przeto

nieco postraszyć.

- Ano dobrze, już ja je tam postraszę, postraszę... -1 na znak pana Karola,

chwiejnym lekko krokiem, święty Mikołaj wszedł do pokoju, gdzie pod choinką

oczekiwała na to para milusińskich.

Sięgając do worka, wysłannik niebios tak zaczął swoje przemówienie:

- Kochane dzieciaki - przyniesłem wam tu cały majdan różnych zabawek. Dostanieta

ich, o wiele będzieta w tem przyszłem roku grzeczne, ale o wieile się nie

poprawiła, nie przestanieta się wyrażać, tatusia i mamusie martwić, a także samo

kredą po ścianie pisać i spluwaczków przewracać, to psia wasza nędza, pętaki

nieposłucha-ne, bez Poniatows.ki łatany most z Saskiej Kępy na Warszawę tam '

nazad ganiane, niogi z tego, co już wiecie, powyrywam i gnaty tak przemieszam,

że ręczną szczotką na szufelkie trzeba was będzie zbierać i przez lejelk do

trumny wlewać, taka wasza tam i nazad...

Już w połowie pirzemówienia pani Karolowa padła zemdlona pod choinką. Pan Karoll

zdrętwiał, a dzieci klaskały w rączki i krzyczały:

- Jeszcze raz, jeszcze raz, święty Mikołaju, bo chcemy to sobie

zapisać. Z powyższego wynika, że święty Mikołaj powinien być na czczo,

a w każdym razie nie należy go dobijać w kuchni angielką czystej zakropionej.

S3

DIABEŁ POD GAZEM

Wielkim urozmaiceniem świąt na Targówku, Nowym Bródnie. Szmu-Iowiźnie i Kamionku

były przez długie lata występy tzw. Herodów. Dziś zwyczaj ten upada, nieliczne

jednak ich zespoły krążą jeszcze w okresie Bożego Narodzenia po przedmieściach

Warszawy.

Jak wygląda przedstawienie takiej trupy w mieszkaniu państwa Koralików na ulicy

św. Wincentego postaramy się zobrazować

poniżej.    ,

Podczas ożywionej zabawy świątecznej na korytarzu rozlega się

dzwonek ręczny, w chwilę później wchodzi do mieszkania alegoryczna postać w

której łatwo poznać anioła, i mówi:

- Przepraszam państwa, zapytanie zadaje, czy można wtem mieszkaniu przedstawić

króla Heroda?

- Owszem, o wiele, ma się rozumieć, nic nie zginie, to dlaczego nie.

- Pani szanowna, zdaje się, dwuznacznie nasz obcięła, jako anioł

zmuszony jestem się obrazić.

- Broń Boże, nie posądzam, ale wszyscy wiedzą, ze z Herodamy same złodzieje

chodzą. W zeszłym roku w naszem domu Herody dwie poduszki i ścienny zegar

legurator wynieśli.

- To nie z naszej partii, tamte byli z Pelcowizny, a my jesteśmy z Nowego Bródna

i takie mamy wychowanie, że pieniądze mogą na stole leżyć i grosz podczas

przedstawienia nie zginie.

Do rozmowy nagle wtrąca się diabeł, który wszedł z resztą trupy.

- Tak, tak, pani Koralikowa, ja ręczę.

- W imię Ojca i Syna, głos poznaję, a osoby nie widzę...

- Nic dziwnego, bo maskie diabelskie mam na twarzy. Ale zaraz zdejmne, to się

pani przekona, z kiem okoliczność. - Tu szatan zdejmuje maskę.

- Pan Miętus!    ,.,.,•

- W osobistej osobie. Całuje rączki, ściskam za polędwiczkie.

- Pierw bym się śmierci spodziewała, aniżeli że pan Miętus za

diabła z Herodamy chodzi.

- Ja? Od małego szczeniaka. U nasz w rodzinie ta rola z Ojca na

syna przechodzi. Ja jestem czwartem diabłem z kolei. A także samo derekcję

całego przedstawienia mam pod sobą.

No o wiele tak, to ma się rozumieć prosiemy Heroda nam odegrać.

- Dobra jest. Zaiwaniaj, Olek! Ale z kanapy odzywa się gospodarz lokalu:

Zaraz, zaraz, nic pilnego, najpierw musiem razem wypić jednego.

O, co to, to nie. Nie mamy prawa - niespodziewanie oponuje anioł.

Dlaczego?

Bo religijnego przedstawienia pod gazem nie można odgrywać. Pan szanowny nie ma

pojęcia, co się wyrabia, jak na przykład taki diabeł się naoliwi. Dwa lata temu

nazad zagazował się Miętus w drobne kaszkie i przyśliśmy do jednego mieszkania,

a on roli nie mówi, tylko kręci się jak głupi, skika i sobaczy gospodarza, a

także samo gości. Potem na otomanę wskoczył i wbił widły w sufit, tak że trzy

cegły wylecieli, a wideł wcale nie można było wyjąć. Wszyscy ciągli, nasza

ferajna i wszystkie goście, pan młody i panna młoda - bo tam jak raz wesele się

odbywało - a widły stali jak mur. Przez całe święta w suficie siedzieli, a my

zmuszone byliśmy o drugom parę się postarać, bo bez wideł nie ma diabła, a bez

diabła nie można z Herodami chodzić.

- No tak, ja rozumie, że z nadużycia ankoholu mogą być wypadki, ale jeden

dziecinny pod świąteczną zakąskie jeszcze nikomu nie zaszkodził.

- No, faktycznie po jednem możemy wypić.

- Kiedy tak, to już siadajcie, panowie, do stołu na chwileczkie. Panie diabeł,

pan na otomanie koło mnie. Anioł, jako osoba duchowna, pod choinką, król Herod

tutej, śmierć z drugiej strony, a sołdaci będą stać, bo młodziaki. Nalane i

odjazd.

- Swojem porządkiem pan, panie diabeł, jako derektor całego jenteresu, musisz

mieć dużo roboty, żeby ich wszystkich wytresować.

- To jeszcze frajer, każdemu jednemu role się pisze na papierze i musi się

nauczyć na pamięć, a nie, to kopniaka w krzyż i bierze się drugiego. Ale

podebrać, żeby każden, jak się należy, pasował do figury, którą ma odstawiać, to

jest najważniejsze.

Na przykład Anioł nie może być rudy, bo, wiadoma rzecz, że każden rudy jest

fałszywy.

- No a ubiory, skąd panowie bierzecie?

- Wszystko własna robota. Herod dostaje epalety ze złotego papieru, ostrogi i ma

się rozumieć bagnet. Berło robi się z tłuczka od kartofli, pomalowanego złotą

farbą, są z tego nieraz nieprzyjemności. Na przykład w zeszłem roku moja matka

długi czas nie mogła doszorować tłuczka i ojciec zrobił jej małżeńską scenę, że

mu złote kartofle do barszczu podała. Z ubraniem dla diabła zmartwienia nie ma.

Kożuch do góry włosem się przewraca, na głowę wkładam

barankowe czapkie z rogamy, widły w rękie i gotowe.

- No a ogon?

- Na ogon bierze się, uważasz pan, pogrzebacz, naciąga na niego

naturalny ogon wołowy z kitką i wbija w niego szpilki na sztorc.

- Na co szpilki?

- Starszy człowiek, a życia pan nie znasz. Przecież dzieciaki by od

razu diabłowi ogon urwali, a tak, który złapie, na szpilki się natnie i żywo

puszcza. Na sam koniec ogona dzwonek się przywiązuje i za pomocą sznurka pod

kożuchem cały mechanizm porusza, o słyszysz pan?! Mogie ogonem kręcić jak chcę,

w każde stronę i w kółko. Patrz

pan, a dzwonek cały czas słychać.

- Rzeczywiście wynalazek można powiedzieć praktyczny.

- Teraz co się dotyczy śmierci!

- Zaraz, chwileczkie, co to tak załata? Czujesz pan, może to który

z tych młodziaków?

- Nie, to widły tak podjeżdżają stajnią. Zwyczajnie, dorożkarskie.

- Możliwe. No to w taki sposób wstaw ich pan za choinkie, bo

mgłości można dostać.

- Nie mogie, przedstawienie się zaczyna:

Wielkie pretensje do państwa wnoszę,

Dla króla o krzesło proszę. Król siada na środku pokoju i deklamuje z

przejęciem:

- Jam król Herod, pan nad pany , Niebo z gwiazdamy, Woda z rybamy, Ziemia z

kwiatamy, Powietrze z ptakamy,

To wszystko leży pod mojemy nogamy. Na mój rozkaz, na moje zawołanie,

Niech mnie tu fetmarszałek stanie!

- Miętus, weżno widły troszkie w lewo, bo faktycznie niemożebnie

się ich odczuwa.

Diabeł przekłada widły do lewej ręki i przedstawienie toczy się dalej,

pozostawiając po sobie na długo miłe wspomnienie.

r

TRZY EWY

- No i kiedyż pan wraca do Warszawy, panie Walery? - zagadnąłem pana Wątróbkę,

gdyśmy się spotkali rano na iwonickim deptaku.

- Tylko patrzyć, wpadnę jeszcze na dzień-dwa na te Odzyskaną Wystawę do

Wrocławia i smaruje prosto do siebie na Szmulki. Bo wiesz pan, Bogiem a prawdą,

jużem się mocno stęsknił za tą naszą rozbebeszoną stolicą kochaną. Jak się

człowiek przyzwyczai do gruzów, to go zieloność męczy. Nie można żyć stale i

wciąż w Saskiem Ogrodzie. Bez tramwaj także samo smutno; przyciśli pana rodaki

do ściany, tak że oczy panu szanownemu na wierzch wyleźli, toś pan wiedział, że

jest ruch, życie... atu za dużo luzu. No i sam się dziwię, ale za Gienią

tęsknotę odczuwam, a także samo za szwagrem Piekutosz-czakiem.

Widząc, że oblicze pana Walerego zasnuła mgła wspomnień, przerwałem je

pośpiesznie.

- A jak się pan czuje, pomogły panu wspaniałe iwonickie wody?

- Rzecz jasna, że pomogli - raptus byłem, byle czego nerwowy się robiłem, a

teraz, patrz pan, mucha mnie już pięć minut po nosie chodzi, a mnie to nie

przeszkadza, niech ją cholera weźmie, niech chodzi, palcem nie ruszę.

A już najwięcej spodobała mnie się ta borowina. Na oko zwyczajnie, uważasz pan,

błoto, że obrzydliwość spój rżeć, a okazuje się lekarstwo na romantyz. Darcie

miałem w kolanach, wziąłem jedne takie kąpiel i jakby ręką odjął.

- Co pan mówi, po jednym zabiegu, to niemożliwe?

- Niech ja skonam. A było, uważasz pan, tak: poszłem na te borowinę, ale że

widzę długi ogonek romantyków czeka, wtranżoliłem się na waleta do tej łazienki

z drugiej strony.

Żywo żem się rozebrał i dawaj się tem błotem smarować, tak jak mnie doktor

kazał. Zabłociłem się, uważasz pan, jak nieboskie stworzenie. Oczów nie było

mnie widać. Jak się leczyć, to się leczyć, myślę sobie.

Położyłem się na takiem łóżku i leżę... Patrzę, a tu drzwi się otwierają i

zdrętwiałem - trzy kobiety wchodzą: broneta, blondyna i taka mieszana... każda

jedna za Ewę w raju.

Myślę sobie - krewa, bez pomyłkie do damskiej łaźni wlazłem. Jako facet z

salonowem otrzaskaniem, przymkłem na razie oczy, ale to jedno, to drugie samo

mnie się otwierało. Co tu robić, jak pragnę zdrowia! Z rozpaczy zacząłem to tu,

to tam grubiej błota sobie dorzucać, żeby mnie trudniej było poznać. Z miejsca

przestałem żałować, że Gieni tu ze mną nie ma, ładnie bym wyglądał, jakby mnie

tak między temy Ewamy nakryła.

A tu na dobitek nieszczęścia jedna niemożebnie zabłocona, co koło

mnie leżała, zapytanie mnie robi:

- Czy pani też chce mieć dzieci?

- Owszem, ale niekoniecznie - mówię piszczącem głosem - słyszałam, że to

podobnież męczące. -Jakoś mnie nie poznała, ale ciągle

miałem mojra, co będzie, jak się mnie umyć każą.

Już chciałem, było nie było, w charakterze oblepionej błotem kalikatury do

swojego mieszkania w wypoczynkowym domu pryskać,

ale kąpielowa popchła mnie pod prysznic.

Masz pan pojęcie, co się działo, jak błoto ze mnie obleciało. Trzy

Ewy zemgleli, a kąpielowa dawaj mnie ganiać. Złapałem ubranie pod pachę i cudem

najechałem do lasu. l co pan powiesz, strzykanie w kolanach z miejsca mnie

przeszło i więcej do borowiny, żeby mnie

doktor na kolanach prosił, nie pójdę.

M

TEGO NIE LUBIĘ

- Nareszcie, panie Krówka, magistrat wziął się za pomniki. Zygmon-towi podpórkie

szykują, kawał kamienia na nią na dwóch placformach

podobnież przywieźli i mają obrabiać.

- Faktycznie czas już najwyższy, bo po pierwsze plac Zamkowy bez króla Zegmonta

żadnego fasonu by nie posiadał. A po drugie, to nie wypada, żeby byle ciapciak,

za pan brat świnia z pastuchem, w Naro-dowem Muzeum króla po łopatce poklepywał.

- W jaki sposób?

- A w taki, że król Zegmont w Muzeum na ten nowy słup czeka

i publika go obmacuje, bo nisko stoi. Z całego pomnika głowa mu się podobnież

tylko została, resztę figury szkopy na kule przetopili.

- Wiem o tem, ale powiedz pan, panie Krówka, co to był za jeden

ten Mickiewicz?

- Poeta.

- To znaczy się kto?

- Znaczy, że stale i wciąż do wiersza mówił.

- No tak, ale ja się pytam, jaki fachowiec, bo z mówienia do wiersza

nikt nie wyżyje.

- Zależy, Mickiewicz nie tylko żył, ale i forsę ładną zarabiał.

A najwięcej na Zaduszki.

- Dlaczego?

- Dlatego, że piosenki dla dziadów układał, które oni potem na

Bródnie i Powązkach zasuwali i dole od zarobków musieli mu odpalać.

- To cwaniak był w taki sposób.

- Niewąski. Ale cóż, przez kobietę się zmarnował. Do Turcji wyjechał i umarł na

cholerę.

Przez nieszczęśliwe miłość się to wszystko stało. Zakochał się w niejakiej

Maryli, która nie chciała za niego wyjść, bo mówi: Zaduszki są raz na rok, a

jeść trzeba co dzień, a także samo się ubrać, i machnęła się za klasowego wroga

z obszarniczej branży.

Zmartwił się Mickiewicz fatalnie, wierszyk pod tytułem ,,Marylo, tego nie lubię"

ułożył i wio do Turcji. A ponieważ, że żałobnem był poetą i kawałki przeważnie

do płaczu układał, Polacy pomnik mu postawili, któren teraz ma być podobnież na

nowo odremontowany.

Tylko się magistrat namyśla, jak zrobić, czy to ma być Mickiewicz taki, jak

przedtem na tem słupie stojał, czyli tyż ,,pikas".

- Nie rozumie.

- ,,Pikasy" to, uważasz pan, są takie kalikatury do śmiechu, po dwie pary oczów

mają lub tyż ręce z uszów jem wyrastają i temuż podobnież.

- No-dobrze, ale po cholerę tak Mickiewicza odstawiać mają, nie w naturalnem

fasonie?

- Widzisz pan, moda jest taka, a po drugie łatwiej taki pomnik uskutecznić. Jak

panu już zaznaczałem, z dawnego Mickiewicza sama głowa została. Trzeba by do

nowego korpusu te głowę przyszwejso-wać, a to kosztowne i czasu wymaga. A o

wiele zrobiem Mickiewicza za ,,pikasa", głowę mu się pod pachę wsadzi, nogie

może także samo mieć tylko jedne i tyż będzie dobry, a oszczędność poważna.

- Chyba, że tak. No, to w taki sposób machać "pikasa"! Weselej będzie na

Krakowskiem!

DLACZEGO METRO?

No, to mamy, proszę ja kogo, ten Nowy Rok. Wszyscy się cieszą, że będzie jeszcze

lepszy, jak ten stary, i z góry już go chwalą. Rzecz naturalna, że będzie

lepszy, ale i staremu bez dania racji nie wolno przygadywać. A tak się robi - i

dlatego zawsze letko cholera mnie bierze, jak widzę na kalendarzach, czyli

teżwgazetach, namalowanego małego pętaka ze skrzydełkamy, bez koszuli, tylko w

szarfie z noworocznym numerem. Przeważnie stoi koło niego facet w star-

szem wieku, niemożebnie obciuchany, w podartej perelinie, któren

Stary Rok ma nam przedstawiać.

Goła pętaczyna przygaduje fatalnie starszej osobie, śmichy-chichy

z niej odstawia, pyskuje za trzech i chwali się, co to za sztuki dokaże. Bywszy

na miejscu Starego Roku obciąłbym go z miejsca:

- Przymknij się, szczeniak, bo jak ci się odszczekne, to z szarfy wyskoczysz.

Pokaż najpierw, co potrafisz, a starszem kolegą po fachu

oblicza sobie nie wycieraj.

Chociaż, jeżeli się rozchodzi o de f akt, to ma pętaczyna rację-wi, że

pokaże. Pokaże na przykład, jak się kolejkie podziemne w Warszawie buduje, co

będzie łatać, jak głupia, w pięć minut ze Służewca do Młocin i zżerania na

Marszałkowskie. W godzinę czasu czterdzieści pięć tysięcy ludzi tam i nazad

przerzuci, l cena za bileta będzie nareszcie sprawiedliwa, bo opłata nie od

osoby, tylko od metra będzie pobierana. Konduktorki krawieckiem metrem w pasie

będą pasażerów wymierzali -grubszy płaci więcej, chudszy mniej, podług tego, ile

miejsca w wagonie zabiera, l dlatego cała ta komunikacja nazywać się ma

,,metro". Parę osób, co fest walizki przed sobą nosi, na tem wsiąknie, ale ogół

powita to z zadowoleniem. Ale naprawdę przegrane będą tramwaje, autobusy i

trajlebusy, bo ktoże będzie chciał w charakterze winogrona na buforze wisieć,

kiedy może wtrymiga wygodnie metrem się z miejsca na miejsce przewalcować.

Dojdzie do tego, że konduktorzy ze łzamy w oczach błagać będą publikie na

przystankach, żeby do tramwai - nawet przodem - wsiadała.

A pasażer tylko się spojrzy i odpowie:

- Proszę nie zaczepiać, bo milicjanta zawołam. Co to za zwyczaje?

A w ogólności szoruj pan ze swojem staroświeckiem pudłem do

Grójca, warszawiak tylko metrem zasuwa!

1 obrzuci go dumnem spojrzeniem - będzie to tak zwana szatańska

zemsta za karne mandata.

Faktycznie, ma pętaczyna z czego być ważnem, że przy niem taka

niewąska robota się zacznie. Zwłaszcza że poniekąd oprócz metra MDM będzie się

zasuwało w dalszym ciągu na całą parę. MHD nowe gatonki towaru wprowadzi. A PDT

nowe szklanne pałace na Brackiej i na Pradze nam otworzy ze wszystkiem, o czem

dusza zamarzyć

może, nawet najwięcej grymaśna.

Już teraz każden jeden mężczyzna może jednem wejściem goły jak

turecki święty wejść do Pedetu, a drugiem wyjść jak artystka filmowa. A dlaczego

jak artystka, nie jak artysta? Bo w damskich desusach, z powodu że męskiej

wełnianej bielizny nie ma na lekarstwo. Ale w Nowem Roku już będzie, szkoda

gaduchny.

POPIEL MIAŁ GORZEJ

Wsiadłem wczoraj wieczorem do ,,dwudziestki piątki", żeby się do domu na Szmulki

udać. Patrzę, konduktor taki jakiś przegrany pod względem galanteryjnem, aż

rozpacz bierze. Pół kołnierza tylko przy kazionnem sakpalcie posiada, w miejsce

guzików dziury na wylot. Przyjrzałem mu się bliżej i mówię:

- Myszy?

- Co myszy?

- No, mówię, że myszy szanownego pana napoczęli.

- Jakie myszy?

- Jak to jakie? Polne.

- Nie wiem, o czem pan mówi?

- To ja wiem, a pan nie wiesz! Przecież parę dni temu w tył pisało w

,,Expressie", że polne myszy zalęgli się w magazynie tramwajowej konfekcji i sto

płaszczy panom szanownym wtroili.

- A, o tem pan mówi. Rzeczywiście, spółdzielnia, co płaszcze szyła, kartki z

numerami na kartoflane makie do nich poprzylepiała i myszy się wdał i.

- Popiel miał gorzej.

- Co za Popiel?

- Staroświecki król, o którem historia nam wspomina. Uważasz pan, ten król

Popiel w Kruszwicy mieszkał i jabłecznego szampana wytwarzał. Do dzisiej ta

fabryka egzystuje. Z foksdojczką, niejaką Rykszą, się ożenił. Baba była

zakapior, ale f lądra, że rzadko poszukać, sprzątać się cholerze nie chciało,

brudy niemożebne w całem domu zapuściła, od czego myszy się, wkradli. Narzekał

Popiel, kamaszamy za myszamy ciskał i sztorcował żonę, że pułapek nie zastawia,

ale nie mógł nic zrobić, bo sam stale i wciąż przy butelkowaniu ,,złotej renety"

był zajęty, l tak sobie te myszy go pozbadli, że na koronie mu siadali, w

chowankie mu się po kieszeniach bawili i w komórki do wynajęcia, l wiesz pan,

jak się skończyło?

- Wiem, myszy Popielą zjadły.

- Właśnie. Tylko korona, berło i podkówki od butów się po niem zostali. To nie

mam racji, że Popiel miał gorzej od tramwajarzy? Chociaż nie można powiedzieć,

pan szanowny także samo jest poważnie wykończony pod względem kostiumologii.

- Kiedy to wcale nie myszy, to pasażerowie.

- Jak to, pasażerowie kołnierz panu wygryźli czy jak?

- Nie wygryźli, tylko oderwali w tłoku. Taka karuzela tu czasem idzie, że nawet

się człowiek nie obejrzy, jak nędzarza z tranwajowego pracownika zrobią. Dzisiaj

płaszcz mnie wykończyli, wczoraj jakaś paniusieczka sparzyła mnie garkiem z

krupnikiem, a onegdaj jeden facet na "czternastce" krzyż mnie odmroził mrożoną

mizerią z WSS.

l to nie tylko brygada ruchu cierpi. Rzuć pan okiem na wagon. Bano wyjechał z

remizy - nie powiem, jak nowy, ale w każdem bądź razie podszykowany przyzwoicie

i cały, a wraca jak pałac Bruhlowski.

- Dlaczego jak ten pałac?

- Dlatego, że jedna ruina. Patrz pan, klamki poodrywane, szyby

wybite, stopnie się ruszają, swojej publicznej własności ludzie nie

szanują.

- Rzeczywiście, oba do kompletu jesteście zrobieni na szaro. No

nic, ,,metro" wszystko załagodzi. Chociaż i przedtem, rzecz jasna, trzeba ruch

kołowy szanować, o wiele się nie chce z Bródna na Wolę albo z Marymontu na

Służewiec piechotą ganiać. Ale swoją szosą, mieliście szczęście, że mąką, a nie

miodem te kartki wam poprzyklejali.

- Dlaczego szczęście?

- Bo wyobraź pan sobie, co by to było, jakby wam się niedźwiedzie

w ubrankach zalęgli?!

S8

MOTOCYKLIŚCI, UWAGA!

Sezon motocyklowy w pełni. Szosami mkną całe tabuny ,,setek" i "eshaelek". Wśród

amatorów motorowego sportu coraz więcej widzimy przedstawicielek tak zwanej, do

niedawna, płci pięknej, l to nie tylko w charakterze pasażerek na tylnym

siodełku, ale w sytuacji

wręcz odwrotnej.

Niestety, nie wszyscy jeszcze obywatele mają zrozumienie dla

sportowego równouprawnienia kobiet i wynikają z tego powodu niekiedy godne

pożałowania nieporozumienia, czasem nawet kończące się przed sądem.

Oto przebieg jednego z takich procesów w felietonowym skrócie:

- Czy Stonoga Piotr przyznaje się, że uderzył dwukrotnie biczem oskarżyciela

Grymasa Cezarego i znieważył słownie jego żonę?

- Owszem, nie zaprę się, proszę Sądu Wysokiego, zdzielić kozicą tego pana -

zdzieliłem, tej pani także samo zaznaczyłem parę słów prawdy, ale byłem

zmuszonem w obronie życia i zanieczyszczenia publicznego ruchu kołowego to

uskutecznić.

- Cóż to znaczy?

- To znaczy, że te państwo konie na soszy płoszyli i o mały figiel do

rowu mnie nie wygruzili razem z furmanką i stworzeniem.

- W jaki sposób?

- A w taki sposób, że ta owa pani Grymas na motocyklu ze swojem

mężem zapychała, ale nie formalnie, jak kodeks karny kołowego ruchu przykazuje,

tylko wprost przeciwnie.

- Proszę to jaśniej sądowi wytłumaczyć.

- Owszem, proszę bardzo. Każden, czy to będzie koń, czy też człowiek, jest

przyzwyczajony, że jak motocykl soszą jedzie, na pierwszem siodełku mężczyzna

się znajduje, a dopiero na drugiem kobieta mu wisi, którą w tak zwanem celu

matrymonialnem na ksiuty za miasto wywozi. A w tem przypadku było inaczej. Ta

owa pani w balowej sukni w niebieski groszek za kierykie trzymała, a z tyłu zza

pleców wyglądała jej jakaś kalikatura w okularach, z wąsamy i muśli-nowem

czerwonem szalikiem na łbie.

Jakżem to zobaczył z daleka, myślę sobie, co to za draka soszą szoruje, i

zaczęłem się przyglądać. Ale mój kary rzucił okiem na te suknie w niebieski

groszek i stanął. W tem trakcie zza pleców tej pani wyjrzała ta mazepa w

czerwonej wualce. Kary, ma się rozumieć, się spłoszył, stanął dęba i zaczyna

mnie na dwóch nogach po soszy chodzić. Ja tu mam na wozie paręset sztuk cegły, a

koń fokusy pokazuje. Myślę sobie, jak mnie wyłoży z całem nabojem do rowu -

czarna moja godzina. Nerwy mnie nie wytrzymał i, złapałem za kozicę i

przeciągnąłem te tajemnicze osobistość dwa razy przez czerwone chustkie.

Zaczęła krzyczeć i wtenczas się pokazało, że to był ten pan Grymas. Z

komunikacji śmichy chichy sobie urządzał, pociągową zwierzynę straszył,

nieszczęścia mógł narobić i, po mojemu, należeli mu się te dwa baty, żeby

powagie odzyskał.

- A obywatelkę Grymasową za co pan zwymyślał?

- Ja? Marnego słowa jej nie powiedziałem, zaznaczyłem tylko: "A złap że się,

paniusieczko, za korbę od wyżymaczki nie za motocyklową kierykie".

- ,,Stara makolągwo na gumianych kichach" - tak pan powiedział? - podchwytuje

sędzia.

- O wiele mnie pamięć nie myli, to tak.

Ponieważ świadkowie ustalili, że istotnie pamięć pana Stonogi nie zawodzi, sąd,

wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności zajścia, z czerwonym woalem związane,

skazał nerwowego ceglarza jedynie na grzywnę.

<59

FATALNE SPOTKANIE

Zaznaczałem już, że koleżka mój, niejaki Feluś Śmietanka, zamieszkuje w nowem

domu na Muranowie i że ani rusz nie mogie go tam znaleźć, z powodu, że ulic nie

ma, tylko bloki nie po kolei ustawione.

Mówi Feluś do mnie któregoś dnia:

- Teraz już, Walerek, z łatwością mnie znajdziesz, przywalcuj się

którego słonecznego dnia na herbatkie z biszkopcikamy.

- A co, może już tam zostali ustawione te mapy z wykazem, gdzie który blok się

znajduje? Pisało o tem w gazecie.

- No nie, na razie map jeszcze nie ma, ale jak przyjdziesz w słoneczny dzień w

tem tygodniu, po monogramach mnie poznasz.

- Po jakich monogramach?

- F.S. - Feliks Śmietanka.

- A gdzie te monogramy będą?

- Nadesusach.

- A te desusy gdzie?

- Na sznurku.

- Feluchna, co ty mnie szarady zadajesz, krzyżówki, jak pragnę

szczęścia, czy jak? O czem ty mówisz?

- Żadnych krzyżówek ci nie zadaje, tylko zwyczajnie objaśniam cię, jak możesz do

mnie trafić. Alewidzę, że muszę ci detaliczniewszystko opowiedzieć, bo okazujesz

się mało inteligientnem żłobem. Przecież wyraźnie ci mówię, przyjdź w słoneczny

dzień, bo będzie pranie.

- Co mnie twoje pranie obchodzi?

- Zaraz, czekaj, pranie będzie w słoneczny dzień, bo na Muranowie nie ma gór,

czyli strychów do suszenia bielizny, i całą galanterię wewnętrzną, męską, damską

i dziecinną, na sznurkach przed domami się rozwiesza. Przyjdziesz, przejrzysz

troszkie bielizny przed blokami i jak zobaczysz gdzie moje litery, znaczy się w

tem domu zamieszkuję.

Szukaj niebieskich kalesonów z takiemi znakami.

Weszliśmy do bramy i pokazał mnie próbkie tych desusów w kolorze

niezapominajkowem.

- W piekle cię teraz, Peluchna, poznam!

W pierwszy słoneczny dzień wybrałem się na Muranów i zdrętwiałem. Jak okiem

rzucić, sznurki i sznurki między blokami, a na sznurkach tysiące sztuk różnej

bielizny. Muranów pierze!

Jak tu znaleźć niezapominajki Felusia - myślę sobie - ale trudno, przyszłem,

muszę zacząć przegląd. Zaczynam posuwać się od bloku do bloku, ale wolno mi

idzie, bo w błoto po kolana się zapadam. Mijam różne desusy: białe, żółte,

cytrynowe, w czerwone paski, ale niebieskich wciąż nie ma i nie ma. A błoto

coraz głębsze. Aż. koniec końców nie można było iść dalej. Nad brzegiem takich

moczarów stanąłem, że nie chciałem narażać życia. Rozglądam się naokoło i myślę,

co tu

robić, l od razu widzę, że przez te bagna ścieżka z ułożonych dosyć rzadko

kamieni prowadzi, przez którą ludzie gęsiego się posuwają. No to ja za niemi.

Skakaliśmy tak z kamienia na kamień z pół godziny i od razu zdarzyło się

nieszczęście, czyli fatalne spotkanie.

Z przeciwnej strony tyż ogonek podróżnych posuwał się po tych samych kamieniach.

Minąć się wykluczone. Zwłaszcza że niektórzy faceci nieśli na barana żony,

narzeczone, a nawet teściowe. Co tu robić? Wrócić się żadna strona nie chciała.

Bylibyśmy tak do czerwca stali, aż błoto podeschnie, żeby nie to, że jeden facet

upuścił teściową, a ona zaczęła go ganiać po błocie parasolką. Jeden kamień nam

się zwolnił i zrobiliśmy na niem mijankie.

Późnem wieczorem znalazłem niebieskie desusy, ale prędzej na Muranów nie pójdę,

aż założą tam suszarnie bielizny i tretuary przeprowadzą. Chociaż, po czem ja

wtenczas blok Felusia znajdę?

KOZA W KAGAŃCU

Nie rozumie poniekąd ludzi, którzy się cieszą, że w tak zwanej Warszawie

przyszłości nie będzie tramwaj, tylko metro, autobusy i trajlebusy. Jak tam

będzie z metrem, nie wiem, bo osobiście jeszcze nie znam. Ale niech kto spróbuje

przewieźć autobusem albo trajlebu-sem trzydźwiowe bieliźniarkie z lustrem,

podwójny spacerowy wózek dla bliźniaków albo mleczne kozę?

A tramwajem się wozi. Sam raz pomagałem ładować. Przed Cede-tem w Jerozolimskiej

alei najczęściej się to odbywa. Jak dają blaszane kubły, wszyscy pasażerowie na

tem przystanku z kubłami wsiadają, jak balie, to z baliami.

Jednego dnia dziecinne wózki siewCedeciepokazali. Patrzę, jakaś mamusia

podjeżdża pod tramwaj z lemuzynką, dwóch jednakowych chłopaczków, jak dwa

jabłuszka, w niej siedzi, totyż przyglądałem jem się z przyjemnością. A ta

mamusia, jak nie krzyknie na mnie:

- Co pan oczy wytrzeszczasz, zaczem pomóc karmiącej matce? Trzymaj pan Olesia!

To ja łapie na rękie jednego chłopczyka, a d ruga targam lemuzynkie do tramwaju.

Ale podwójna, za szeroka, nie włazi mnie.

- Jak pan wkładasz? Kółeczkami na bok trzeba. Cały lakier obtarł, ślepa komenda.

To ja, ma się rozumieć, obróciłem kółeczkami na bok, ale przygniotłem troszkie

bliźniaka, któren tak mnie zaprawił między oczy grze-

chotkąw kształcie niedużego traktora, że wszystkie gwiazdy mnie się pokazali o

dwunastej w południe. Ale jakoś załadowało się lemuzynkie i bliźniaków i

pojechaliśmy. Ponieważ że była już na placformie bieliźniarka i maszyna do

szycia, bo ktoś się tramwajem przeprowadzał, stojałem troszkie na wylocie i na

każdem zakręcie zmuszony byłem łapać się za olejander, którego trzymał ten ów

facet, co się przeprowadzał. Cafnął kwiatek raz i drugi, a koniec końców

zaznacza:

- Co pan chcesz, żebym szczawiowe zupę w miejsce pokojowej

roślinności przywiózł na nowe mieszkanie?!

l odstawił olejander pod barierkie. Byłby go może dowiózł, żeby nie koza. Bo i

koza jechała tem tramwajem. Wszyscy myśleli na razie, że to chart, bo w kagańcu

była i za psiem biletem podróż odbywała. Właściciel olejandra tyż się nie

połapał i tylko uważał, żeby się stworzenie tyłem do doniczki nie odwracało, bo

w razie czego

olejander by mu usechł.

Koza na to jak na lato, frontem do kwiatka się ustawiła i mimo

kagańca zaczęła gowtrajać. Zaczem spostrzegł, połowę liści wsunęła. No, to ten

ów facet skompinował nareszcie, co się święci, i zaczyna raban toczyć, jakim

prawem koza tramwajem jeździ, i żeby ją wysadzić. Ale pasażerowie na dwie partie

się pdzielili, jedni krzyczą:

- Niech koza wysiada!

A insi: -

- Niech jedzie dalej, raz bilet posiada, ma takie same prawo jak

i pies!

- W ogólności, czem koza gorsza od psa?

- Gorsza? Lepsza! Pies bumelant, a koza zwierzyna produkcyjna,

z mleczarskiej branży. Niech jedzie!

l pojechała. Tylko ten, co miał olejander, zastawił go swoją osobą.

Koza się zdenerwowała i - jak mu nie odpuści "byka" w pierwsze

krzyżowe - z olejandra szpinak się został. Byłoby się może większe

nieporozumienie towarzyskie z tego

wywiązało, żeby nie to, że dojechaliśmy do Ząbkowskiej i wszyscy zaczęli żywo

wysiadać. Kwiatek faktycznie wsiąkł, ale wszystko inne

dojechało zdrowo i w całości. Czy w autobusie albo trajlebusie byłoby to

możliwe? Nigdy

w świecie.

Co nam metro pokaże, dopiero zobaczem.

NOWA NUMERACJA

Przeczytałem przed kilku dniami gdzieś w prasie, chyba w ,,Expres-sie", że

wkrótce będą zmienione wszystkie numery telefoniczne w Warszawie.

Przyznam się, że wiadomość ta zrobiła na mnie przykre wrażenie. Przywiązuję się

do ludzi głęboko i ciężko mi się z nimi rozstawać, a przy tym nie lubię nowych

znajomości. A jedna i druga ewentualność poważnie mi z tą zmianą numeracji

zagraża.

Bo obecnie to jest tak:

Już o godzinie szóstej rano zrywa mnie z pościel i rześki i energiczny dzwonek

telefonu. Podbiegam do aparatu, podnoszę słuchawkę i wiem z góry, że usłyszę

miły, świeży sopran pytający:

- Pan zamawiał Ciechanów? Proszę mówić.

- Nie zamawiałem Ciechanowa.

- Jak to, pan nie zamawiał? Czy to Gminna Rada Narodowa w Babicach?

- Nie to jak zwykle ja. Dzień dobry, panno Krysiu, jak się spało?

- Ach, to pan Wiech, przepraszam bardzo, że obudziłam.

- Drobiazg, przejdę się trochę przed śniadaniem - odpowiadam zbolałym

dyszkantem.

Panna Krysia jest uroczą telefonistką międzymiastową i oboje od długiego już

czasu padamy ofiarą figlów skomplikowanej aparatury podstacji praskiej. Panna

Krysia wywołuje Gminną Radę Narodową w Babicach, a wyciąga z łóżka mnie, bo coś

tam gdzieś przeskakuje w aparaturze.

Mimo że obiecałem sympatycznemu skowronkowi z międzymiastowej udać się

niezwłocznie na spacer, jak kłoda walę się z powrotem na tapczan, bo poszło się

spać trochę później niż należy.

W piętnaście minut później telefon odzywa się znowu, nie wstaję, bo wiem, że to

panna Krysia wywołuje Babice. Dzwonek się powtarza raz, drugi, trzeci, a

wreszcie brzęczy bez przerwy. A ja nic. Nagle słychać łomotanie pantoflem w

sufit i przytłumiony głos jakby z nieba:

- A 0'dbierz pan, do cholery, ten telefon. Spać nie można! To sąsiad z góry

powrócił przed godziną z nocnego dyżuru i protestuje słusznie przeciwko

przerywaniu mu zasłużonego spoczynku. Zapomniałem, że nasz dom odznacza się tak

zwaną akustyką absolutną. Jednym skokiem dopadam aparatu:

- Panno Krysiu, a kuku, to znowu ja!

Jakiś poważny głęboki bas odpowiada mi na to gniewnie:

- Co za ,,a kuku"? Ładnie tam urzędujecie. Poproszę 288.

- Czego 288?

- Wewnętrzny 288.

- Nie mam wewnętrznego.

. - Co to za głupie żarty?

- Żadne żarty, to mieszkanie prywatne.

- To nie ZDKI 3?

- Oczywiście że nie, a czy to pan dyrektor Słomka?

- Tak, to ja, a kto pyta?

-^ Nie poznaje pan?

" Już wiem. Patrz pan, nakręcam bardzo uważnie i zamiast do ZDKI 3 znowu trafiam

do pana.

- To nie dali panu jeszcze tych winkielaków?

- A nie dali. Dwa miesiące czekam, nie mogę się doprosić. A co tam u pana?

Szykujemy jakiś kawałek na niedzielę? Jaki temat? Może by pan machnął coś o tych

telefonach?

Z dyrektorem Słomką poznaliśmy się tak, jak z panną Krysią. Znam jego kłopoty z

winkielakami, sam nawet telefonowałem w tej sprawie w jego imieniu do ZDKI 3,

chociaż nie wiem, co to sątewinkielaki i jaka instytucja posługuje się

wymienionymi tajemniczymi inicjałami.

Obywatel Słomka zaś żywo interesuje sę się planami mojej twórczości. Oprócz

niego utrzymuję żywy kontakt z wieloma innymi, przeprowadzam krótkie rozmowy.

Najczęściej z dzwoniącymi do mnie interesami: IV oddziału Straży Ogniowej,

Polskiego Towarzystwa do Walki z Gośćcem, Związku Łuczników, Centralą Zbytu

Produktów Zwierzęcych oraz Stowarzyszeniem Dozoru Kotłów w Warszawie.

Ma się trochę znajomości, l pomyśleć, że wszystko to mam utracić za jednym

zamachem i poznawać zupełnie nowych ludzi. To straszne. Ale stokroć bardziej

przerażającą jest myśl, że przy zmianie mogę otrzymać numer należący obecnie do

informacji kolejowej na dworcu Warszawa Główna Osobowa.

Chociaż właściwie to nic groźnego, przeskakiwanie automatycznej aparatury z

pewnością mnie uratuje.

NAJWIĘCEJ LITERATÓW

Król Zegmont, ale nie ten, co na Krakowskiem na słupie figuruje, tylko ten, co

się z boną swoich własnych dzieci ożenił, a ona potem Wawel okradła do suchej

nitki i do miasta Rzymu, skąd była rodem, za lewem paszportem nawiała - pasjamy

lubiał cyrkowców.

A że troszkie nie pasowało królowi całemy wieczoramy w cyrku w koronie na głowie

przesiadywać, a i Bona go za to niemożebnie sztorcowała, do domu sobie jednego

artystę, niejakiego Stańczyka,

sprowadził, któren mu prywatnie różne draki i kącik humoru odstawiał.

Ten ów właśnie Stańczyk założył się raz podobnież z królem, że najwięcej jest w

Polsce dochtorów. W tem celu mordę sobie podwiązał chustką, po całem Krakowie

chodził i narzekał, że zęby go rozboleli. Faktycznie, kto tylko z obandażowanem

łbem go spotkał, zaraz lekarskiej porady mu udzielał, co robić na zapalenie

okostnej. W ten deseń Stańczyk wygrał od króla butelkie porzeczkowego wina i

kilo krakowskiej kiełbasy.

Dzisiaj sytuacja się zmieniła. Jakby kto tak ze mną chciał się założyć, to każdą

forsę stawiam, że najwięcej jest u nasz w obecnem czasie literatów. Gdzie się

nie pójdzie, wszyscy piszą, aż się dymi, a najwięcej po sklepach. Wchodzę

któregoś dnia do aptecznego składu, żeby ,,kogutka" dla Gieni kupić, patrzę,

cały sklep ludzi, a ekspedientka librę papieru przed sobą położyła i pisze. Co

trochę popisze, w sufit się patrzy, ołówek gryzie i znowuż litery stawia.

Podchodzę i pytam się:

- Co, pani szanowna wiersze o wiośnie układa? Czy powieść w trzech tomach

zasuwa? To może my się rozejdziemy, żeby nie przeszkadzać w tak zwanej

twórczości?

Spojrzała na mnie ze łzamy w oczach i mówi, że to nie żadne wiersze, tylko

pretokół przyjęcia towaru z detal icznem opisem musi uskutecznić. Już dwie

godziny się męczy i ma nadzieję, że za jakieś godzinkie skończy. No to, myślę

sobie: ,,Przyjdę za godzinkie" i po-szłem temczasem po mięso.

Sklep, faktycznie, zawalony towarem od góry do dołu, ale klientela wpatrzona w

rzeźnika, któren także samo literaturą jest zajęty. Pisze chłopina, aż pot mu

oczy zalewa, bo to nie o jakieś tam poezje się rozchodzi, tylko o rzecz poważną

- pretokół sekcji zwłok cielaka. Najsampierw musiał go zważyć w całości i

detalicznie opisać, potem, jak pociął na kawałki, znowuż zważyć i apiać spore

nowelkie o tem uskutecznić. A cały personel czekał, żeby swoje podpisy pod tem

wzruszającem opowiadaniem handlowem złożyć. No i publika też czekała.

To ładnie, że się świat pracy w piśmiennictwie zaprawia. Taki Prus Bolesław też

nie od razu powieści zasuwał. Z początku w charakterze subiekta w składzie

zabawek na Nowem Świecie się zatrudniał i lalki klientom opylał. No, ale on się

wprawiał po zamknięciu interesu.

Rzecz jasna, że ,, literatura handlowa" jest w sklepach potrzebna, ale nie

należy przesady uskuteczniać - nie tyle tego i nie w godzinach handlu.

Z DWOMA USZAMI

No, nareszcie, proszę ja kogo, nie będziem po sznurowadła jeździli do

Częstochowy, a po agrafki do Szczecina. Maszynki do mięsa nie będzie się

otrzymywało wyłącznie w spadku po dziadku, ale każdy jeden za swoje parę złotych

kupi ją sobie w Cedeciaku.

Taka podobnież wyszła ustawa, że największe nawet fabryki na boczku z odpadków

mają nam wytwarzać różne pożyteczne drobnostki. Na przykład, fabryka mostów ma w

wolnych chwilach wyrabiać sprzączki do spodni. No, bo faktycznie, przez

najładniejszy nawet most przejść trudno, jak spodnie człowiekowi lecą.

Żeby tylko te nasze kochane fabryki w przesadę nie wpadli, żeby nas

na przykład nie zarzucili jednem jakiemś artykułem.

Powiedzmy, że z odpadków od samochodów ,,Warszawa" wychodzą bardzo twarzowe

,,filiżanki z jednem uchem".

Przypuśćmy, że jeszcze ładniejsze takie naczynia otrzymuje się przy budowie

okrętów w Stoczni Gdańskiej, nie mówiąc już, rzecz prosta, o cudach, jakie może

wytworzyć na tem polu fabryka porcelany

w Rzeszowie.

Jeżeli teraz o wiele fabryki nie uzgodnią harmonogramu z aspektem

oraz naturalnem przyrostem dzieci i zaczną nasz wprost zarzucać tem towarkiem,

może być niedobrze. Już obecnie, jak donoszą ostatnie telegramy, pożyteczna ta

galanteria dziecinna masowo pokazała się na Grochowie. A że znowuż garnki

emaliowane stanowią w dalszem ciągu tak zwane marzenie pensjonarki, grochowskie

gospodynie gotują w tych naczyniach smaczne i pożywne potrawy. Ostatecznie,

nowy, czysty garnuszek jest garnuszkiem, taki czy inszy jego fason, czyi i tak

zwany styl, nie powinien odgrywać większej roli. Ale są ludzie, że robi jem

pewną różnicę, z jakiego kuchennego obiektu podają jem doskonałe paróweczki na

gorąco. Ludzi się tak łatwo nie przerobi.

Właśnie na temże Grochowie było w tych dniach zdarzenie, że pewna osobistość

płci żeńskiej pojawiła się w spożywczem sklepie po mleczko, z nowiutkiem, ale

krępująco się przedstawiającem na mieście, naczyniem.

Ekspedientka spojrzała na nią i cofła się w tył:

- Z czem pani przyszła po mleko?

- Jaka różnica, nie używany.

- Używany, nie używany, mleka nie dam. ,

- Dlaczego?

- Obrzydliwa jestem. A niezależnie nie mogie dopuścić do prefana-

cji podstawowego artykułu masowego spożycia.

- To jest formalizm!

- Może być, że to jest formalizm, ale mleka w to nie naleje!

- To jest biurokracja!

- Może to jest biurokracja, ale proszę wyjść ze sklepu! l nie nalała. Dlatego

tyż uważam, że trzeba koniecznie uzgodnić. A także samo

apeluje do naszych racjonalizatorów, zęby dla pewności wyrabiali te...

kawałki z dwoma uszami. __-^-

ZASKÓRNIAK

- Cóż tam, panie Teosiu, nowego? - zagadnąłem pana Piecyka, spotkawszy go na

Marszałkowskiej.

Podał mi rękę, ale nic nie odpowiedział. Szybko się zreflektowawszy, że zadałem

irytujące pytanie, wyjaśniłem pośpiesznie:

- Obiecał pan przed dwoma tygodniami, że podzieli się pan ze mną warszawskimi

nowinami. Czy nie zechciałby pan zrobić tego teraz?

Pan Teoś milczał w dalszym ciągu, jakby głęboko nad czymś rozmyślając.

Lekko zniecierpliwiony, po chwili ponowiłem atak:

- No, dlaczego pan nic nie mówi, obiecanka cacanka, co?

- Zaraz - odpowiedział wreszcie. - Nie widzisz pan, że mam remanent głowy. Jak

skończę, zaczniem rozmawiać.

Przywołany do porządku, kroczyłem obok przyjaciela w milczeniu, oczekując, aż

skończy inwentarz myśli. Nastąpiło to po dwóch minutach.

Pan Teoś odchrząknął i zaczął w ten mniej więcej sposób:

- U nasz na Targówku, jak się ktoś pyta drugiego, co słychać, ten mu odpowiada:

"Co słychać? Twoje drętwe mowę!" Toteż nie chcąc być obciętem w ten sposób,

pytamy się z urozmaiceniem. Na przykład tak: ,,Co słychać, ile ważysz?" lub coś

w tem rodzaju. A teraz, o wiele się rozchodzi o nowiny, mogie ich panu udzielić,

ale wstąpmy gdzie na chwileczkie, bo uszy mnie zmarźli. Rzecz jasna bez

nadużycia, po jednem większem grypolinie pod bigosik. Ja stawiam.

- Ależ nigdy w świecie, to ja pragnę z panem porozmawiać. Nie chcę zresztą

narażać pana na nieporozumienie z małżonką z powodu nie przewidzianych wydatków

na grypolin i bigosik.

- Spokojna głowa, żona się nie dowie. Uruchomiem zaskórniaka.

- Nie wiem, kto to taki?

- Nie kto, tylko co. Pan nie wiesz, co to jest zaskórniak? Niemożliwa rzecz!

- Niech ja skonam, niech ja skonam, nie wiem! - zawołałem z niezwykłym

zaciekawieniem.

- Zaskórniak to tajny kapitał rezerwowy, o którem żona nic nie wie.

- Dobrze, ale czemu zawdzięcza on swą niezwykłą nazwę? ,- Temu zawdzięcza, że za

odprutą skórką pugilaresu przebywa i oczekuje na takie właśnie okazje, jak

dzisiejsza.

Tu pan Teoś wydobył pokaźny portfel wypełniony dokumentami, uchylił naderwanej

podszewki, zanurzył dwa palce i po chwili miał już w ręku, zwinięty w misterny

rulonik, różowy banknot.

- To jest właśnie zaskórniak.

Rozwinąwszy tajny dokument i wygładziwszy go w bramie, weszliśmy do baru.

- Co się dotyczy warszawskich nowin, to...kup pan sobie gazetę za

dwadzieścia groszy. Redaktorzy też chcą żyć i nie będę jem kawałka

chleba odbierał.

- Oczywiście, ale mnie by chodziło o jakieś drobne a zabawne

wydarzenia, których prasa nie podaje.

Pan Piecyk pomilczał chwilę, widocznie zaglądał do remanentu.

- O karozeli musiałeś pan słyszeć?

- O jakiej karuzeli?

- No, że na Zielenieckiej w Wesołem Miasteczku odbywali się

imieniny. W nocy goście na dużych obrotach poprosili kierownika karozeli, żeby

jem pozwolił się troszkie pokręcić. Z miłą chęcią ich zaprowadził, powsiadali na

te wiszące na łańcuchach krzesełka, a on sam wszedł do środka i puścił

elekstryczną maszynerie w ruch. Na razie świetnie się bawili i krzyczeli do

niego:,,Prędzej, Feluś, prędzej! Zasuwaj na dziewiątkie!". Ale po piętnastu

minutach posmutnieli i zaczęli, z przeproszeniem, majaczyć na dół, bo ich

zemgliło.

Wtenczas dawaj go prosić: ,,Feluś, Feluś, dosyć! Wyłączaj imprezę!" A on nie

wyłączał, bo tyż był na bańce i usnął w środku maszyny, A karozela szła.

Nieszczęśliwe faceci zdejmowali buty i rzucali niemi w karozele, płakali

rzewnymi łzamy, odmawiali modlitwę za konających. A karozela szła. Dopiero o

szóstej rano, jak ludzie szli do roboty, obudzili zagazowanego kierownika i

zatrzymali imprezę. No, dobra

historia?

- Pyszna!

- Tylko szkoda, że to lipa.

- Jak to lipa?!

- Zwyczajna lipa. Karozela na Zielenieckiej dawno już rozmontowana, a poza tem

Warszawa nie Kobyłka, w dziesięć minut milicja przerwałaby te całe nocne zabawę

i zdjęła wesołych gości.

- Lipa nie lipa, niemniej jednak Warszawa bawi się opowiadaniem tej historii i z

obowiązku kronikarskiego możemy ją podać.

- Owszem, podać możem, ale w dziale powieści fantazyjnych, obok opisu podróży na

Księżyc i nazad - zakończył wywiad pan Piecyk, zgarniając resztę z zaskórniaka.

SZTORCOWANIE

Pan Piecyk przyszedł niezwykle wzburzony, rzucił mi na biurko numer "Przekroju"

i zamiast powitania powiedział:

- Jakżeś pan mógł mnie zrobić coś podobnego?

- Co takiego? - zapytałem z niepokojem.

- Nie udawaj pan Greka. A to, to co? Tu pan Teoś otworzył,,Przekrój" na moim

felietonie pod tytułem "Zaskórniak".

- Lignęłeś pan mnie, lignęłeś pan wszystkich żonatych facetów w Warszawie i

teraz niewiniątko króla Heroda pan udajesz, tak?

Z dalszych pełnych goryczy wyrzutów pana Teosia wynikało, że zarówno on, jak i

inni nasi rodacy, pozostający w formalnych związkach małżeńskich, a nawet żyjący

na tak zwaną "kocią łapę", odczuwają do mnie niezwykle żywy żal za umieszczenie

wymienionego felietonu.

W utworze tym zdradziłem bowiem tajemnicę ukrywanych przed okiem żon za odprutą

skórką portfeli tak zwanych "zaskórniaków", czyli tajnych kapitałów,

przeznaczonych na zupełnie osobiste wydatki swych właścicieli.

- No dobrze, przecież sam mi pan o tym powiedział - usiłowałem się tłumaczyć.

- Mało z tem, nie wszystko, co się mówi, trzeba zaraz brać na papier i do gazet

podawać. Prywatnie żem to panu powiedział, a pan zaraz na całe Polskie

rozszczekał. Wstydź się pan!

Zwiesiłem głowę na piersi i przyznałem ze skruchą, że był to czyn wysoce

nieroztropny, że nie pierwsza to reklamacja, jaka mnie z tego powodu doszła. Z

całego kraju nadeszło mnóstwo protestacyjnych listów, pisanych energiczną męską

ręką. Całe stosy depesz, w którch nie zabrakło słów tak bolesnych jak

"sprzedawczyk" i "kapuś".

Najboleśniejsze jednak było to, że zdradziłem również tajemnicę własnego

portfela. Teraz, kiedy narzekam, że nie mam pieniędzy, żona mówi zaraz do mnie:

"A zaskórniak?".

l sekretny ten fundusz, predestynowany do wyższych celów towarzyskich, rozchodzi

się na prozaiczne wydatki, jak kartofle, sałata, magiel itp.

Widząc, że po tym wyznaniu pan Piecyk złagodniał nieco, zapragnąłem do reszty

rozprężyć sytuację, rzekłem przeto:

- A poza tym, co słychać w Warszawie?

- Co ma być słychać, sztorcowanie słychać.

- Kto kogo sztorcuje?

- Wszyscy pana.

- Mnie?

- Tak, pana, bo żeś pan niemożebnie narozrabiał.

- Panie Teosiu, pan znowu z tym zaskórniakiem? " *^

- Nie, już nie o zaskórniaku mówię, tylko o papierze.

- O jakim znowu papierze?

- O tem, co pan wiesz, a ja rozumie.

- Może pan rozumie, ale ja nie wiem.

- No, o tem, co się o niem przy jedzeniu nie mówi.

- Przy jedzeniu? A... może o higienicznym?

- Właśnie. Na straty żeś pan ludzi napuścił tem pisaniem stale

i wciąż, że go krugom brakuje.

- Jak to na straty, kogo, gdzie, jakim sposobem?

- Kogo? Dużo ludzi, a detalicznie skarżyła mnie się sąsiadka, niejaka

Pędraszewska, co ma syna za granicą i paczki od niego otrzymuje, żeś ją pan

majątkowo wykończył.

- Niech pan tego nie mówi...

- Co mam nie mówić, kiedy tak było. Wchodzi do niej przedwczoraj

listonosz i przynosi pakie jak pół pokoju. Ucieszyła się Pędraszewska

niemożebnie, myśli sobie: ,,Melony". A wiesz pan, co tam było?

- Papier higieniczny?

- On. l to zapasik na dziesięć lat dla dużej rodziny.

- To straszne - szepnąłem.

- Faktycznie, straszne. Trzeba troszkie pomyślić, a potem za pióro

się łapać - rzekł pan Piecyk i zimno podał mi dwa palce.

PGR "ŚRÓDMIEŚCIE*

Jako powszechny wyborca do dzielnicowej i stołecznej rady, bywam na wszystkich

zebraniach obwodowych i okręgowych oraz spotkaniach z kandydatamy.

Głosu w dyskusji jednakowoż nie zabieram, z powodu że lubię się

zacinać, kiedy przemawiam, toteż chce tu na tem miejscu zwrócić piśmienną uwagę

przyszłych radnych na różne warszawskie bolączki.

Dzisiej na początek zamiaruje podać swój pomysł w sprawie tak zwanych wykopek,

czyli rozbebeszania ulic. Uważam, że trzeba by się troszkie z góry zastanowić,

jak robić, żeby stale i wciąż nie zrywać i apiać nie kłaść asfaldu, bo jest to

kosztowne, męczące i utrudnia

ruch kołowy, a także samo i pieszy.

Niedawno temu Gieniuchna, wysiadając z tramwaju w Alejach

Jerozolimskich, została zabetonowana na cement po kostki. Niespo-działa się, że

jest tak miętko, dała dwa kroki po jezdni i została się na miejscu, jak w swojem

czasie żona niejakiego Lotego, zamieniona

w słup soli. Cement był pierwszorzędny - "Portland" - i zaczem nadleciała pomoc,

stwardniał na skałę. Całe szczęście, że byli w pobliżu fachowcy od tego

wywracania ulic do góry podszewką i przy użyciu elekstrycznych świdrów wyciągli

mnie małżonkie na wierzch, ale bez pantofla z lewej nogi. Kiedy Cienia, jako

osobistość drobnostkowa, zaczęła o niego raban toczyć, starszy majster z miejsca

ją uspokoił:

- Niech się pani szanowna nie przejmuje, najdalej za miesiąc będziem w tem

miejscu znowuż zrywać nawierzchnie, bo się pokazało, że o kablu telefonicznem

zapomnieliśmy. To się pantofel znajdzie. Tu u nasz nic nie ginie; ja wczoraj

pamiątkową fajkie znalazłem, co mnie rok temu pod beton wpadła.

Ostatecznie, faktycznie, miał racje - miesiąc można poczekać, ale w każdem bądź

razie nie powinno się obywateli narażać na takie przykrości.

A rada na to, po mojemu, jest bardzo zwyczajna. Nie kłaść żadnych tam cementów,

asfaldów, tylko w takich Alejach Jerozolimskich żyto zasiać. Na takiem MDM-

pszenice albo proso. Kalafiory na Poniatosz-czaku powinni się ładnie udać, bo

przewiew lubieją. Rzecz jasna, że bokami trzeba puścić polne drogi dla kołowego

ruchu i ścieżki dla pieszych, bo jednakowoż komunikacja musi być. Samochodem

ciężko będzie po tych drogach zapychać, alew każdem razie prędzej będą na

miejscu, jak obecnie, bo bez objazdów.

l jaka wygoda - z wszelkiemi podziemnemi robotami trzeba będzie czekać tylko do

żniw. A później, kop, bracie, ile ci dusza zamarzy, nawet co tydzień, do samych

siewów. A jaki PGR w śródmieściu można by założyć! Jakie stodoły i obory

zarodowe by powstali w tych nowych budenkach na Kruczej albo na Świętokrzyskiej,

po niedużych zresztą przeróbkach. Palce lizać. W mlecznych barach mógłby każden

klient napić się mleka z własnego udoju, bo krowy za bufetamy by stali.

Ja się tam narzucać nie lubię i bardzo być może, że nowe radni nie wezmą pod

uwagie tego mojego pomysłu - trudno. Ale wtenczas same muszą coś innego

wykompinować, bo tak jak jest, dłużej być nie może, żeby Warszawa trzy razy na

rok trzęsienie ziemi przechodziła.

6J

MY SIĘ NAKRYĆ NIE DAMY!

Poszliśmy z Gieniuchną parę dni temu nazad do restauracji w celu tak zwanego

zbiorowego wyżywienia się, czyli na obiad. Wzięliśmy z sobą trzy tomy "Ogniem i

mieczem" dla skrócenia oczekiwania, czysty obrus i proszek do szorowania metalu,

bo Cienia jest obrzydliwa, oraz musztardę, bo restauracyjna recepta nie

przewiduje.

Usiedliśmy przy stoliku pod oknem, ale już z miejsca coś nam się zaczęło nie

podobać. Okazało się, że niepotrzebnie przytargaliśmy obrus, bo miejscowa

bielizna stołowa była jak śnieg, tak że nawet Cienia nie mogła grymasić. Po

drugie, na stole figurowali w wazoniku jakieś kwiatki, a po trzecie, nie

zdążyłem jeszcze roztworzyć Sienkiewicza, kiedy jak spod ziemi wyskoczył

kielner.

- Czem mogie państwu służyć? Oto menu, czyli spis rzeczy. Jeżeli

chodzi o zupki, to polecam żurek kujawski na kiełbasce lub krem z kalafiorów.

Jasne piwko z wianuszkiem dla pana szanownego,

ciemne słodowe dla pani szanownej, wszak tak?

Troszkie żeśmy się z żoną przestraszyli, ale ja pierwszy odzyskałem

przytomność i mówię:

- Poprosiemy o żurek.

- Dwa razy żurek po kujawsku. Już leci. Sługa specjalny - i znikł,

jakby w niego piorun trząsł.

Nie wytrwało minuty przyniósł nam zupę i zaznacza:

- Tylko proszę ostrożnie z rączkami -talerze gorące! Czy od okna atoli nie

wieje, może zasłonić poltjere? A co państwo decydują na pieczyste? Może

bepsztyczek po polsku, bo jest świeża polędwiczka, ale osobiście głosuje za

wątróbką po prewansalsku z buraczkamy. Delicje. Palce lizać. Wszystko dla

naszych gości. Sługa specjalny.

Drżącem głosem zamówiłem dwa razy wątróbkie i jak tylko poszedł,

mówię do małżonki:

- Gieniuchną, chodu. Przy bufecie zapłaciem i już nasz nie ma.

- Dlaczego?

- Jak to dlaczego? Nie widzisz, że to wariat?

- Faktycznie, jest niewyraźny, ale co nas to obchodzi. Zupa była na medal,

obsługa taka więcej błyskawiczna, dlaczego nie mamy skorzystać?

- No, dobrze, a o wiele szpilek nakładzie do wątróbki albo ci

napluje po drodze w buraczki, to co?

Nie mieliśmy czasu się zastanowić, bo już dwie wątróbki stali przed

nami. Jedzenie było w deseczkie, ale konsumowaliśmy go troszkie pod strachem

Boga - Gieniuchną szukała szpilek, a ja się oglądałem za siebie, żeby mnie

czasem ten kopnięty kielner nie zaprawił od tyłu

czem twardem. "Buraczki się odsunęło.

Kiedy, zdenerwowane do najwyższego stopnia, płaciliśmy rachu-

nek, a kielner się zapytał, jak nam smakował obiadek, i zaprosił nasz na jutro

na pieczeń cielęcą z nereczką, nie wytrzymałem i mówię:

- Panie szanowny, bardzo pana przepraszam, pan taki sempatycz-ny, przystojny,

nie obrazi się pan za jedno pytanie?

- Ależ proszę uprzejmie, klejent nasz pan.

- Chciałem się zapytać, czy pan szanowny dawno już na to cierpi?

- Na co?

- No, na te... grzeczność.

Kielner spojrzał się na mnie smutnem wzrokiem, opuścił głowę r łzy jak groch

potoczyli mu się po twarzy.

- Od trzech dni.

- A co to spowodowało?

- Nie słyszałeś pan, że przez trzy dni odbywa się w Warszawie kontrol interesów

gastronomicznych. "Antyczna" nakryta na nieszkodliwej na serce kawie bez

kofeiny. ,,Danusia" nakryta na herbacie własej hodowli z karmelu i fusów. W

"Studenckiej" do wody za mało rosołu dolewali. W "Smakoszu" znowuż podawali

kotleciki niewidzialne gołem okiem. W,,Ambasadorze" uprzejmość fatalnie

nawalała. Dużo to nerw kosztuje, ale my się nakryć nie damy!

Ucieszyliśmy się z Gieniuchną ogromnie, że buraczki byli w porządku,

przedstawiliśmy się kielnerowi i odjazd. Wczorej, jak w dym poszliśmy na obiad

do znajomego "wariata". Nie poznał nas. Posiedzieliśmy z pół godziny przy

stoliku.Obejrzeliśmy mapę sosowi napoi na obrusie, aż koniec końców złapałem go:

- Panie szanowny, poprosiemy o dwa obiady.

- Zaraz! Pali się?! Straż ogniowa na placu Unii?-krzyknął do mnie w przelocie.

Zdrów chłop jak byk.

OGÓLNE CHRZCINY

Po kilku dniach pan Piecyk sam mnie zaczepił na ulicy i rzekł:

- Zeszłą rażą zaznaczyłem parę słów na konto niejakich Piastusz-kiewiczów, które

mieli się zostać za pierwszych naszych królów. Dzisiaj słuchaj pan dalej:

Faktycznie, Cyryl i Metody nie nabili Piasta w karafkie i tak Zyziek, jak i jego

dzieci szczęśliwie u nasz panowali, ale pierwszem legular-nem królem się został

prawnuczek Miecio i w taki sposób możem go sobie zapamiętać jako Mieczysława

numer jeden.

W tem miejscu zmuszony jestem zaznaczyć coś niecoś na konto 111

wyznania religijnego naszych pradziadków, czyli przodków. Nie ma co przy tem

kołować i ogródkiem chodzić, śmiało i otwarcie musiem sobie powiedzieć, że te

nasze przodki w ogólności chomąciaki, czyli żłoby niepiśmienne byli, kościołów

także samo jeszcze nie posiadali i do bożków się modlili. Bożki, czyli bałwani,

to byli drewniane albo kamienne faceci, zarządzające słońcem, wiatrem, deszczem

i inszem gradobiciem. Sam najważniejszy między niemi był uskuteczniony z dębowej

szczapy i cztery oblicza posiadał. A nazywał się Światowid, dlatego że niby

jednocześnie na cztery strony świata czterema parami

wypalonych w drzewie oczów kapował.

Dzisiej wiemy, że to wszystko był puc, ale ostatecznie wstydu nie

ma, bo wtenczas nie tylko u nasz, ale i za granicą do bożków nabożeństwa się

odprawiali. W lakiem na przykład mieście Rzemie boginią się znajdowała, cielesna

blondyna nazwiskiem Wenus. Kru-gom goła chodziła i jak się z inszemi bożkami

prowadziła, najlepszem dowodem to, że na te pamiątkie tak zwane niedyskretne

choroby pod

jej wezwaniem do dzisiej egzystują.

Nasz drewniak Światowid nie był może taki przystojniak, ale za to

publicznej opinii nie miał. Ale koniec końców poznali się nasze na bałwanach.

Dowiedzieli się o tem szkopy i koniecznie chcieli naszych pradziadków chrzcić.

Wtranżalali się do nasz na Ziemie Odzyskane i co i raz chrzciny urządzają. Ale

nasze przodki skapowali koniec końców, że ich przy tem w kant nabijają. Bo to

było, uważasz pan, tak. Jak ochrzcili partie pradziadków, to jem bożków

zabierali, żeby się więcej już do nich nie modlili. Ale patrzą te nasze przodki,

że szkopy oprócz bałwanów meble także samo jem z domu wynoszą, na platformy

układają i do Berlina wysyłka idzie. Widzą pradziadki, że nieklawo, spomknęli

się wtenczas z Czechami i mówią: ,,Chrzcijcie nas wy!" A trzeba szanownemu panu

wiedzieć, że Mietek Piastuszkiewicz był już chłopak po wojsku i w kawalerskiem

stanie, jako królowi, nie wypadało mu figurować. Przygruchał sobie jedną

Czeszkie, niejaką •^\Dąbrowszczankie, na zapowiedzie dał i w krótkiem czasie się

z nią

ochajtnął.

Jak się to stało, Dąbrowszczanka, osobistość nabożna^ nie miała

życzenia, żeby rodzina męża w charakterze ciemnej masy do bożków pacierze

mówiła, napuściła Mietka i zaczęli się ogólne chrzciny.

A teraz możem sobie łatwo wyobrazić, co się wtenczas w całem kraju działo. Bo

skoro jeżeli, jak mój koleżka córkie w Katowicach chrzcił, trzy dni goście

pijane w dym chodzili, to, jako ludzie po szkołach kształcone, wszystko jawnie

widziem, jakbyśmy same w tamtem czasie żyli i w charakterze kumów albo

zwyczajnych gości na tych chrzcinach się znajdowali, rozróbka musiała być

pierwsza

klasa.

Dosyć na tem, że chrzciny przeszli planowo, a Niemcy nic o tem nie

wiedzieli. Przyjeżdżają za parę tygodni do Jeleniej Góry czyli tyż do

Wałbrzycha, detalicznie panu nie powiem, i mowę zawalają do Mietu-

chny, że w dalszem ciągu zamierzają chrzciny nam wyprawiać. A Miecio z gośćmi w

śmiech:

- Kogo będzieta chrzcili, kiedy to wszystko ochrzczone?

- Na czysto?

- Na sto procent, niech ja skonam!

- No, dobrze - mówią Niemcy - a bożki dlaczego stoją?

- Dla chaseny, czyli towarzyskiej draki, żeśmy ich zostawili, żeby was na wodę

napuścić!

l w charakterze dowodu rzeczowego jak nie gwizdnie Mietek Światowida w jedną

mordę, jak nie sztachnie w drugą mordę, w trzecią, w czwartą... A Dąbrowszczanka

z wierzchu bożka parasolką. Widząc to, reszta gości, z czem kto miał pod ręką,

leci grzać bałwanów. Wtrymiga porozbijali ich w drobny mak. By l i by zniszczy l

i wszystkich co do sztuki, żeby nie to, że warszawiacy, co na tych chrzcinach

tyż byli, wyszabrowali większe partie bożków i opchnęli do Kowna Litwinom,

którzy jeszcze przez czas dłuższy za poganów chodzili.

Widzą Niemcy, że krewa, kropidła pod pachy i chodu za Odrę i Nysę!

e^

ZA CIASNA KORONA

Król nie król, kiedyś zakitować musi. Po śmierci Mietka Piastuszkiewi-cza jego

syn, jedynak, za króla polskiego się został. Równy to był chłopak i kawał

kozaka, totyż koleżki nazywali go Chrobry, co w staroświeckim języku znaczyło,

że chojrak i nie da sobie byle pętaczynie podgrymaszać. Szkopy na razie o tem

nie wiedzieli, myśleli: "Mło-dziak w terminie, jeszcze dobrze na króla nie

wyzwolony, da się wykołować" i co i raz bez rzekie Odrę i Nysę naZiemie

Odzyskane nam się wtranżalali. Ale z chwilą kiedy otrzymali parę razy

przyzwoicie w kość, nabrali dla Bolka szaconku.

W tem czasie miał być u nasz pogrzeb arcybiskupa. Niemiecki cesarz, niejaki

Wiluś, przysłał telegramę, że ma życzenie być obecnem na tem pogrzebie. Zgodził

się, ma się rozumieć, nasz król i mówi: ,,No, dobra, przyjadź pan". Ale troszkie

się Bolek zdziwił, jak zobaczył, ile tych cwaniaków z Wilusiem przez most na

Odrze gania. Bo faktycznie, oprócz cesarza i gienieralnego sztabu do cholery i

trochę esmanów i żandarmów się napchało.

"Czy nie za dużo tych pobożnych? - myśli sobie Chrobry. - Czy oni jakiej grandy

nie obmyślają? Ale nic, pies z niemy tańcował, niech zasuwają." - Kazał ich

tylko fest tajniakowi obstawić.

Przez cały plac do samego dolnego kościoła czerwony chodnik kazał król położyć.

Ale że deszcz tego dnia padał i Wiluś niemożebnie był zaszargany, przed samem

chodnikiem Bolek go za frak i mówi:

,,A może byśmy tak kamasze zdjęli, bo chodnik faktycznie jest pluszowy i sama

cholera go nie oczyści, jak się w niego błota nabije. Cesarz pojedziesz sobie do

kopy diabłów, a ja się zostanę i będę miał

nieprzyjemności od żony".

Usiedli na tretuarze, zdjęli kapcie i boso przez cały plac po tem

chodniku do samego dolnego kościoła zapychał i. Wiluś niósłwieniec blaszany z

papierowemy szarfamy oraz napisem: "Od parafian z Berlina".

Po pogrzebie, rzecz jasna, zmuszony był król syrek urządzić. Że

ochlaj i spożycie było formalne, nie będę pana szanownego objaśniał. Z korytem w

Berlinie nigdy za dobrze nie było, totyż nie masz pan pojęcia, jak te Niemcy

rąbali. Co królowa półmisek z kuchni przynie-sła, wtrymiga pusty. Żarli wszystko

"pod mietłe", rzeżuchę nawet, którą sztukamięs z kwiatkiem dla optyki była

przybrana, opędzlowali, bobkowem listkom nie darowali. A najwięcej wtrajał

cesarz. Królowa za kwiatki droższe dania odstawiała, ale to nic nie pomagało,

wszędzie znalazł i młócił na czysto. A jak sobie już fest żołądek wyłożył,

koronę zdjął ze łba i naszemu Bolkowi włożył na głowę.

- Teraz dopiero za odpowiedzialnego króla jesteś. Masz te koronę,

odpalam ci ją na zawsze.

- No, dobra, ale w czem ty będziesz chodził? -pyta się Piastuszkie-

wicz, ponieważ że był facetem z salonowem otrzaskaniem.

Ale szkop się nadął i mówi:

- Korona dla mnie frajer, sześć sztuk takich mam w domu, w komodzie. Grosza za

nią od ciebie nie chcę, chociaż ładną forsę mnie kosztowała. Każ mnie tylko na

pamiątkę zawinąć w papier nadziewanego indyka, prosiaka po rusku, gięś z

jabłkamy i tego faszerowanego szczupaczka, bo nadzwyczaj sosisty, wszystko, ma

się rozumieć,

z półmiskamy.

A trzeba szanownemu panu wiedzieć, że król miał całą zastawę

z frażetowskiego srebra, brzegi złocone.

Jak to Bolek usłyszał, chciał na razie strzelić cesarza w mordę, ale staropolska

gościnność mu na to nie pozwoliła i usiadł. Kazał przynieść papier, szpagat i

dalej te dania pakować. Inne szkopy, jak to widzą, tyż robią paczki, z czego się

dało. Sos w butelki przelewali, ćwikłę zabrali. Rzecz jasna, że cały serwis i

wszystkie noże, widelce co do sztuki rąbnęli. Królowa cięta była jak wielkie

nieszczęście, bo nie dosyć na tem, że serwis i nakrycie była stratna, kawałka

mięsa nie zostało, a na drugi dzień była niedziela i rodzina miała być na

obiedzie.

Nawet szarlotkie dranie gwizdnęli!

- Panie Teosiu, przepraszam - przerwałem na chwilę wartki tok

wykładu. - Podręczniki historii dla użytku szkolnego trochę inaczej to ujmują:

Bolesław Chrobry dobrowolnie podarował swym gościom

wszystkie złote i srebrne naczynia, z których jedli i pili.

- Tak? No, to wierz pan podręcznikom. Ja inaczej słyszałem. To może i to

nieprawda, że Bolek był drugi raz koronowany?

No, widzisz pan, a dlaczego, bo Wiluś go niemożebnie naciął. Raz, że korona była

za ciasna, w ciemię niemożebnie króla piła, bo miał głowę jak się należy,

sześćdziesiąty piąty numer, a szkop był mizerny, z matem łebkiem. Ale to jeszcze

nic, najgorsze, że król chciał się dowiedzieć, na ile się został stratny przy

tej zamianie i posłał koronę do otaksowania do lombardu. Taksator się skrzywił i

powiedział:

"Lipa, tombak, amerykańskie złoto!"

Na szczęście Wiluś przeżarł się na tem syrku i w krótkich abcugach kojfnął.

Wtenczas dopiero Bolesław dostał od Ojca Świętego przyzwoite koronę z próbą

(trójka dentystyczna) i, jak się należy, dał się obkoronować w czerwonej

pelerynie na białych królikach, z berłem i kosztelą, czyli też złotą renetą, w

ręku.

yo

LESZEK POPRAW KORONĘ

Helena w stroju niedbałem

Syna trzyma u łona,

Co go zwano Leszkiem Blatem.

Jak się możem domyślić, ta Helena z tej starożytnej piosenki to była wdowa po

nieboszczyku Sprawiedliwem, która w Sandomierzu na letniem mieszkaniu się

znajdowała z dzieckiem, a w Krakowie znowuż do głosu doszedł Mieczysław Stary,

znaczy się, stryjo Leszka.

Po śmierci brata jeszcze dłuższe brodę zapuścił i mówi do wdowy żałobnej:

- Niech się Helcia nie przejmuje, proszę Helci, ja się Helcią zajmę i także

samo, ma się rozumieć, dzieckiem. Dopilnuje całego królewskiego interesu, jak

się należy, bo się na tem znam, ładne parę lat sam się w tej branży

zatrudniałem. A jak Leszek dorośnie, nazad firmę się na niego przepisze, a ja

ameryture sobie przez ten czas wysłużę.

Helena zajęta była kapeluszem z krepą i czarną sukienką na pogrzeb, to nawet i

nie bardzo słyszała, co szwagier do niej mówił. Kiwła tylko głową i poleciała do

krawcowej. A Stary koronę z komody wyciągnął, założył na głowę i dawaj rządzić

po swojemu. A że był, jak już wiemy, facetem oszczędnościowem, tak w krótkiem

czasie wdowie zaograniczył, że pończoch nie miała sobie za co kupić. Do

wszystkiego się wtrącał, do kuchni łaził, a jak z miasta wracała, na karteczce

musiała mu detalicznie wydatki spisywać: ile cebula, ile

buraczki, ile listek bobkowy. Jednem słowem, jak kuchtę o koszykowe

podejrzane ją traktował.

Ma się rozumieć, Helena koniec końców spakowała manatki, dzieciaka na rękie i

pojechała do Sandomierza, gdzie wilie po nieboszczyku miała. Ponieważ że zaraz

pierwszego dnia z aptekarzową się pokłóciła, nie bywała nigdzie, całemi dniami z

Leszkiem przy piersi siedziała i niemożebnie się opuściła. W niedbałem stroju,

czyli że rozmamłana do rosołu, w szlafroku pospinanem na agrafki, nie uczesana,

w jednem pantoflu się znajdowała. Ale Leszekw tem trakcie zaczął podrastać i

trzeba go było zacząć uczyć. Zgodziła ma się rozumieć, do niego nauczyciela,

któren korepetycji mu udzielał. Ten nauczyciel nazywał się... zaraz, czekaj pan,

bo zapomniałem... Faworek nie Faworek, Gąsiorek nie Gąsiorek.

- Może Goworek? - podrzuciłem.

- Zgadłeś pan, Goworek, tak jest. Otóż więc ten Goworek tak się

tem dzieciakiem zajął, że nie tylko kaligrafii, artmetyki i polskiego go uczył,

ale także samo za całego opiekuna przy niem był. W sobotę szyje mu kazał myć,

sztorcował za obgryzanie paznokci i w ogóle

wychowywał.

A w Krakowie temczasem zaczęła się ludność bontować na Mieczysława Starego i w

krótkiem czasie popęd mu dała. Zrobiło się tak zwane bezkrólewie i przypomnieli

sobie Polacy, że w Sandomierzu mieszka Helena w stroju niedbałem z Leszkiem.

Przyjechali w parę osób w charakterze delegacji i mowę zawalają, że mają

życzenie Leszka na króla wybrać, ale pod tem waronkiem, że Goworka ze sobą

nie zabierze.

- Dlaczego? - pyta się Helena.

- Nie podoba nam się.

- Ale detalicznie z jakiego powodu?

- Detalicznie rozchodzi nam się o to, że kompromitacje może

uskuteczniać.

- W jaki sposób?

- A w taki, że zanadto jest przyzwyczajony króla tresować. Za

tronem stale i wciąż będzie stojał i uwagie mu zwracał: ,,Leszek, nie garb się,

Leszek, nie dłub w nosie, Leszek, popraw koronę". Nie, nie możem się zgodzić,

musi zostać w Sandomierzu.

- No, to w taki sposób i Leszek nie pojedzie.

- Jak nie, to nie. Myśli pani szanowna, że króla sobie nie znaj-dziem? Laskonogi

się prosi, odstępne nam daje, żeby go tylko wziąść.

- No, owszem, jeżeli panom się podoba taki bocian na sztywnych

nogach, to proszę bardzo.

- Bocian nie bocian, spróbować można. A pani szanownej radzie-

my liczyć się ze słowamy, bo za obrazę władzy można sobie czasem

nie najgorzej posiedzieć! - l obrażone wyszli.

Wzięli faktycznie za króla tego Laskonogiego i odżałować nie mogli, bo fatalnie

wziął ich za twarz. A trzeba panu szanownemu

wiedzieć, że był on synem Mieczysława Starego i kropkawkropkie.co pod względem

charakteru, do taty podobny-ważniak, honorowy taki, zez nikiem się wódki nie

napił, a już najgorsze, to, że duchowieństwu się naraził, bo biskupów sam

naznaczać zaczął. Różnych swoich koleżków i znajomych z widzenia niemi porobił i

zdarzali się wskutek tego wypadki, że biskup okazywał się człowiekiem żonatem i

ojcem sześciorga dzieci. Siedmiu g rzęchów głównych nie umiał taki czasem po

kolei wyszczególnić, nie mówiąc już o czterech prawdach, czyli pięciu

przykazaniach kościelnych, bo to byli przeważnie faceci wojskowe, mało w

katechizmie oblatane.

Spomknęli się nareszcie księża z wyższemi urzędnikami państwo-Wemi i zrobili

Laskonogiemu eksmisje z Wawelu, l zaraz delegacje do Leszka Białego pchli.

Wiadła delegacja na statek,.Chrobry" i zapycha do Sandomierza. Przychodzą do

Heleny w stroju niedbałem i znowuż zapytanie jej robią:

- Czy pani szanowna w dalszem ciągu się przy tem Goworku

upiera?

- Wiadomo.

- Mówi się trudno, pies z niem tańcował, niech pani szanowna temczasem leci do

fryzjera, ondolacje każe sobie poprawić, bo główka faktycznie rozkociudłana, no

i podszykuje się troszkie pod względem tego stroju. My zaczekamy, jak wszystko

będzie gotowe, jedziem całem towarzystwem do Krakowa na koronację.

Helena poleciała, a oni Goworka na bok bierą i mówią:

- Panie Gie, pojedziesz pan z Leszkiem do stolicy, ale szanuj się pan, do

polityki się pan nie wtrącaj, bo może być grubsza nieprzyjemność.

Przyszła nareszcie Helena od fryzjera, ochajtnęła się troszkie i na

statek.

Panował Leszek Biały, jak to mówią, szczęśliwie, bo chłopak był niegłupi i

smykałkie do rządzenia miał,tylko że za bardzo Goworka się we wszystkim słuchał,

z byle czem do niego po rade leciał. Dwa palce w górę podnosił i się pytał:

,,Panie psorze, czy mogię iść naślizgaw-kie? Panie psorze, Krzyżaki zanadto

rozrabiają, czy można jem dać knoty?" Panie psorze, to, panie psorze tamto. Nie

można powiedzieć, Goworek nawet nie najgorzej mu radził, tylko że na starość był

przygłuchy i różne nieporozumienia z tego wychodzili. Leszek mówił o juszce, a

ten o pietruszce.

Nie kazał mu się Goworek wtrącać, jak się stryjeczne bracia między sobą o miasto

Poznań kłócili, a on nie mógł się z niem dogadać, krzyczał mu do ucha i

krzyczał, i nic z tego nie wychodziło. Machnął nareszcie ręką na Goworka i

pojechał ich godzić.

A to były wyjątkowe, uważasz pan, dranie, radefamilijnązwiększem

ochlajemurządzili i jak Leszek do łaźni poszedł, żeby para ankoholizm mu z głowy

odciągła, i na namydlonej podłodze się poślizgnął, rzucili się na niego i życie

mu odebrali. Przykre. 117

RUDY BIBER POD GRUNWALDEM

Ponieważ że z Piastuszkiewiczami jużeśmy się oblecieli, możem teraz pobarłożyć

sobie troszkie na konto drugiej naszej królewskiej rodziny, czyli tak zwanych

Jagiellońszczaków, które po Kaźmierzu Wiel-kiem przejęli cały ten nasz państwowy

majdan. Nie można powiedzieć, w ogólności chłopaki byli równe, a zwłaszcza

poniekąd sam Jagiełło, któren pod miastem Gronwaldem historyczne knoty dał

Krzyżakom.

Otóż, uważasz mnie pan, ten Jagiełło nie od razu za króla polskiego się został,

tylko się jako kawaler, jak to mówią, wżenił w interes. Królową była u nas w tem

czasie jedna panienka na wydaniu, niejaka Jadwiga. Ponieważ że posag miała

niewąski, a także samo osobiście dała się lubić i bardzo jej było twarzowo w

koronie, starających miała do nagłej krwi i trochę.

Oprócz Jagiełły, między innemy, uderzał do niej jeden szkopiak z Wiednia rodem,

niejaki Wiluś, bo oni, cholery, przeważnie Wilusie.

l tu z przykrością musiem zauważyć, że na razie Jagiełło był u Jadwigi fatalnie

przegrany. Wiluś ładnie się nosił, łeb miał stale i wciąż zaondolowany, walczyka

wiedeńskiego ładnie odstawiał. "Usta milczą" i "Nad mądrem Dunajem" cienkim

głosem Jadwidze śpiewał i różne prezenta jej odpalał, po większej części bukiet

z samych róż i kolońskie wodę z potrójnem zapachem. Dla przyszłej teściowej

znowuż butelkie gorzkiej wody "Franciszka Józefa" zawsze miał przy sobie.

A Jagiełło, mężczyzna poważny, w średniem wieku, jak już przytar-gał coś z sobą,

to albo dwa kila litewskiej kiełbasy, albo literek żubrówki z trawką w środku.

My oba wiedzielibyśmy, co z tem zrobić, ale Jadwiga wolała kolońskie wodę. Rzecz

gustu i nie będziem jej za to pod krytykie brali. Totyż Jagiełło, któren do

Krakowa ze swojem stryjecznem braciszkiem, Witoldem, z Wilna w konkury

przyjechał, na ksiutach pod Floriańską Bramą nieraz ją z tem wiedeńskiem

ancymonkiem nakrywał. Aż koniec końców się zgniewał, przyszedł na Wawel i mówi

do Jadwigi:

- Widzę, że to panna Dziunia balona z tem szkopem ze mnie odstawia, to w taki

sposób mówi się trudno i wysiadka! O królewskie posadę mnie się nie rozchodzi,

bo u siebie w Wił nie, Bogu dzięki, mam co zjeść i wypić i krakowska kuchnia,

poza jedną może kiełbasą, nie powiem, żeby znowuż taka ważna była. Rozchodziło

mnie się o to, żeby Litwinów pochrzcić, które za poganów do dziś dnia chodzą i

wstyd mnie w towarzystwie robią, bo jak się należy świętych nie mają, tylko do

różnych węży się modlą. A co to za święty, któren człowieka podczas nabożeństwa

w pierwsze krzyżowe może ugryźć, tak że

w krótkich abcugach zakituje. Ale trudno się mówi, niech tam moje rodaki w

dalszem ciągu do węży litanie odmawiają, do choinek w świętych lasach się modlą

i u wajdelotów zamiast u naturalnych księży spowiadają, milcz, serce, i moje

uszanowanie, idę na stacje po bilet do Wilna dla mnie i dla braciszka.

A trzeba panu szanownemu wiedzieć, że Jadwiga była nadzwyczaj pobożna i ogromnie

się temy wężami martwiła, totyż przykro jej się zrobiło i zgodziła się za

Jagiełłowe zostać. Z miejsca Wilusiowi kota popędziła. Mentryki w parafii

wyrobili, wyciągi z ksiąg ludności w komisariacie poświadczyli i był ślub.

Już na drugi dzień Jagiełło wajdelotów do mamra, świętych węży, drani, do

zoologicznego ogrodu opylił, a Litwinów dawaj chrzcić. Na zachętę każden jeden

nowy chrześćjan garnitur i parę kamaszy otrzymał. Przydziałowe to byli kompleta,

z felerkamy, ale zawsze lepsze niż skórki królików, w których przedtem Litwini

chodzili. Jak ją pan naciągłeś na przód, to z tyłu panu cielesna autonomia

wyłaziła, a na odwrót - jeszcze gorzej.

Wiluś, łachudra, cięty, że mu się taka partia wymkła, bo już był pewny, że się

na Wawel wtranżoli i co się da z mebli, a także samo lanszaftów do Niemiec

wywiezie, poleciał na skargie do Krzyżaków. Krzyżaków także samo cholera ciskała

na te małżeństwo, bo zamiaro-wali Polskie i Litwę po kolei wykołować, a teraz

bojeli się, że same poważny wycisk od Jagiełły mogą otrzymać. Toteż zaczęli się

do wojny szykować. Ale Jagiełło nie frajer, zebrał co się dało wojska i jazda na

nich.

Król w pałatce jak raz siedział z Witoldem na polu bitwy pod Gronwaldem, a tu

kołdra, co w drzwiach wisiała, się podnosi i dwóch Krzyżaków wchodzi, pierzynę z

sobą przynieśli, a na niej dwa pałasze. Król się na famielianta spojrzał, a ten

znowuż na niego i myślą: "Na cholerę oni te pościel tu wnoszą?" A Krzyżaki się

ukłonili i zaznaczają:

"Te pałasze, proszę króla, tośmy na to przynieśli, żebyś się król miał czem

bronić".

Ten Witold był czarny, kindziorowaty i znakiem tego raptus, poderwał się z

krzesła i mówi:

- Władek, drakie z nas robią, nie wytrzymam! Ale Jagiełło go posadził i

zaznacza:

- Tylko bez nerw, ja się tu zaraz z niemy oblecę.-l odpowiedź daje, że się te

pałasze przydadzą, żeby jem większe knoty spuścić, l tak się stało. Taki dostali

wycisk, że zjeżdżali spod Gronwaldu, aż się jem komże wiwali.

Ale nie od razu. Litwini na razie zdrefili i chodu. Jeden Krzyżak z rudą brodą,

jak to widzi, zdzielił konia nahajem, pikie nastawił i leci prosto na króla,

któren z boku stojał i na bitwę kapował.

- Był to, zdaje się, rycerz niemiecki, Dipold Kikerziczvon Dieber-wtrąciłem

przypomniawszy sobie nagle zapamiętane jeszcze ze szkolnych czasów dziwne to

nazwisko.

- Faktycznie! - powiedział pan Piecyk-von Biber. tnatepamiątkie każdego faceta z

brodą ,,bibrem" teraz nazywamy.

Nie wydało mi się to prawdopodobne i usiłowałem zaprzeczyć, ale pan Teoś

spojrzał na mnie surowo i wznowił wykład:

- Otóż, uważasz pan, ten rudy biber zapycha z piką na króla, żeby mu krzywdę

zrobić, ale widzi to biskup Zbigniew Oleśnicki, któren stojał obok króla, i jak

się nie odwinie, jak nie gwizdnie szkopa pastorałem, z miejsca zimnem trupem go

położył.

- Zaraz, zaraz, panie Teosiu - przerwałem znowu. - Pan, zdaje się, coś

pomylił... Zbigniew z Oleśnicy znacznie później dopiero został biskupem, podczas

bitwy grunwaldzkiej, według historyków naszych, był ,,młodym pisarzem

królewskim" i nie pastorałem, ale ,,ziomkiem kopii zwalił Niemca z konia na

ziemię".

- Co insze historycy mówią, to mnie nie obchodzi - odrzekł na to chłodno pan

Piecyk - po mojemu był biskupem, a ponieważ że duchowieństwo nawet na polu bitwy

bez broni się znajduje, musiał go zaprawić pastorałem! Zresztą, czem go

załatwił, rzecz obojętna, dosyć natem, że rudy biber z miejsca kojfnął. Litwini,

jakzobaczyli, co się dzieje, o mało nie spalili się ze wstydu, że duchowna osoba

sama się fatyguje, caf-li się nazad i razem z Polakami wykończyli Krzyżaków na

cacy!

JAGIELLONKA TRZEPIE ARRASY

- Jak ten, uważasz mnie pan, Hendryk Walery do Francji najechał, Polska nie

wiedziała faktycznie, co dalej robić; niby to król jest, na forsie i markach

pocztowych figuruje, a rzeczywiście jest nieobecny. Nieprzyjemna sytuacja, jak

pragnę zdrowia, się wytworzyła. Różne zagraniczne ambasadorowie przyjeżdżają na

Wawel troszkie o polityce porozmawiać i kielicha sobie przy tej okazji trzasnąć,

a także samo przyzwoicie zakąsić, a tu król się nie pokazuje. Minister

zagraniczny tylko do nich wychodzi i ni to, ni owo jem od rzeczy opowiada. A to

król nieczasowy, a to głowa go boli, wziął kogutka i położył się przekimać, i

temuż podobnież. Ale można było tych codzoziemskich cwaniaków trajlować tak

tydzień, dwa, dłużej się nie dało.

A Walery temczasem w Paryżu siedział i w Krakowie się nie pokazywał. Totyż nasze

przodki wyszli koniec końców z nerw i rejen-talne wezwanie mu posłali.

,,Albo wracasz król do roboty, al bo wont z posady bez trzymiesięcznego

wymówienia. Innego się zgodzi. Nie brak bezrobotnych króli na

świecie." Ale Walery tak się temy flakamy z pulpetamy wystraszył, że za żadną

cholerę nie chciał się wrócić. Nie chciał i już.

Wtenczas zebrali się ministrzy i mówią: ,,Pies z niem tańcował, nie, to nie,

nasza Andzia będzie u nasz za królowę!"

Ta Andzia to była, uważasz pan, Jagiellońszczanka z domu, siostra Zygmonta

Augusta, panienka, jak to mówią, w starszem wieku, ale jeszcze na chodzie.

Została się za królowe i musiem przyznać, że rządziła pierwsza klasa z

przybudówką. No, bo jeżeli weźmiem to życiowo, ktoże mógł się jej sprzeciwić.

Jeżeli owielekażdenznas.jak ma się z żoną przekomarzać, woli uszy po sobie

położyć i powiedzieć:

"Tak, tak, masz rację, tylko stul mordę, najdroższa, bo głowa mnie od tego

pęka". To masz pan pojęcie, co się musiało dziać, jak taka starsza kobieta w

koronie na głowie przyszła na radę ministrów i zaczęła ich pod krytykie brać, że

źle rządzą. Z góry na wszystko się zgadzali, tylko każden uważał, żeby czasem

berłem w ciemię go nie zaprawiła.

Ale znudziło się jej, ma się rozumieć, za samotne królowe być, bo mówi:

- Za dużo mam roboty. Nie wiem, za co się wpierw łapać, czy do sejmu lecieć, czy

na jesienne maniebry wojskowe jechać, czy prania dopilnować, a do kuchni także

samo trzeba zajrzyć, bo masła za dużo wychodzi. Arrasy, czyli perskie dywany,

obowiązkowo muszę samodzielnie ze ścian pozdejmać i wytrzepać jak się należy, bo

mole się wdadzą i za sto lat potomki mnie obszczekają, że Anna Jagiellonka była

flądra.

Ale, tak między nami mówiąc, przypuszczam, że rozchodziło się jej także samo

troszkie o tak zwane szczęście małżeńskie, czyli że miała życzenie własnego męża

posiadać, któremu można by było łeb suszyć skolko ugodno, a on by nie mógł się

podać do dymisji, jak ministrzy. Skopiowała, ma się rozumieć, do gazet

zagranicznych ogłoszenie matrymonialne w te słowa:

,,Panna od lat 40, niedzisiejszych poglądów, w braku znajomości poszukuje pana w

średnim wieku, może być i młodszy, do dobrze prosperującego królewskiego

interesu w kraju rolniczem. Małżeństwo niewykluczone. Oferty tylko poważne z

fotografią. Kraków, "Czytelnik", Wielopole 1"... i temuż podobnież.

Ma się rozumieć fotografie zaczęli nadchodzić tysiącamy. Rzucili się do Krakowa

na wyścigi różne zagraniczne hrabiowie i książęta:

austryjackie, rosyjskie, niemieckie. Ale najprędzej przyjechał z Budapesztu

Węgier, niejaki Stefan Batory, wszystkich odstawił i żywo, nawet bez zapowiedzi,

wziął z Andzia ślub i tem inszem frajerom nawet kosztów podróży nie miał kto

zwrócić, bo "Czytelnik" także samo nie chciał o niczem słyszeć.

JAK SOBIESKI "PRZEROBIŁ" CESARZA

- Byłem, panie szanowny, wczoraj cały dzień w Wilanowie - zaczął pan Piecyk.

- W celu?

- W celu, żeby sobie, jak się należy, króla Sobieskiego przypomnieć, o którem

będę miał zaszczyt dzisiej parę słów zaznaczyć.

- Jak to o Sobieskim? - przerwałem zaniepokojony. - Przecież, o ile pamiętam,

dziś kolej na króla Michała Korybuta Wiśniowiec-

kiego.

- Wiśniowiecczak, faktycznie, był parę lat za króla, nawet, nie

można powiedzieć, chłopak porządny i z dobrej rodziny, ale ciepła klucha, czyli

lelumpolelum i w temciężkiem czasie nie nadawał się dla nasz, dlatego tyż nie

zamiaruje się nad niem rozczulać. Kawał Polski Turkom oddał, czem niemożebnie

mnie zgniewał i dlategożem go wykreślił z historii. Dla mnie go nie było. O,

Sobieski to jest król, jak się należy, kawał chłopa, Turkom knoty zasuwał raz

koło razu, niemożebnie austriackiego cesarza Leopolda obciął, Wilanów, jak się

należy, wyszykował, o niem możem sobie porozmawiać.

- Ale słyszałem, że za bardzo był uległy wobec swej małżonki, Marii

Kazimiery.

Pan Piecyk spojrzał na mnie przeciągle:

- Czego, uległy? A każden z nas nie posiada swojej Marysieńki? Każden z nas za

takiego znowuż mocnego kozaka jest w domu?

Szybko zmieniłem temat, kierując rozmowę na wyprawę wiedeńską.

- Z tem Wiedniem, to, uważasz pan, było tak. Król Sobieski jak raz

drogie pod Wilanowem drzewkamy wysadzał, kiedy przyjechali austriackie szkopy i

dawaj przed nim klękać i prosić, żeby jechał pod Wiedeń, bo Turki niemożebny

okład jem dają i w kocioł ich wzięli pod samą stolicą. Król drzewko odstawił pod

ścianę, spojrzał się na

szkopów jak na wariatów i zaznacza:

- A choleraże mnie do tego, że wasz leją, co ja z wami, na jeża strzyżone,

dzieci chrzciłem czy jak, żeby dla waszych pięknych oczów rolniczą rozrywkie

rzucać i tłuc się na drugi koniec świata? A jak Wiśniowiecczakowi Kamieniec

Turki odbierali, tośta mu pomogli? Paszliże wont, nie denerwujcie króla-rycerza!

Dosyć mam już być za przedmurze chrześcijaństwa, na letniakach chcę trochę

posiedzieć.

Poszliże wont! Ale Austriacy, szemrane cwaniaki, wstali z kolan, otrzepali

portki

z ziemi i nadmieniają:

- No, dobra, nie to nie, niech tam turecki sułtan w dalszem ciągu po haremie

chodzi, 365 żon po łopatkach klepie i śmichy-chichy sobie uskutecznia, że takich

Sobieskich ,,trzech na kilo u niego wchodzi",

że z przedmurzem lipa, jednem słowem, że król dlatego pod Wiedeń nie chce

jechać, bo mojra odczuwa.

Dał się naciąć Sobieski, obsztorcował sułtana, Austriaków, piekło w całem domu

zrobił, że aż szyby dzwonili, ale koniec końców wsiadł w kolejkie i do Warszawy

do Gienieralnego Sztabu pojechał. Kazał ogłosić mobilizacje i jazda pod Wiedeń.

- Podobno Maria Kazimiera maczała w tym ręce - zauważyłem nieśmiało.

- A jeżeli o wiele nawet tak, to co? Jak żona łeb dzień i noc mężowi przez

tydzień suszy, to można jej takiej drobnostki odmówić? Dużoś pan takich mężów

widział?

Zamilkłem. A pan Piecyk mówił dalej:

- Zły jak wielkie nieszczęście przyjechał król pod ten Wiedeń. Wjechał z

huzaramy na takie górkie, konia nahajem i na dół. Sułtan jak raz w pałatce

siedział, kawę po turecku popijał, a jedna żona przed niem tańczyła "polkie z

wężem". A tu pałatka się przewraca i wiata na koniu Sobieski. Jak zobaczył

sułtana, przypomniało mu się, coAus-triaki mówili, i krzyczy:

- Achże ty kawą z fusamy szprycowany, coś ty za głodne kawałki opowiadał!? Kogo

u ciebie trzech na kilo wchodzi?! - A potem do sułtanowej zaznacza: - Pokaż pani

na chwilkie tego węża!

Odebrał jej węża, za kuper go i lu niem sułtana w mordę raz, drugi, trzeci, aż

wąż zakitował, a sułtan spuchł równo na obydwie strony.

- No nie, to już chyba przesada. Ani historia, ani legenda żadna o takim fakcie

nie wspomina - zaoponowałem.

- Czy wspomina, czy nie wspomina, domyślić się możem, że tak być musiało - rzekł

ostro pan Piecyk i wykładał dalej:

- Jednem słowem, Turki w drebiezgi zostali rozbite, a Sobieski kazał zapakować

sułtańskie pałatkie, węża wypchać i odesłać do Wilanowa. Sam zajął najładniejsze

mieszkanie w mieście i poszedł się przekimać.

Na drugi dzień defilada. Orkiestra podgrywa wiedeńskiego walczyka. Z jednej

strony Sobieski zapycha na tureckim ogierze, a z drugiej strony cesarz Leopold w

damskiem kapeluszu z rajeramy na dorożkarskim koniu, bo lepsze sztuki Turki mu

zabrali. Podjeżdżają do siebie i żaden nie ma życzenia pierwszy się ukłonić.

(Sobieski - faktycznie, jakiem prawem? A cesarz, bo kawał drania.) Byliby już

przejechali koło siebie jak dwa nieznajome osobnicy, ale Sobieski myśli sobie:

,,Czekaj, lebiego niewidymko, ja cię przerobie". Podnosi rękiewgórę, cesarz

myślał, że król się kłania, ściąga żywo kapelusz ze łba, aż pióro złamał. A

Sobieski mówi:,,A kiszkie z grochem "-i pod kręcą staropolskiego wąsa.

Publika w śmiech, cesarz niemożebnie obcięty, jednem słowem, chasena z

historycznem wydźwiękiem.

SEJM W KARAFCE

Jaki tam był król Stasio, taki był, ale koniec końców chciał się przyczynić i

troszkie porządku w Polsce zaprowadzić. Nie udało mu się to, bo był facetem

cykoryjnem i za dużego mojra przed sąsiadamy odczuwał. Na razie wziął się dosyć

ostro do roboty, sejm czteroletni zwołał i tak zwane prawo "waty" w kibinimatry,

czyli na zbitą twarz,

wyrzucił.

A te prawo było takie, że o wiele w sejmie znalazł się chociaż jeden

poseł, któren podczas głosowania nad jakiemś programem krzyknął jedne tylko

słowo: ,,Wata!", sejm był nieważny, posłowie brali forsę i rozjeżdżali się do

domów, l to bez różnicy, czy ten ów poseł był zalany w dym, czy wszyscy

wiedzieli, że za forsę to zrobił.

Bywszy na miejscu dawniejszego marszałka sejmu, wziąłbym takiego drania za

krawat, za filar wyprowadził i powiedział:,,Chuchnij no, poseł!" - i jeżeli

tylko mało wiela ankoholizmem by podjeżdżał, ledykimacje poselskie, zniżkie

tramwajowe i bezpłatny bilet kolejowy ,bym odebrał, żeby go niedotykalności

pozbawić, a potem odwrócić bym mu się kazał i kopniaka w pierwsze krzyżowe

zasunął: ,,Wont siroto bez ojca i matki, jak nie umiesz się w sejmie, jak się

należy, prowadzić". Ale wtenczas inaczej było, cały sejm przez jednego drania

się rozjeżdżał i nie można było żadnej sprawy po formie

załatwić.

Nawet jak Konstytucje 3 Maja się uchwalało, trzeba było sejm

w karafkie nabić. A detalicznie było tak:

Bojał się król i lepsze posłowie, żeby dranie ,,waciaki" nie zaczęli

jem szurać przy głosowaniu nad tą konstytucją, to nie mieli inszego wyjścia,

tylko do pucu naznaczyli posiedzenie na piątego maja, a w tem trakcie po cichu

trzeciego się zjechali i całe te robotę bez

tamtych łobuzów odwalili. Tamte przyjeżdżają piątego, a woźne w sejmie w śmiech,

że

niemożebnie w karafkie zostali nabite, i kota jem pognali.

Ale cóż, konstytucja była dobra, różne prawa ponaznaczała, że nasza kochana

Polska mogła się była jeszcze wyratować, ale sąsiedzi do tego nie dopuścili. A

najgorszy był, ma się rozumieć, szkop - cara zbontował, Austrie, cholerę,

napuścił i wszystka trzech się za nasz wzięli. Kościuszko walczył, szewc

Kiliński zdrowo się z warszawskie-mi remiechami na Starówce namęczył. Józiek

Poniatoszczak chciał także samo odrobić to, co stryjo naknocił, ale się koniec

końców

uszarpali.

Józiek różnie próbował, w jakiś czas potem z niejakiem Napoleonem się spomknął,

któren w tem czasie za dużego kozaka był i całej Europie knoty zasuwał, ale

koniec końców leżał jak neptek. A Poniatoszczak życie przy niem stracił, bo

Napoleon, jak spod Lipska pryskał,

4f\A

most za sobą wysadził w powietrze ikoleżkie na drugiej stronie zostawił....

Nadmienię jeszcze tylko, że Stanisław August w mieście Petersburgu jako

bezrobotny umarł i na tem zakończem barłożenie o polskich królach.

Wybierzem się tylko jutro rzucić okiem na zamkowe gruzy, na pałac Józia "Pod

Blachą" i zobaczem, jak tam z ruchem na trasie W-Z.

NIE MA TAKIEJ KOBIETY...

Wybrałem się z Gieniuchną do Narodowego Teatru na wzruszające sztukie z życia

rodzinnego zachodnich, ma się rozumieć, szkopów. Ojciec profesor - ciepła

klucha, syn - giestapowiec, synowa - giesta-pówka, mama - kawał cholery, na

kółkach, bo na nogi nie może chodzić i wózkiem się posługuje. Jednem słowem,

rodzinka - w kit ją i na szybę, jak to się mówi. Ale rozrywka duża i pouczająca.

A zaczęło się od tego, że jak żeśmy przyszli do tego teatru, zwróciło naszą

uwagie, że poważny facet w ciemnem garniturze z setki eksportowej, taki jakiś

ala derektor, lata tam i nazad po tak zwanem hallu. Na zegarek patrzy i co i raz

na ulice wygląda. Czem bliżej siódmej było, tem więcej z nerw wychodził, woźnych

się o coś pytał, kontrolera zaczepiał i w ogólności ganiał tam i nazad jak kot z

pęcherzem. Dziwiło nasz to mocno.

- To nic innego nie jest, Gieniuchną - mówię koniec końców do małżonki - tylko

królowa ma tu przyjechać!

- Nie może być...

- Przekonasz się. Zwiedza Warszawę od deski do deski, to i tu przyjdzie.

Bardzo się Gieniuchną ucieszyła, bo nigdy jeszcze nie widziała królowej w

wielkości naturalnej, i zdenerwowane w najwyższem stopniu zaczęliśmy latać za

tem facetem. Już było po trzeciem dzwonku, kiedy szum się na ulicy zrobił,

jakieś samochody zaczęli podjeżdżać. Główne drzwi się otworzyli i ktoś z

niemożebnem hukiem wtoczył do teatru dużą, cynkową, familijną balie.

Gieniuchną krzykła:

- Jest, jest, królowa!

- Coś ty, z balią?! - mówię do niej.

- A dlaczego nie? Może Cedet zwiedzała i jak raz balie dawali. Nie ma kobiety,

żeby nie wzięła. Królowa nie królowa, każda się skusi. A niezależnie jest to

osobistość gospodarna, nie czytałeś w prasie, że

chociaż w drodze, obiad w Warszawie zrobiła i gości na niego

zaprosiła.

- O obiedzie, owszem, czytałem, ale o przepiórce nie. Przestaliśmy się

sprzeczać, bo po pierwszej balii pokazała się druga, trzecia i dziesiąta. Jakieś

świątecznie ubrane osoby ich wtaczali. Niektóre oprócz tego mieli kubły i

durszlaki.

- Widocznie i świta królewska się obkupiła w cynkowe naczynia -zaznacza Gienia i

widzę, że przybladła z zazdrości.

Podlałam do jednego eleganckiego faceta, któren z widłami do teatru przyjechał,

i pytam się, czyw Brukselji tyżtych rzeczy dostać nie można, l on mnie dopiero

wyjaśnił, że wycieczka nie jest z Brukselji tylko z Konina. Nie miał czasu

dłużej ze mną rozmawiać, bo leciał na sale ale z widłami go nie wpuścili i

musiał zdać do szatni, gdzie rozgrywali się rozdzierające sceny. Publiczność ani

rusz nie chciała się rozstawać ze swojem blaszanem towarem.

- Balie nam poginą, łopaty się pomieszają! - rozpaczali widzowie, ale nie było

rady. Powoli się wszystko uciszyło, światło zgasło i przedstawienie się zaczęło.

Tylko Gienia gdzieś mnie kamfory dostała. Przepadła - kamień woda. Dopieru

podczas ostatniego aktu jakiś hałas się zrobił przy drzwiach, pokazało się, że

to Gieniuchna ma życzenie na sale balie wtoczyć. Nie doszło do tego, musiała

zostawić na dole, ale brytfanny nie oddała. Położyła mnie ją na kolanach i mówi:

- Z ledwością zdążyłam do Cedetu przed zamknięciem. Taką jem litanie wyczytałam,

że chociaż ja nie z wycieczki, musieli mnie balie i brytfankie sprzedać. Nie

miałbyś sernika na Wielkanoc!

Jak publika potem z tego przedstawienia wychodziła, to taki był raban, brzdęk,

szczęk i huk, że konie się na ulicy płoszyli, a przechodnie uciekali na drugie

stronę, bo myśleli, że się teatr wali.

,,Niemcy" podobali nam się nadzwyczaj. Gienia zachwycona. Mówiła, że nigdy

jeszcze nie wyniosła ze sztuki tyle korzyści.

KUDY MU DO KIERCELAKA!

- No i jak, panie Królik, byłeś pan w tem nowem Pedeciaku na

Wolskiej?

- Rzecz jasna, że byłem.

- l jak się panu spodobało? Podobnież lokal luksus i różne rzadkie wynalazki tam

sprzedają?

- Na przykład?

- Na przykład szklanki ze sodkami, kieliszki na sztuki i msze? niespotykane

zdobycze nauki w tem rodzaju.

- Faktycznie tak jest. Lokal wybudowany tak, że mucha nie siada. Najładniejszy

podobnież Pedet w całej Polsce. W środku na głównych ścianach masz pan

wymalowane w zielonem kolorze lanszafta w charakterze rebusów do nagrody. Mądrze

to jest wykompinowane, żeby się publika w ogonkach nie nudziła. Nie stoisz już

pan bezczynnie, nie kłócisz się pan z ludźmi, bo umysłową pracą jesteś pan

zajęty, co który lanszaft przedstawia. Ja, na przykład, pół godziny żem się

przyglądał i dopiero jedną krzyżówkie rozwiązałem, że widoczek walkie z anko-

holizmem, czyli płukanie żełądka przez doktora Pogotowia, ukazuje. Bardzo

pouczająca rzecz. Ale najwięcej mnie się spodobało, że tak zwanego jarzynowego

światła nie ma, tylko naturalne żaróweczki (gdzie oni to wyfasowali) w

leguralnych, ma się rozumieć, kryształowych kloszach całe oświetlenie lokalu

stanowią. Widno, ładnie, przyjemnie.

- Tylko, uważasz pan, nie wiem, czy to jest słuszne?

- W jaki sposób?

- A w taki, że te jarzynowe światło po to było zastosowane w sklepach, żeby

ludziom towary obrzydzić. Na przykład, w takich,.Delikatesach" patrzysz pan na

polędwice w szarozgniłem kolorze i cały apetyt panu przechodzi, i nie kupujesz

pan pół kila, tylko dziesięć deko, przez co reszta osób w ogonku może przez

sklep, jak się należy, być obsłużona i nikt nie odejdzie z pustemi rękami. Albo

w kawiarni, jak pan spojrzysz na te cytrynowe facetki z sinemi ustami, randki

się panu odechciewa i zapychasz pan żywo do domu swojej rodzinnej komórki

pilnować. W tem wciskiem Pedeciaku towary na wesoło oświetlone niedługo polezą i

co i raz trzeba będzie wstawiać nowe.

- O to niech się derekcja martwi.

- W każdem bądź razie wolska zastawa zdobyła niewąską placów-kie. Inne dzielnice

będą jej zazdrościć takiego Pedeciaka.

- A wiesz pan, dlaczego właśnie na Woli taki najlepszy powstał?

- Bo się derekcja przed Kiercelakiem bojała zawstydzić. To był, panie szanowny,

Pedet, chociaż na świeżem powietrzu! Wszystko, od kamasza do wiewiórki, od

gramofonu do flaków z pulpetami, mogłeś pan dostać. Psy w najmodniejszych

fasonach, żółwie i gołębie. Nawet bengalskiego tygrysa mógłbyś pan tam zamówić,

ukradliby z ZOO i dostarczyli. Kudy temu Pedetowi do Kiercelaka:

- No, faktycznie, ale i tak się starają, nie można powiedzieć...

PUTRAMENT CZY CHATISOW?

Bawiłem, proszę ja kogo, w przeszłą niedzielę przez dwie godziny na tem całem

kiermaszu książki na świeżem powietrzu w Alejach. Była ze mną, ma się rozumieć,

Cienia i szwagier Piekutoszczak. Ja miałem życzenie wygrać na książkowej loterii

,,Pana Tadeusza", szwagier -motocykl, a Gieniuchna znowuż poszła w tem celu,

żebyśmy się oba nie pomylili i zaczem na kiermasz, nie zajechali na Służewiec,

gdzie -

jak wiadomo - konne wyścigi się odbywają.

- Już ja wasz znam - powiedziała - zaczem na ,,Pana Tadeusza" złotówkie

postawić, wolicie piętnaście wyłożyć na ..Dogmata". Zaczem na Zofie Nałkowskie

złotego zarezykować, wolicie ,,Naszą Maleńką" dużą forsą zagrać. Nie Putramenta,

tylko Chatisowa macie

chęć obstawić.

- Ależ ty się mylisz, Gieniuchna, ani,,Dogmat", ani,,Nasza Maleńka" dawno już

nie latają. Chatisow już nie jeździ - mówię do niej.

- Już wy sobie tam nowych pewniaków znajdziecie, żeby piechotą ze Służewca

wrócić. Ale nic z tego. Do Elizy Orzeszkowej się dzisiej

palcie. Na Bolesława Prusa parę złotych rzućcie.

W ogóle przez te parę lat, co te miesiące oświaty się odbywają,

Gieniuchna niemożebnie oblatana w książkach się zrobiła. Przebiera w literatach

jak w ulęgałkach. Każdego jednego zna od dziecka. Pokazywała nam na kiermaszu

tych różnych poeciaków, co za stołami siedzieli i za niedużą dopłatą na żądanie

klientów po parę słów

dopisywali do swoich książek.

Zaraz z samego brzega siedział starszy facet w okularach, podobnież niejaki

Wiktor Hugo, któren napisał pouczającą książkie ogrodniczą o plantacjach

miejskich w Paryżu, pod tytułem ,,Wierzby nad Sekwaną". W młodości, jako artysta

filmowy, bardzo ładnie odegrał w obrazie ,,Nędznicy". Ale teraz się do tego nie

przyznaje. Jak się Gienia go o to spytała, wyparł się w żywy kamień. Sodowa woda

uderza niektórem do głowy.

Koło niego figurował alegancki młodziak na poleczkie z przedziałkiem, podobnież

Brandys, młodszy z braci bliźniaków. Oba piśmienne, oba bardzo ładne kawałki

odstawiają do płaczu i do śmiechu. Książki ich idą jak woda. Zwłaszcza poniekąd

sensacyjna, erotyczna powieść młodszego Kazia o pięknej Helenie pod tytułem

,,Troja miasto otwarte". Cała seria liczy już kilkadziesiąt tomów i kudy

jeszcze do końca. Złote jabłko!

Na lewo pod kasztanem wysoki podstawny mężczyzna opylał swoją

książkie pod tytułem ,,Uczta Baltazara".

Gienia nam wytłomaczyła, że ten pod kasztanem, to właśnie sam Baltazar, czyli

tak zwany kucharz doskonały, któren ułożył nowoczesną demokratyczną książkie

kucharską, jak urządzić duże przyjęcie

wyłącznie przy pomocy wyrobów garmażeryjnych z królika, dlatego tyż przyjęcie

takie nazywa się także samo królewskie. Tylko w książce tej nazwy nie ma, bo

cenzura nie puściła. Dlaczego, nie będziem się wtajemniczać. Wydanie nowe,

poprawione przez WZG.

Ponieważ zbliżają się moje imieniny, Gienia kupiła książkie, prosiła tylko

obywatela Baltazara, żeby i jej dopisał przepis na szarlotkie z kremem. Ale

powiedział, że nie zna. No, faktycznie, szarlotka z królika zrobić się nie da.

Później poszliśmy grać. Ja nie wygrałem co prawda "Pana Tadeusza", tylko rzecz

zbliżoną, a mianowicie ,,Atlas grzybów jadalnych i trujących". Szwagier nie

wygrał motocykla, tylko rower. A detalicznie książeczkie pod tytułem ,,Rower",

czyli poradnik, jak zreperować samemu nawaloną kichę, scentrowane koło czy

skrzywiony pedał. Ale i tak byliśmy zadowolnione. Widzieliśmy Wiktora Hugo,

kupiliśmy troszkie książek. Na Służewcu mogło być rozmaicie.

7S

OCZKIEM WYŻEJ

Każden uważny czytelnik prasy już dawno wie, że tak zwana stopa życiowa

niemożebnie się u nas ostatnio podniosła. Nie mamy jeszcze co prawda w

dostatecznej ilości takich wynalazków, jak spodki do szklanek, ale, na przykład,

przeczytałem świeżo w gazetach, że od trzeciego czerwca nikt już w Polsce nie

będzie jeździł kolejami trzecią klasą, tylko drugą, a na specjalne życzenie

nawet pierwszą.

Że co? Że zalewam kolejkie? Nic podobnego. Wyraźnie pisało wczoraj w ,,Życiu

Warszawy": ,,3 czerwca wejdzie w życie nowy rozkład jazdy pociągów pasażerskich

i z tym dniem zostaną zastosowane na całej sieci PKP zmiany w znaczeniu klas

wagonów. Dotychczasowe wagony klasy drugiej otrzymają oznaczenie jako klasa

pierwsza, zaś wagony klasy trzeciej jako klasa druga". Jednem słowem, kto do tej

pory jeździł trzecią, będzie teraz zasuwał drugą, a kto zapylał drugą, otrzyma

tak zwany awans społeczny na pasażera pierwszej klasy, czyli że - jak się to

mówi - oczkiem wyżej.

Właściwie powinno być jeszcze inaczej. Znaczy się, każden pasażer, udający się

wieczorową porą w dalszą podróż, jeżeli się rozchodzi o równość, powinien mieć

miejsce sypialne. Botoniejestwporządku, żeby jeden obywatel stał przez całe noc

w korytarzu na jednej nodze, trzymając się klamki od drzwi z napisem,,zajęte",

adrugi wtem czasie leżał pod kordłą ,,Orbisu" i uderzał w kimono jak w swojem

własnem łóżku.

"Orbis" nawet z miłą chęcią by nam to urządził, tylko że derekcja kolei nie chce

się zgodzić, bo, na przykład, taki pociąg do Szczecina, złożony z samych wagonów

sypialnych, musiałby posiadać z pięć kilometrów długości i żadna maszyna by go

nie pociągła. Z powodu więc trudności technicznych całkowita równość w narodzie

nie może być jeszcze chwilowo zaprowadzona. Da się to zrobić dopiero wtenczas,

jak wszyscy będziem się posługiwać wyłącznie europlanami. A w ostateczności, jak

każden z nas będzie mógł sobie kupić w Cede-cie samochód. Większe rodziny

"Warszawę", kawalerowie i rozwodnicy "Syrenkie", której typ już, już podobnież

przejdzie do masowej produkcji.

Na razie pokazało się troszkie rowerów, ale bez latarek, bo żarówek w żaden żywy

sposób nie można wyprodukować.

W każdem bądź razie te przemalowanie numerów klas na wagonach musiem uznać za

poważne walkie klasowe w kolejowej drodze żelaznej do socjalizmu.

J9

ZNAJOMY SŁOŃ

Każdego jednego warszawskiego rodaka niemożebnie rąbnęła wiadomość, że zwierzęta

w naszem ZOO na potęgie kitują. Jak słonica "Kasia" oczy zamkła, nic żeśmy

jeszcze nie mówili - słoń stworzenie śmiertelne. Jak poszedł za nią,,Partyzant",

także samo był spokój, bo wszyscy myśleli, że z tęsknoty za małżonką. Ale jak

jednego dnia osiem małp kojfnęło, strusie kangura opchli, a lwy o mały figiel

byliby wtroili jednego pijanego, któren wlazł do nich do klatki i zaczął ich

papierosami "Sport" częstować - raban się zrobił straszny, że z tem naszem

ogrodem nie jest git.

Zrobiło się renament i co się okazało: połowa zwierzyny na tamtem świecie, a

reszta nosami się podpiera, i jak to mówią, na księżą oborę ogląda. Jak tak

dalej pójdzie, to jeże, krety i wróble nam się zostaną.

Trzeba było z miejsca zacząć działać. No to, rzecz jasna, zwołało się zebranie

przedstawicieli. Każden ma się rozumieć zabierał miarodajny głos. Najsampierw

przedstawiciel derekcji założył mowę na temat "Hipopotan w obliczu XX Zjazdu",

po czem sekretarz popu odpowiedział mu referatem "Trzecie plenum a zwierzęta

futerkowe". Następnie zabrała głos kasjerka męskiego oddziału 00 w ZOO w sprawie

papieru, a później zaczęła się tak zwana ożywiona dyskusja. Przedstawiciel MHM,

czyli Miejskiego Handlu Mięsem, towarzysz Smaczny, podsumował, że trzeba

faktycznie zająć się tem ogrodem, ale nie

galopkiem, nie spieszyć się zanadto. Znaczy się, poczekać aż ostatnia małpa

kopyta wyciągnie, i założyć na terenieZOO zimny wychów świń rasowych, przez co

zwiększy się podaż serdelków w "Delikatesach". Świnie dobrze się hodują w naszem

klimacie, z małpami same zmartwienia.

Na to przedstawicielka Ligi Kobiet obcięła towarzysza Smacznego, że ma bezduszny

stosunek, i zrobiła propozycje, żeby właśnie z powodu tego cholernego klimatu

zamówić w Cepelii wełniane sweterki dla lwów, tygrysów i innych zwierząt rodem z

ciepłych krajów. A także samo włóczkowe czapeczki z nausznikami.

Delegat Ubezpieczalni Społecznej doradził, żeby wszystkiem zwierzętom oraz

załodze i derekcji zrobić lewatywę z rumianku. Ale ten wniosek nie przeszedł, z

powodu że lwy mogą się nie zgodzić.

Na tem zebranie, po odśpiewaniu kilku pieśni rewolucyjnych, zostało się

zamknięte.

Nie zabierał głosu tylko dawniejszy derektor ZOO, doktor Żabiński, podobnież

duży fachowiec na szczot najrzadszej nawet zwierzyny, a to dlatego, że nie był

zaproszonem. Jak słychać, na przeszkodzie stoi mu ciągle stara ankieta, w której

jak byk jest wypisane, że miał znajomego słonia za granicą.

M

PRZY JAJECZKU

- l patrz pan, panie Koralikowski, jak się wzięli za te biurokracje. Podobnież

pięćdziesiąt procent urzędników do produkcji idzie.

- Bo ja panu powiem, nieraz było tak, że pięciu do sześciu pisarzy na jednego

fizycznego fachowca wypadało. No to nie jest w porządku, muszą, uważasz pan, te

sprawę troszkie przemeblować.

- l to nie tylko u nasz. Słyszałeś pan chyba o niejakiem księciu Moniaków,

któren ruletkie w swojem stołecznem mieście Monte Carlo prowadzi i w ten deseń

na państwowe wydatki zarabia.

- To tam nie ma Totolotka?

- Nie, bo on tylko przyjezdnych z gotówki drenuje. Ludność. miejscowa nie daje

się uderzać po kieszeni.

- Przytomniaki.

- A i tak te jego poddane byli niezadowolnionez niego, że bezdzietny kawaler.

Zebrali się któregoś dnia u niego w mieszkaniu i tak do niego mówią:

- Dosyć bradziażenia się w kawalerskiem stanie. Albo się książę żenisz i o

nastęce tronu postarasz, albo redukcja, czyli że do produkcji

się wasze wysokie błagorodie przeniesie - ruletkie kręcić. A do rządzenia kogo

innego zgodzi.

Zdrefiłten książę Moniaków, widzi, żekrewa, że nie da się już dalej, jak to

mówią, z kwiatka na kwiatek skikać. Żal mu troszkie było kawalerskiej

niepodległości, bo to przyjemnie na gazomierzu do domu nad ranem wrócić i nikomu

się nie tłomaczyć. Ale myśli sobie:

"Trudno, trzeba ratować posadę". Wypisał sobie z Ameryki artystkie filmowe,

niejaką Grajcarkówne, z nią się ochajtnął. Te poddani krzywili się troszkie, że

nie z książęcej rodziny, ale jem przetłomaczył, że obecnie w rządowych sferach

miarodajnych moda z artystkami się żenić, i dali mu pozwoleństwo. Ale ma się

rozumieć pod waronkiem, że następcę tronu z tą artystką w krótkich abcugach

wyszykuje.

l jeszcze mu przypomnieli:

- Masz książę, dwa lata czasu, ale o wiele się pan w tem trakcie potomkiem płci

męskiej nie wykażesz, z przykrością zmuszone będziemy podziękować i o kiemś

innem pomyślić.

Taki dwuletni plan mu wystawili.

Starał się nawet chłopina, ale okazał się damskiem krawcem -córka na świat

przyszła. A tu czas leci, dwulatka się kończy, martwił się, ale gruszek w

popiele nie zasypiał. Nowe armatę kupił i mówi:-

- Jak się syn urodzi, sto strzałów dać z niej każe.

l, patrz pan, pomogło, urodził się chłopak jak na zamówienie.

- Wiadomo, zawsze co nowa armata, to nowa.

- Ale nie każdemu się tak udaje. Jedna cesarzowa straciła w ten deseń i posadę,

i męża. Potomstwa nie miała i wysiudali. Cesarz musiał się z nią rozejść,

chociaż starszy już człowiek, a ona młoda, przy kości i bardzo przystojna...

- A tej armaty nie mógł mu ten Moniak doradzić?

- Widocznie nie zgadało się o tem między niemi.

- Tak, tak, nawet na najwyższem szczeblu redukcja może człowiekowi zawsze

zagrażać.

- Czasy takie więcej kryzysowe.

- Czyli że zaczyna się wszystko układać normalnie, jak przed

wojną.

- Tylko że każden inaczej się musi przed redukcją bronić: król

czem innem i pan, panie Szparaga, czem innem.

- Ale jemu zawsze łatwiej.

- Kto wie, panie Szparaga szanowny, kto wie? Ja już tam wolę na

swoich rękach polegać i nie dać się.

- Czego panu przy tem dzisiejszem świątecznem jajeczku z duszy

serca życzę.

PRZERABIAMY WARSZAWĘ

Podobnież nasza Warszawa ma być przerobiona na Zakopane. To jest nie ze

wszystkiem, ale coś niecoś. Skocznie narciarskie na Wierzbnie jużeśmy sobie

postawili. Teraz tramwaje będziemy przebudowywać, w podobieństwie kolejki na

Kasprowy. Znaczy się po żelaznym szpagacie w powietrzu będą kursować. Co tu dużo

mówić, wynalazek w dechę. Pasażerów na przystanku się obliczy, forsę z góry

weźmie i wio w powietrze, bądź pan mądry, wskocz w biegu, l gapy nie będzie, i

milicja przestanie się męczyć.

Tylko o wiele to miałoby się tak ciągnąć, jak z tą skocznią, to mało kto

doczeka. Ale zasadniczo cała ta przeróbka Warszawy na Zakopane się opłaci. Po

pierwsze, z temy tramwajamy korków nie będzie. A po drugie, jaka niemożebna

oszczędność na benzynie państwowej, no i, co ważniejsze, zastać będzie można

każdego w biurze nawet w lutem i w marcu.

Bo teraz to jest tak:,,Gdzie pan derektor?" "Na konferencji w Zakopanem". "Gdzie

pan naczelnik?" ,,Wyjechał służbowo do Zakopanego". A mając w Warszawie skocznię

i zawody narciarskie, wszystkie konferencje służbowo odbywać będziem na miejscu.

To jest raz, po drugie, dewizy nie będą nam z Warszawy uciekać. Bo teraz

nadziane zagraniczne turyści wpadają do Warszawy jak po ogień i jazda do

Zakopanego na zawody, tam podpuszczać pasa i wydatki robić, a nam to już dolary

i fonciaki niepotrzebne? Do kogo ta mowa. W związku z powyższym kabaret "Gong",

któren w podziemiach Pałacu Kultury się znajduje, ma być przeniesiony na

czterdzieste szóste piętro pod iglicę i zmienić firmę na "Giewont".

Ceny, rzecz jasna, muszą być wysokogórskie. Tył kozę manko może się też

niemożebniewydłużyć.Noi kielnerów trzeba będzie specjalnie dobrać i przeszkolić

w tygodniu grzeczności, żeby gości przez okna nie wyrzucali. Bo wysoko. Ale to

są już drobiazgi detaliczne. Z tą skocznią, która właśnie w zeszłą sobotę

została się otwarta, to podobnież dlatego tak długo się ciągło, że nie wiadomo

było, czem ją faktycznie wyłożyć w zastępstwie śniegu. Musi być ślizgie, miętkie

i, o ile możności, białe. Wspominało się o tem, żeby ją wysłać słomą, a na mecie

rozścielić pierzyny i poduszki. Faktycznie skakać narciarze mieliby bardzo

miętko, no i w razie rozdarcia takiej pierzyny puch mógłby służyć jako emitacja

śniegu, czyli stanowić tak zwaną antrak-cję. Z drugiej jednak strony chuligani

po wypiciu większej ilości "fruktowitu" mogliby na tej pościeli uderzać w kimono

i powodować trudności w lądowaniu.

Był też projekt posmarowania skoczni grubo smalcem, ale, po pierwsze, narty o

skwarki mogą zawadzać, a, po drugie, publika zacznie z chlebem przychodzić.

Mógłby ktoś powiedzieć, że zawody

odbywają się przeważnie w soboty i w niedziele, kiedy chleba brakuje, nie

szkodzi, i tak wyliżą. Koniec końców stanęło na igłach. Cała skocznia podobnież

igłami do szycia została wyłożona. Ze szkoda? Nie, to są igły bez uszek, taka

nieudana partia, z ubocznej produkcji.

Mógłby ktoś powiedzieć, że w razie skoku z upadkiem można się na tym iglastym

torze fatalnie pokłuć. Tak jest faktycznie, ale to tylko może wpłynąć na poziom

zawodów. Jest duża gwarancja, że każdy prawie skok będzie, jak się to mówi,

ustany.

S2

TRRR... WRRR... PRRRR...

Dzisiejszy mój felieton chcę znowu poświęcić sztuce, a konkretnie muzyce na tle

,,Warszawskiej Jesieni" muzyczno-koncertowej. l tym razem będą to wrażenia pana

Teofila Piecyka, który był niedawno w Filharmonii właśnie na koncercie pokazowej

muzyki konkretnej.

- Jakże panu się podoba ta najnowocześniejsza z muzyk?

- Owszem, nie mogie się skarżyć, bawiłem się prawie tak, jak na imieninach wuja

Wężyka na Szmulowiźnie.

- No wie pan? Dlaczego to?

- Bo u wuja również orkiestry nie było, tylko przyszedł niejaki Ziółek z

gramofonem. Tu było tak samo, sala nabita, publika pod ścianą stoi godzina dawno

po siódmej, a tu ani mizykantów, ani kapelmajstra nie widać, tylko gramofon

stoi. Nareszcie drzwi się roztwierają i wchodzi na te podwyższenie jakiś,

uważasz pan, łysy, kłania się i puszcza płytę. Troszkie żeśmy ze szwagrem

zgorzeli, ale myślemy sobie: ,,Widocznie to w ramach kompresji etatów,

oszczędność zaprowadzona, muzykantów przeniosło się do produkcji, a tu derektor

będzie całe Filharmonie obsługiwał". Ale się pokazało, że to nie derektor tylko

jakiś Francuz, specjalnie z Paryża sprowadzony, przyjechał, zęby gramofon

puszczać. "No niech będzie i tak" -

myślemy sobie.

Tylko, że nie szło mu to jakoś. Najpierw było słychać, jak by ktoś szafę z

lustrem przewrócił, potem dał się słyszeć parowóz pośpiesznego pociągu i piła

mechaniczna, czyli krajzega, oraz kowadło. Później ktoś tłukł kolejno dwanaście

głębokich talerzy, a potem rozległo się takie wrr...drr...prr...prrr...prrr...

Publika na drzwi się zaczęła oglądać, czy nasze architekci w nowej Filharmonii

nie za blisko sali tak zwane zaplecze urządzili. Ale się pokazało, że to jest

właśnie ta sekretna muzyka. Jak to się powtórzyło drugi raz, byliśmy pewne, ze

płyta stłuczona.

Każdemu się to może zdarzyć. Ziółek jak nam raz puścił na imieninach pęknięte

płytę z Foggiem, o mały figiel po mordzie od wuja nie dostał przy tangu pod

tytułem ,,Serce matki". Mianowicie Fogg, zaczem śpiewać na tej płycie:,,Tylko

serce matki mię zrozumie"....wyłuszczał jedynie ,,Tylko ser... tylko ser..."

Troszkie nawet bałem się o tego Francuza, ale Polacy naród gościnny, słuchali

dalej spokojnie tej muzyki, chociaż tam i krowy się odzywali, i maszyna do

szycia, i szyby ktoś cegłą wybijał, tramwaj dzwonił, ale najczęściej krajzegie

było słychać.

- Panie Teosiu - przerwałem panu Piecykowi - pan, zdaje się, zrobił duży błąd,

że nie wybrał się pan na ten koncert z fachowcem.

- Jak to nie z fachowcem? Szwagier troszkie posłuchał i od razu powiedział:

krajzega - nie nasmarowana, a w kowadło szewc bije, w ten deseń nawet głupiej f

lachajzy nie wykuje. Trzeba panu wiedzieć, ze szwagier metalowiec żelazny jest,

tokarz na galanteryjne roboty, na Żeraniu przy ,,Warszawach" pracuje. To kto się

więcej na tym może znać? Ale mniejsza już o to: sekretna nie sekretna, trzeba te

muzykie pokazać w naturalnej wielkości, a nie w gramofonie, bo to wygląda na

kpiny z publiki.

- Widzi pan, muzyka konkretna składa się z tylu elementów -próbowałem bronić

organizatorów koncertu, ale pan Piecyk mi przerwał:

- Rzecz jasna, nie wszystkie elementy daliby się zastosować. Na przykład, chcąc

taki parowóz sprowadzić, trzeba by lenie ze Średnicowego Dworca na Jasne

przeciągnąć i pół Filharmonii rozebrać. Także samo cegłami nie dałaby Derekcja

tam rzucać i szyb wybijać czy krowiarni założyć... Ale coś skromniejszego by się

zmieściło. Na przykład, taka pani Czerny-Stefańska, czy Hesse-Bukowska Barbara,

zaczem jak zawsze w fortepian uderzać, mogłyby nożem na stolnicy cielęcy

kotlecik wykonać albo befsztyk z polędwicy lub spinaczek albo pierożki z

kartofli usiekać. l ładnie by to wyszło, i mężowie by nie narzekali, że żony po

koncertach latają, a w domu nic przyzwoitego opędzlować nie można.

To ja rozumiem, muzyka konkretna.

s<

JAK ZA DĄBRÓWKI

Jak prawie wszystkiem wiadomo, warszawska Rada Narodowa uchwaliła, że dla

uczczenia tak zwanego Milenium, czyli Tysiąclecia, siedem mostów przez Wisłę się

przeprowadzi. Rozchodzi się o to, żeby Warszawę z Pragą jeszcze

więcej'zjednoczyć. No bo faktycznie, teraz obecnie byle ciapciak z głębokiej

prowincji, zamieszkały od roku czasu na Żaliborzu, ważniaka struże, że on

większy warszawiak ode mnie, z powodu że ja na prawem brzegu na Szmulkach jestem

rodzony i zameldowany. Tak dłużej być nie może, lewa czy prawa Warszawa, jedne

całość musi stanowić.

Ale jeżeli się rozchodzi o te Milenium, to musiem przyznać bezstronnie, że

uczczenie jego już się zaczęło. Jest na Saskiej Kiępie w tem celu ulica

Dąbrówki. Kto to była ta Dąbrówka, zaraz będę miał zaszczyt szczegółowo

objaśnić. Ale musiem zacząć od pieca, czyli właśnie wrócić się nazad o tysiąc

lat. W tem miejscu zmuszony jestem zaznaczyć, że nasze przodki do bożków się

wtenczas modlili.

Bożki, czyli bałwani, to byli drewniane albo kamienne faceci, zarządzające

słońcem, wiatrem, deszczem i inszem gradobiciem. Sam najważniejszy między niemi

był uskuteczniony z dębowej szczapy i cztery oblicza posiadał. A nazywał się

Światowid, dlatego że niby jednocześnie na cztery strony świata czterema parami

wypalonych w drzewie oczów kapował. Dzisiaj wiemy, że to wszystko był puc, ale

ostatecznie wstydu nie ma, bo wtenczas nie tylko u nas, ale i za granicą do

bożków nabożeństwa się odprawiali. W takiem, na przykład, mieście Rzemie boginią

się znajdowała, cielesna blondyna, nazwiskiem Wenus. Jak się dało słyszeć,

krugom goła chodziła i fatalnie się prowadziła. Nasz drewniak Światowid nie był

może taki przystojniak, ale za to publicznej opinii nie miał. Ale koniec końców

poznali się nasze pradziadki na bałwanach i chrzest przyjęli. Stało się to za

pomocą niejakiej Dąbrówki, córki czeskiego króla, z którą nasz Mietek

Piastoszczak się ochajtnął. Po weselu przeprowadziło się tak zwane referendum i

czy kto chciał czy nie chciał, jednogłośnie

ochrzcić się musiał.

Na te właśnie pamiątkie ulica na Saskiej Kępie te nazwę nosi. l każden może się

naocznie przekonać, że uczczenie zostało przeprowadzone, jak to się mówi,

pieczołowicie. Ulica Dąbrówki od połowy swojej długości wygląda kropka w kropkie

tak, jak tysiąc lat temu

nazad.

Faktycznie aż coś za gardło łapie, jak się na nią spojrzy. Środek ulicy stanowi

nieprzebyte bagno, w którem drzemią tajemnicze jeziora. Ludność miejscowa sypie

rano wąskie groble z popiołu, które jednakowoż w nocy woda zabiera. Nikt się nie

odważy przejść przez jezdnie ze strachu, żeby nie zostać się wciągniętem przez

bagno,

które nie wysycha przez cały boży rok. Całość zamknięta przez zabytkowy

drewniany dom na górce, z nowszych już troszkie czasów, ale pasujący. Widoczek

psują tylko dwa nowo wybudowane duże przedszkola, do których dzieci z narażeniem

życia są donoszone na barana.

Jednem słowem, uroczy rezerwat dzikiej przyrody, czyli park narodowy królowej

Dąbrówki. A są ludzie, którem się to nie spodoba. Narzekają, że przedszkolanki

po spacerze przez ulice zmuszone są liczyć dzieci. No to co się stało? Dzieci

zawsze jest dobrze przeliczyć, czy się remanent zgadza.

Grymaszą, że taksówki nie wiedzące o braku wylotu wpadają po okna w bagno i

kurzawkie, a cofając się w popłochu, wyłamują latarnie. A co to komu szkodzi?

Elektrownia po dwóch-trzech tygodniach latarnie nazad ustawia i znowu wszystko

jest korekt. Po mojemu nic tam nie wolno zmieniać, tak ma być, jak to wswojem

czasie babcia Dąbrówka zostawiła.

Tylko trzeba zawiadomić ,,Orbis", żeby autobusy z zagranicznemy wycieczkamy w

Dąbrówkie nie wjeżdżali, bo zostaną tam na wieki wieków amen. Podejść trzeba

spacerkiem. Opłaci się, jest co widzieć.

CIUCHOWY LIŚĆ

- Co się pani tak drożysz ze swoją urodą, jak by było z czem -zaznaczyła Cienia

kiedyś do Skublińskiej, jak ta nie chciała się z nią wybrać do CDT po

wyżymaczkie. Ogromnie się o te urodę wtenczas pożarli. Bodła kobiety uroda to

gront i jednocześnie bomba atomowa, którą każda jedna z nich na nasz mężczyzn

szykuje. Który frajer da się w kant za pomocą tego wynalazku uderzyć, przepadł

na wieki wieków ament.

Już od starożytnych czasów Adama i Ewy wszystkie większe nieszczęścia od tego

się zaczęli, że Ewa urodą ponad normę chciała się odznaczać i sama przez to

wleciała i męża w kłopota życiowe wciągła. Ewa po całych dniach, po raju, jak

wiadomo, się szwendała, robić się babie nie chciało, to tylko nad tem

kompinowała, jak by się najładniej przyochajtnąć. Właściwie nie wiadomo, w jakim

celu, komu się chciała spodobać? Słoniowi? Bo Adam i tak nie miał innego

wyjścia, musiał się w niej kochać. Z kiem ją miał zdradzić? Z kozą? Ale fakt

faktem, że szpekulowała po całych dniach, w jakiem liściu będzie jej najlepiej

do... twarzy.

l możem sobie wyobrazić, ile ich musiała przerzucić, zaczem

znalazła taką rzadkość, jak figowy. Niezły zresztą, nie za duży, nie za mały,

taki w sam raz. Może nawet nie ładniejszy od dębowego, ale zagraniczny, duchowy.

Jak byśmy byli przytem, możem się domyślić, jaką szkołę dała Adamowi, zaczem ten

właśnie wybrała. No bo faktycznie, jeżeli ja z Gienią, udając się po kapelusz z

głosem dorad-czem, narażony jestem na obejrzenie od góry do dołu czterech

sklepów, nie zanadto zresztą zaopatrzonych w towar, no to jasne, co się musiało

dziać z temi liśćmi i choinką na sezon zimowy.

Ale to jeszcze nic, Ewa wsiąkła dopieru przez kalotechnikie i męża zniszczyła.

Rozchodzi się o to, że puder blansz i róż nie byli jeszcze wynalezione, a jak

się raz przejrzała w rajskiej sadzawce, spostrzegła, że tak zwany ząbek czasu

zaczął jej morduchne cośkolwiek rysować. Dawaj wtenczas kompinować, co by tu

zrobić, żeby Adam tego nie zauważył. Wtenczas to zostali przez nią wynalezione

maseczki kosmetyczne z poziomek, malin, rumianku i żółtek. Ale wszystko było na

nic. Bo jak,,licznik bije", kalendarz się posuwa, nawet okładanie buzi surową

cielęciną nie pomoże.

Zmartwiła się Ewa niemożebnie, a wąż drań, któren na tak zwanem drzewie

wiadomości złego i dobrego siedział, na to tylko czekał. Z miejsca zaczął

propagandę i informacje, że rajskie jabłuszka zawierają witaminę ,,Z" przeciwko

zmarszczkom. A trzeba zaznaczyć, że tych jabłuszek nie wolno było ruszać pod

groźbą niezwłocznej eksmisji. Nie patrzyła na to Ewa i dawaj Adama kusić, żeby

zaczęli zakazany owoc wtrajać, to do dużego majątku i stanowiska dojdą.

Adam na razie się bronił:

- Na cholerę mnie rajskie jabłuszko, małe i kwaśne? Nie mam koszteli, nie mam

papierówek? Na stanowisko nie lecę, bo w razie kontroli można sobie nie

najgorzej posiedzieć. A forsa też mnie niepotrzebna. Co tu kupie w tem całem

raju?

Ale tak go zaczęła mordować, że koniec końców dał się lebiega namówić i wsunął z

nią do spółki jabłuszko. Wąż wtenczas natychmiastowo donos, gdzie trzeba, złożył

i - klops. Wysiadka z raju. A na zmarszczki, rzecz naturalna, nic nie pomogło.

Historia starożytna o tem zdarzeniu mało sto razy wspominała, ale na próżno.

Kobiety od kosmetyki, jak zwalczać piegi i zmarszczki, nic nie może odstraszyć.

W jakiś czas potem niejaka Neronowa przez te same sprawę życie postradała.

Jak nam wiadomo, Neron był niemożebny w pożyciu facet, któren wypaczenia nawet

we własnej rodzinie uskuteczniał. Mamusie otruł, tatusia tyż, zdaje się, kazał

jakoś uziemnić, załatwionych wujaszków, szwagrów, ciotek już nawet nie liczył.

Jednem słowem, sierotka zupełna.

Miał tylko na razie jeszcze żonę, Epompeje. Ta Epompeja, chociaż osobiście dużą

urodę wykazywała, chciała być ładniejsza i wtem celu zastosowała kosmetykie

mleczną. A mianowicie, zaczem w wodzie, kąpała się w mleku. Na dobitek osiem.

Wchodzi kiedyś Neron do stołowego pokoju, pociąga nosem i mówi: - Co tu tak

barem mlecznem czuć?

Jak się dowiedział, co i jak jest, kazał małżonkie udusić. Może podejrzewał, że

mleczko szło następnie do kawki? Bóg to raczy wiedzieć.

Jeżeliby ktoś przypuszczał, że te odstraszające fakta, jak również wiele innych,

wpłynęli jakoś otrzeźwiająco na tak zwaną płeć, uważać go można za

nieoświadomionego oflegie.

Dowodem tego jest egzystowanie barów kosmetycznych i specjalnej gazety pod

tytułem ,,Uroda".

BYŁEM NA "KRZYŻAKACH'

W tych dniach postanowienie zrobiłem poświęcić się dla ojczyzny i zdobyć trzy

bileta na Krzyżaków, do kina ,,Atlantic" na ulicy Chmielnej. Z tem najstarszem

kinem warszawskiem mam związane tak zwane urocze wspomnienie. Tu zaraz po

wyzwoleniu zwichnęłem sobie nogie, jakżem z dachu sąsiedniej posesji na podwórko

kina skakał, żeby się na przedstawienie dostać. Drugą znowuż rażą rękaw mnie w

bramie urwali, jak chuligani dali ogonkowi dubla. Teraz już spokojnie kupuje się

bileta i z fasonem do "Atlanticu" wchodzi jak przed wojną.

Tylko że trzeba o drugiej w nocy wstać, żeby zająć miejsce w ogonku. Te Krzyżacy

mają takie powodzenie. Faktycznie nie wiedziałem dlaczego, ależem się przekonał,

że obraz rzeczywiście w dechę. Tak, że nawet wałówki Cienia nie rozpakowała,

chociaż film ciągnie się przeszło trzy godziny i wzięła z sobą w tem celu garnek

z pyzami na gorąco. Ale gdzie tam o pyzach można było myśleć, kiedy przez cały

czas łzamy nad tą Danusią się zalewała. A potem klęła w żywy kamień starego

Jurandota, jej tatusia, że tak się dał Krzyżakom do wiatru wystawić. Z drugiej

znowuż strony szwagier Piekutoszczak stale i wciąż mnie przeszkadzał, bo nic nie

mógłzrozumieć z całego obrazu - Krzyżaki z polskiemi księciami wciąż mu się

plątali. Aż koniec końców zgniewał mnie niemożebnie i mówię:

- Trzeba było książkie nieboszczyka Sienkiewicza sobie przeczytać, żłobie jeden,

a potem dopiero przyjść do kina, lebiego, niewi-dymku.

Ale musiałem mu objaśniać, bo mnie zamęczał pytaniami.

- Więc widziem tu Zbyszka przed sądem doraźnem.

- Za co?

- Jak to za co, nie widziałeś? W mordę Krzyżaka strzelił. 139

- No to co się stało? l za to pod doraźniaka się dostał, niemożliwe.

- Krzyżak okazał się posłem.

- Nawet o wiele tak. A to był sąd krzyżacki?

- Nie, nasz.

- l jaki był wyrok?

- Gimza. Przez ścięcie toporem.

- Co ty mówisz, niemożebna rzecz o jedno sztachnięcie w pycho?!

- Jak cię szanuje. Sanacja tak się z Krzyżakami cackała.

- l ta gimza będzie przeprowadzona?

- Nie, przekonasz się tam, że Danusia zarzuci Zbyszkowi ręcznik na głowę i w ten

deseń amnestie mu wyrobi.

- W jaki sposób?

- Takie było prawo. Jak narzeczona oskarżonego zarzuciła mu ręce na szyje i

jakiemś ciuchem go nakryła, dostawał zwolnienie do

domu.

- Co ty mówisz? No to faktycznie byli czasy. Dzisiaj sto razy narzeczona za

szyje może cię łapać, nawet zawieszenia głupich sześciu miesięcy mamra ci nie

wyrobi.

- Ale teraz też nie ma takich narzeczonych.

- A jaka musiała być?

- Stoprocentowa panienka.

- Waronek faktycznie przyciężki, nie na te czasy. No a co było

dalej?

- Dalej, może pan opowie koledze na ulicy - odezwał się za nami jakiś facet w

okularach. Odwróciłem się i zaznaczam:

- Po pierwsze, to nie kolega, tylko szwagier, a po drugie, o co się panu

rozchodzi?

- Przeszkadza mi pan, wrażenie psuje.

- Nie rozumie. O wiele czytałeś pan Krzyżaków, to nie mogie panu wrażenia

popsuć, bo i tak znasz pan cały przebieg na pamięć. A o wiele nie, słuchaj pan

razem ze szwagrem i oświecaj się, ciemna

maso!

Facet się do mnie poderwał, ale w tej chwili Jagiełło tak zaczął naparzać

Krzyżaków pod Gronwaldem, żeśmy o bożem świecie zapomnieli i darowaliśmy sobie z

tem okularnikiem wszystkie gorzkie słowa. Jagiełło nasz pogodził.

ZADUMA NAD MATEJKĄ

W związku z rozpoczętym okresem obchodów poświęconych Milenium przyjaciel mój,

pan Teoś Piecyk z Targówka, kupił na ciuchach album obrazów Matejki, poświęcony

rozwojowi cywilizacji w Polsce, i przyszedł mi go pokazać.

Najbardziej podobał mu się obraz przedstawiający koronację pierwszego naszego

króla.

- To jest, panie szanowny, najważniejszy lanszaft w całej kolekcji. Widziem na

niem króla Mieczysława podczas koronacji. Ten ów facet na bosaka, któren królowi

koronę na głowę pomaga przymierzać, to jest starożytny niemiecki Wiluś, czyli

tak zwany pierwszy cesarz. Z tego, że z nogami do figury, czyli bez butów stoi,

widziem, że staroświeckiem szkopom wszystkiego brakowało, nie to, co dzisiaj,

kiedy Ameryka ich podpiera twardemi i miętkiemi. Sam cesarz bez kamaszy na

koronacji się pojawił, bo nie mieli skóry na buty, na swoich cielesnych

zelówkach chodzili.

- Mam wrażenie, że pan się jednak myl i, cesarz Otton przedstawiony jest przez

Matejkę bosodlatego,że tak właśnie odbywał pielgrzymkę do grobu świętego

Wojciecha - próbowałem zaoponować.

- Co proszę? Pielgrzymkie na bosaka? Kto panu takich rzeczy naopowiadał? Śmiej

się pan z tego. Taki pobożny był łachudra?! Nie wisz czasem, z religijnego

ponktu gołemy piętamy na uroczystości świecił? Mogą takie rzeczy mówić każdemu,

ale Piecyka nikt w karaf-kie nie nabije. Ja ich znam, co oni za duchowne

ancymonki są. Także samo i król ich znał, niby to koronę przymierza, ale

przyuważajednem okiem, czy mu Wiluś jakiegoś brylanta po cichu z niej nie

wydłubuje.

- Nie fatyguj się, Mietek, ja ci pomogie-do króla zaznacza, a tylko kapuje, czy

który kamień się nie rusza.

Ale król także samo oka z niego nie spuszcza, bo wi, że cacy, cacy;

a największa sztuka może spuchnąć, i potem szukaj tego, kto ją przykaraulił.

Próbowałem przekonać pana Piecyka, że się myli, ale nadaremno. Na zakończenie

powiedział mi, jak wielkie wrażenie na jego znajomych wywierał ten obraz wiszący

kiedyś w Muzeum Narodowym.

- Byłem tam raz z dwoma sąsiadamy z Targówka, to takżeśmy się tem lanszaftem

przejęli, żeśmy do trzeciej rano w knajpie naprzeciwko muzeum przesiedzieli,

stale i wciąż o tem pobożnem szkopie rozmawiając, a potem, jakżeśmy koleżkie

jednego, niejakiego Gruszkie Zygmonta, do domu odprowadzali, całą te scenę z

lanszaftu przed jego żoną się odstawiło. Ja byłem za króla. Gruszka kamasze

zdjął i tego religijnego Wilusia odgrywał. Ale kobiety nie mają samopoczucia

historycznej pamiątki. Gruszkowa z pyskiem i fajerką na nas wpadła i kota nam

popędziła.

Ale lanszaft w każdem razie wart tego. Nie wiem, gdzie on się teraz obraca, bo

jakżem był w muzeum rok temu nazad, już go nie mogłem znaleźć. Hitlerowska

nawała musiała go wywieźć z Warszawy albotyż spalić.

No i dziwić się właściwie za bardzo nie można. Nie należy do przyjemności

oglądać swojego iks-cesarza, jak na cielesnych zelówkach przed polskiem

kościołem figuruje.

Dostaliśmy podobnież za niego parę innych lanszaftóww charakterze wojennego

odszkodowania, ale na razie za szaf amy w muzeum ich trzymamy. Po prostu strach

zawieszać, bo nie wiadomo, czy czasem nie kradzione.

s/

ŻONA MU PODOBNIEŻ POMAGA

- Pani Karaluch kochana, powiedz mnie, co to jest ta Kiepura?

- Pani Noskowa szanowna, toś pani tyle lat na świecie przeżyła i o Kiepurze żeś

pani nie słyszała. Artysta się tak nazywa.

- Ja tam moja pani, po teatrach nie uczęszczam, to i nie mam w tych skwerach

znajomości. Dosyć natem, że ten Kiepura podobnież ładną forsę na śpiewaniu

zarabia - do czterystu złotych za wieczór może wyciągnąć i jeszcze mu nieraz

kolacje dołożą.

- No to znowuż zalewanie kolejki, czyli niemożliwość. Bo jeżeli mój chrześniak,

zna go pani, Olek Piotroszczak....

- Ten dziobaty?

- Ten dziobaty, któren swój właściwy chór na Bródnie posiada i na pogrzebach z

niem śpiewa, może przy większem ruchu do stu pięćdziesięciu złotych na swoje

dole wyrobić jako prencypał, to po mojemu ten Kiepura sto, żeby nie wiem co

robił, nie wyśpiewa...

- Żona mu podobnież pomaga.

- Nawet o wiele tak. Małżeństwo zawsze taniej się zgodzi aniżeli dwie pojedyncze

osobistości. Za żonę liczę trzydzieści złotych, no, niech będzie pięćdziesiąt,

to masz pani dopiero sto pięćdziesiąt, czyli kudy do czterystu?

- W każdem bądź razie to ładnie, że mężowi pomaga.

- Na razie podobnież nie chciała, samego go przysłała do Warszawy, ale telegrame

do niej posłał i w testowa napisał:,,To ja sobie będę garło zrywał, a ty w tem

czasie, żono kochająca, w pościeli się będziesz wylegiwać i fioki przed lustrem

kręcić? Nie ma tak dobrze, rzuć to wszystko i przyjeżdżaj".

-Ona zaczęła grymasić, a to nie uczesana, a to nie ma się w co ubrać,

zwyczajnie jak to mężatka, i nie jadzie. Dopiero jak jej drugie telegrame

przysłał, wzięła i przyjechała. Jutro już mają śpiewać w tej ,,Częstochowie" na

Marszałkowskiej. Takiego się spodziewają odbytu, że taksówek ma nie starczyć i

konne derożki specjalnie podszyko-wane mają gości pod sale dostarczać.

- Kto pani takich głupich rzeczy nagadał? Owszem, derożki szykują się na jutro,

ale nie na koncert, tylko z powodu sałaciarskiego święta. Ostatni to ma być

spacer "dzieliworków" przez Warszawę przed redukcją, bo samochodom na ulicach

zawadzają. W poniedziałek derożki mają iść na złom, a konie na tatarskie

bepsztyki, w ramach polepszenia restauracyjnej kuchni w Warszawie, czyli, jak

pisało w ,,Expressie" - ,,przez żołądek do serca".

Ale po mojemu nic z tego nie będzie - zakochane i ankoholiki do tego nie

dopuszczą.

Bo co pani masz przyjemniejszego dla młodziaków na świecie, jak w maju przytulić

się do siebie i jazda na flankiery derożką na gumach w Aleje. Z drugiej znowuż

strony mężczyzna na gazomierzu także samo za świeżem powietrzem przepada, bo w

taksówce benzynowo--spirytusowa mieszanka w głowie mu się wytwarza. A o wiele

który miał do tego grzybek albo szprotkie, przepadł bez litości.

No i dla zagranicznych gości powinno się te komunikacje zostawić.

Owszem, taksówka ,,Warszawa" niezła antrakcja, lecz konna sałata lepsza.

- No tak jest, ale może trzeba było z tem poczekać do wiosny.

- Nie można, niektóre konie mogą nie doczekać.

- Ale kto na takie pogodę wytrzyma w derożce?

- l to jest przewidziane. Każda jedna osoba otrzymuje do biletu ćwiartkie.

- Owsa?

- Jakiego tam owsa? Naturalne ćwiartkie.

- Chyba że tak. No to wio, sałata.

TAJEMNICA RODZINNA

ss

Przepadam za ogłoszeniami w gazetach. Do poduszki lepszej literatury nikt nie

wymyślił. Na wylot się widzi, jak nam się stopa stale wciąż podnosi. Kto to

dawniej słyszał, żeby MHD albo insze CDT się ogłaszało, że poleca szanownej

klientelji modele wiosennych desu-sów w ostatnich fasonach, różnych kolorach,

gatonkach. Tajemnica służbowa to była, gdzie takie chodliwe towary będą

sprzedawane.

Najbirższa rodzina ekspedientek pod przysięgą się o tem dowiadywała. A teraz,

proszę bardzo, często takie ogłoszenia prasa zamieszcza.

l to nie tylko jeżeli się rozchodzi o tak zwany ruch handlowy, ale na przykład o

naukie. Jak się gdzieś udało takie wiadomość w gazecie przeczytać, to wyłącznie

się dotyczyło szkolenia marksistowskiego. A teraz, proszę, we wczorajszem ,,

Życiu Warszawy" widziałem lekra-me o następującej treści:

,, Kierownikowi Oddziału Psychoprofilaktyki Położniczej przy ulicy

Madalińskiego, doktorowi M., za naukie rozumnego rodze-n i a itd. składają

serdeczne podziękowania..." Niżej byli podpisy pięciu pojętnych uczennic. Czy to

dawniej było do pomyślenia? Na nowoczesne tańce wirowe do szkoły Braci

Sobiszewskich trudno się było zapisać, bo prasa nie podawała adresu. A teraz,

proszę bardzo, cały kurs świadomego macierzyństwa od samego początku do końca

można przejść pod kierunkiem profesorów. Na rozum się teraz

wszystko bierze.

Albo weźmy pod uwagie inny kawałek reklamowy, z tak zwanej branży spożywczej.

Zarząd spółdzielni WSS zawiadamia w niem, że ,,rozważany jest projekt, aby

członkinie sklepów spółdzielczych, przed pójściem do pracy, składały zamówienia

na potrzebne im towary i odbierały po powrocie przygotowane paczki".

No, to przecież, jak kiedyś podobnież powiedział A. Mickiewicz, łzy się kręcą ze

wzruszenia, kiedy się coś podobnego czyta. Rano się składa zamówienie, wieczorem

odbiera, a w ogonkach za nasze żony derektorzy WSS stoją.

To samo na innych odcinkach. Zakłady garmażeryjne całe święta mają nam urządzić.

Od białej kiełbasy z cybulką aż do głowizny z jajeczkiem w zębach i

napisem,.Wesołego Alleluja" między uszamy;

Wszystko otrzymujem gotowe. A teraz jeżeli się rozchodzi o pieczywo, to było

ogłoszenie, że będzie ono rozsyłane po domach. Rano się wstaje - dzwoneczek. Kto

to przyszedł, kto? Czy broń Boże nie z Ubezpieczalni? Nic podobnego - świeże

chrupiące kajzereczki, małgorzatki i rogaliki przynieśli. Co, przyjemnie będzie?

Ale na początek może by tak szanowny urząd piekarniczy chociaż kawałek starej

gazety dodawał do bochenka lubelskiego koksu, ,,bo w gołej pięści nieść go jakoś

nieładnie".

Cierpliwy papier i do tego celu może służyć.

TEŚCIOWA MNIE ODGANIA

Październik miesiąc taki więcej remontowy. A że Warszawa podszyko-wuje się na

wysoki połysk, zrobiliśmy z Gienią postanowienie, że i my odrobiliśmy swoje

mieszkanie chociażby na średni. W tem celu zgodziliśmy malarza, niejakiego

Pokropka Romana, z pomocnikiem.

Rzecz jasna, że materiał kupiliśmy sami, bo malarze, jak zresztą wszyscy

artyści, są mocno tronkowe i trzy razy bierą pieniądze na ton, ugier i

altramarynę, zaczem do roboty przystąpią. Przynoszą drabinę, kubełki,

szczotkowce, otrzymują zadatek na materiał i trzy tygodnie ich nie widać.

Z Pokropkiem było inaczej. Owszem, już pierwszego dnia oskrobal i z pomocnikiem

pokój i kuchnie do żywej cegły i otwarcie oświadczył i, że jutro nie przyjdą, bo

Pokropek ma ślub. Ano ślub zdarzenie, jak się to mówi, państwowej wagi w sprawie

przyrostu naturalnego i leguracji urodzeń. Totyż nic nie mówiliśmy i daliśmy

panu młodemu przyzowi-tego akonciaka na taksówkie ,,Wołga", biały bukiet i

koszta kancelaryjne.

Ślub trwał równe dziesięć dni. Pokropek przyszedł mocno zmęczony i ciut-ciut na

gazomierzu. Pomocnik także samo na oczy nie mógł patrzyć. Ale nie można

powiedzieć, złapali się za robotę, zagrontowali wszystkie ściany, umyli się na

czysto i powiedzieli, że jutro nie przyjdą, bo Pokropek ma ślub.

- Jak to ślub? Przecież ślub już był - mówi na to Gienią.

- No tak, był cywilny, w magistrackiem kościele dzielnicowej Rady Narodowej.

Jutro mam ślub parafialny.

- A nie możesz pan go odłożyć jeszcze na parę dni, żeby robotę skończyć?

- Nie mogie, bo teściowa od żony mnie odgania. Jak wczoraj wzięłem ją za rękę,

krzykła na mnie: ,,Niech Romcio to puści, Zosia jest jeszcze za panienkie, a

Romcio za kawalera".

No to widziem, że faktycznie ma facet sytuacje niżej krytyki, daliśmy mu jeszcze

parę złotych na organistę, zakrystiana i drugi bukiet.

Dzisiaj mija szósty dzień - ślub wciąż trwa, a my śpiemy na środku pokoju, przy

otwartych oknach, bo ściany są fachowo zagrontowane śledziowem sosem. Jeszcze

gorzej wyszło z piecem. Dymił jak wielkie nieszczęście, no to Gienią uchwaliła

jednogłośnie, że trzeba go za jedną drogą przestawić. A że mamy zdona w

rodzinie, poprosiliśmy wuja Orzechowskiego, żeby nam to załatwił.

Wujo przyszedł w sobotę po fajerancie, ale że był troszkie pod rezyką, omylił

się o piętro i trafił do mieszkania Skublińskiej. Skubliń-ska zarajcowała się

przed bramą i zostawiła drzwi rozwarte. Wujo, jako stary warszawski remiecha,

zdon cechowy z dziada pradziada, długo nie bałamucił i w trymiga rozebrał piec

do samej podłogi.

Dopiero jak poszedł do kuchni po wodę i patrzy, że tam nie ma zlewu, a u nasz

jest, połapał się, że coś nie klapuje, i chodu z tego mieszkania. Skublińska,

jak wróciła do domu i zobaczyła, że piec leży ładnie ułożony koło łóżka, dostała

konwulsji, a potem zrobiła meldunek w milicji i wyświęcenie mieszkania. Milicja

prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczego usiłowania kradzieży pieca. Już trzy

razy byli u Skublińskiej z psem policyjnym. Wujo boi się u nas pokazać, Pokropek

w dalszem ciągu się żeni, a tu ciepło, ciepło, a mróz lada

dzień może złapać i nie skończem remontu.

Z tego widać, jak trudno odstawić Warszawę na wysoki połysk, skoro jeżeli

jednego głupiego pokoju z kuchnią na Szmutkach nie można na czas odświeżyć.

NA PLAŻY...

Podług tego, co niejaki Wicherek w telewizji mówił, wybieraliśmy się wczoraj z

Cienią i szwagrem na ślizgawkie. Ale jakieś tam pierzasto--wełniaste homonkulusy

się niespodziewanie przesunęli i zrobiło się u nasz Kongo, czyli trzydzieści

stopni upału, powyżej zera, w cieniu, no to w taki sposób poszliśmy na plaże.

Nie można powiedzieć, było bardzo przyjemnie - luz, ludzi mało, tylko że

zeszłoroczne butelki w pierwszą krzyżową uwierają, bo piasku między niemi, nie

można znaleźć. No i z ręcznikami mieliśmy zmartwienie, stale i wciąż z nasz

oblatali. A z temy ręcznikamy to było tak: jakżeśmy szli na plaże, Gienia

dawaj w szafie szukać naszych kostiumów kąpielowych. Swój znalazła i był nawet w

porządku, miał tylko parę dziurek na tak zwanej zachodniej półkuli, ale mój ze

wszystkiem prawie mole wtroili. Tak że tylko gumka się z niego została. Szwagier

w ogóle nigdy w życiu nie

posiadał takiej instalacji. No to Gienia mówi, co teraz zrobiem.

- Ja mogie w ostatniem razie nie wstawać z piasku, ale jak wy

pójdziecie?

- Trudno, trzeba kupić-mówię na to. l pojechaliśmy do sportowego sklepu po te

kostiumy. Kierownik oczy na nasz postawił i zaznacza:

- Co szanowne panowie, z choinki się urwali czy jak, kostiumy kąpielowe w

kwietniu? Nie ma tak dobrze. Na razie możem służyć nartamy i saneczkamy ze

świeżego poślizgu, któren miał przyjść

w grudniu.

Ponieważ homonkulusy pierzaste wytworzyli inszą sytuacje w po-

godzie, nie wzięliśmy nart i poszliśmy do domu. Kiedy tak śledziem zmartwione,

szwagier się odzywa:

- Nie ma inszej rady, tylko z ręczników zrobiem sobie kostiumy i będzie git.

l tak się stało. Wybrała nam Gienia dwie duże sztuki z frędzlamy i poszliśmy. Na

plaży pospinała nasz agrafkamy i wyglądaliśmy jak lalki.

Na mojem ręczniku było wyszyte czerwonem kordonkiem do wiersza: ,,Kto rano

wstaje, temu Pan Bóg daje". Szwagier miał na swojem znowuż napis w te słowa:

,,Rannego wstania i wczesnego ożenienia nikt jeszcze nie żałował". Ładnie to

wyglądało i zaciekawiające. Ludzie aż z mostu przychodzili na dół czytać, co

mamy na sobie napisane... Myśleli, że to w sprawie głosowania na listę Frontu

Jedności Narodowej. Za żywe lekrame wyborcze nasz brali.

l wszystko byłoby korekt, tylko że jakiś chuligan "cza-cze" zaczął tańczyć i

obsypał Gieni piaskiem święcone. Bo święcone ze sobą przynieśliśmy, parę jajek,

kiełbasę i baranka. Jak zobaczyliśmy, że jajka trzeszczą, a także samo kiełbasa,

zwróciliśmy chulianowi uwa-gie, jak się prowadzi. A że on wjechał nam na mamę,

podnieśliśmy się z piasku i dawaj go ganiać po plaży. Ale taką stumetrówkie

zasunął, że oba, jeden po drugiem, pogubiliśmy ręczniki. Trzeba trafu, że w tem

trakcie przejeżdżała autostradą ,,mętownia", czyli pogotowie MO. Milicjanci

wyskoczyli i wzięli udział w pościgu za chuliganem, ale aresztowali mnie i

szwagra.

Za co, pytam się? Czy za to, że zbłąkaną jednostkie chcieliśmy poprawić, czy za

to, że dystrybucja sanki zamiast kostiumów w upał sprzedaje?!

Jeronia losu, jak pragnę szczęścia.

SZPAGATOWA INTELIGENCJA

L

Sala Sądu Powiatowego dla miasta stołecznego Warszawy wypełniona po brzegi

doborową, choć zgorączkowaną nieco publicznością. Większość stanowiąjak gdyby

znające sięmiędzy sobą panie. Wszystkie w wielkich włochatych różnokolorowych

czapach. Z ławy do ławy strzelają uśmiechy, padają powitalne okrzyki:

- Pani Kindziorek,toipanitutaj!-wołapulchnablondynawczapie koloru jajecznicy.

- Wiadomo, za świadka jestem. - Brzmi dumna odpowiedź spod nasuniętej na oczy

czapy czerwonej jak krew.

- Jak za świadka, to wyjdź pani z sali. Świadki w sieni mają prawo stoić.

- Nie ucz mnie pani rzemskiego prawa. Ja zęby w sądach zjadłam, trzydzieści parę

lat świadkuje. Mam czas wyjść po dzwonku.

Jajecznica milknie zażenowana, ale zaraz zwraca się do siedzącej obok

właścicielki włochacza w kolorze młodego szczypiorku:

- Patrzcie ją, jaka honorowa. Wiadomo, że stale i wciąż po sądach lata, a mężowi

gaci nie ma kto zreperować. Nieraz widziałam, bo razem maglujem w elekstrycznem

na Ząbkowskiej.

- Patrz pani, że to dzisiaj cała Praga się tu zleciała, co się stało?

- Jak to, to nie wiesz pani? Niemożliwość! Coś pani z zagranicy przyjechała czy

jak? Wszyscy na Pradze aż trzęsą się od tego zdarzenia, jak kierownik ,,Samego"

spod siódmego sześć gwarantowanych jajek klientce zaprzeczył. Nie słyszała pani

o tem?

- Jak mnie pani żywą widzisz...

- Zgroza świata! No to posłuchaj pani. Widzisz pani te osobistość w

elekstrycznych fokach na pierwszej ławce.

- Te piegowate?

- Te piegowate. Otóż to więc jest ta dana klientka, a ten facet po drugiej

stronie...

- Ten przystojny, wycmukły?

- Ten wycmukły. To sam kierownik. No to uważasz mnie pani... W tej chwili

rozległ się donośny dzwonek. Ucichły rozmowy. Wszedł sąd.

Na pierwszy ogień poszła sprawa o wzajemne obelgi słowne między panem

Euzebiuszem K., kierownikiem sklepu samoobsługowego, a klientką panią Kazimierą

Z. W świetle zeznania jednego z głównych świadków, pani Kindziorek, zajście

wyglądało, jak następuje:

- Jak dziś pamiętam, w piątek to było po Trzech Królach, chodzę po tem Samie z

koszykiem i wkładam kilo ryżu, tego droższego, pudełko płatków owsianych, pół

kila cukru, paryską bułkie za cztery złote, bladą jak śmierć angielska, bo u

nasz na Pradze fatalne pieczywo.

- To do rzeczy nie należy, niech świadek nie wymienia, co kupował, tylko mówi o

zajściu.

- Owszem, należy, Najwyższy Sądzie - nie daje się zbić z tropu pani Kindziorkowa

- bo musze powiedzieć, w jaki sposób znalazłam się przed kasą.

- No więc wybrała pani towar i podeszła do kasy. Co było potem?

- Jak Najwyższy Sąd wie lepiej, to po co ja dostałam powiestkie i siedzę tu w

sądzie od rana?

- Proszę się uspokoić i zeznawać dalej.

- Jak dalej, to dalej. Przy kasie zaczęła się sprzeczka. Przede mną stała ta

właśnie obskarżona i miała w koszyku serek tylżycki, kostkie margaryny, kilo

ryżu... nie, kłamię - ryż miałam ja. Chociaż dobrze mówię, miała kilo ryżu.

- Tu idzie o jajka.

- Właśnie o jajka. Ale jajka miała nie w koszyku, tylko w torbie bo

ich kupiła gdzie indziej, a kasjerka na nią naskoczyła, że tutej, i zaczęła się

sprzeczka. Nadleciał kierownik i krzyczy: "To moje jajka", a klientka: "Nie

pańskie. Po czem pan poznajesz?" "Po stempel kach". l od tego do tego on ją

nazwał "złodziejachą", a ona jego "szpagatową inteligiencją".

- Jak? Szpagatową inteligiencją?

- Nie wiem, ale tak się mówi, jak się chce kogoś obciąć. Oprócz szpagatowej

inteligencji padło w tej sprzeczce kilka jeszcze nie mniej tajemniczych i

rzekomo obraźliwych epitetów. Ale ponieważ padały one z dwóch stron, sędzia

zaproponował wzajemne przebaczenie sobie uraz. Z uwagi też na to, iż wyjaśniło

się, że klientka istotnie kupiła jajka w innym sklepie, kierownik uroczyście

odwołał "złodziejachę", a pani Kazia "szpagatową inteligencję" i nastąpiły

serdeczne przeprosiny.

Czapy we wszystkich kolorach wychodziły z sądu zadowolone i tak komentowały w

kuluarach wyrok:

- Tylko ta ,,złodziejachą" uratowała obskarżona, inaczej fatalnie by leżała za

te szpagatową inteligencję.

- Dlaczego?

- Inteligiencją i różne literaci dzisiej górą, moja pani. Oświata się szerzy.

W

ŻELAZNE CIUCHY

- Ten szmelc do sprzedania?

- Tylko nie szmelc, tylko nie szmelc, panie szanowny, to jest metalowe łóżko ze

sprężynowem materacem i mosiężnemy gałkamy.

- Łóżko to może było. Teraz została się rama do większego lanszaftu. Portret

teściowej możesz pan w to oprawić i śmietnik nakrywać.

- No, no, panie starszy, obliczaj się pan ze słowamy, bo siemogie obrazić.

- Coś się pan tak zakochał w swojej teściowej czy jak? Wybryk natury pan jesteś,

rzadkość dwudziestego wieku pan odstawiasz czy jak?

- Nie o teściowe się rozchodzi, ale nie mam życzenia, żebyś mnie pan towar

obrażał i moje własne rodowite łóżko w charakterze klapy do śmietnika

zatrudniał.

- A o wiele tak, to przepraszam, ale rzuć pan sam okiem, do czego to się nadaje.

Materac taki wygnieciony, że jak bym się na niem położył, pierwszą krzyżową o

podłogie się będę opierał. Chcesz pan, żebym przez pański szmelc odcisków na

grzbiecie dostał?

- A siennik to pies?

- Faktycznie siennik może uwieranie załagodzić, ale jakież będę miał figurę w

tem łóżku. Łeb i nogi na pierwszem piętrze, a tak zwany korpus deliktus w

suterynie.

- Frajer pan jesteś, taka pozycja najzdrowszego snu nam dostarcza. Byłeś pan

kiedy na wczasach w Józefowie, widziałeś pan, jak letniki w hamakach mahoniowe

powietrze wąchają? Detalicznie w powyższej pozycji.

- Możliwe, że na wczasach to ma swoje zastosowanie, ale jak ja posiadam w

mieszkaniu sześć osób najbliższej rodziny i dwóch zagęszczonych suplikatorów, to

co, że będę wąchał?

- Panie szanowny, co będziem dużo gadać. Nie spodoba się panu, nie kupuj pan, za

mordę nikt pana nie bierze.

- Zaraz, szanuj się pan troszkie. Bez nerw. Co za to dać?

- Ostatnio, sto pięćdziesiąt złotych.

- Wiesz pan, żeby nie to, że nieznajome jesteśmy, to tak bym pana szanownego

gwizdnął w ryja za te słowo, żebyś się pan nogamy nakrył. Zabieraj pan to i

odjazd na żeberko. A siedem dych pan weźmiesz?

- l setki tyż nie.

- Pomimo że jedna nóżka krótsza?

- Nie przeszkadza, cegłę się podstawia.

- A cegłę pan dodajesz czy trzeba ją osobno zakupić?

- Mogie dodać.

- No to daj pan te cegłę, a ja nią pana w nóżkie, ale w osobiste.

- Zjeżdżaj, łachmyto, nie zabieraj czasu człowiekowi w prywatnem handlu

zatrudnionemu.

- Poprosisz się pan jeszcze z tem łóżkiem, żebym go za pół snopa wziął, tylko

się troszkie ściemni.

Łatwo odgadnąć, że scena powyższa rozegrała się nie w Cedecie czy innym pałacu

uspołecznionego handlu, tylko na świeżym powietrzu, obok placu Szembeka. Gdzie

obok wytwornych stoisk z ,,amery-kańskiem towarem" istnieje poważny

dział,,ciuchów żelaznych".

- No jak, panie, z tem łóżkiem?

- Spóźniłeś się pan parę minut.

- Sprzedane?

- Wiadomo, że sprzedane.

- Przypuszczam, że wątpię. Na złom musiałeś go pan oddać.

Widziałem lekrame na tramwaju, żeby stare żelastwo na budowę "Domu Matysiaków"

oddawać.

- A o wiele nawet tak, to co? Przynajmniej się przyczynie i lekrame radiowe mieć

będę. Wole, żeby Matysiaki na mojem łóżku kimali aniżeli byle afiega czasu i

nerw przedstawiciela przemysłu żelaznego nie szanująca... Urywaj się pan.

Lepiej takiej dyskusji zbyt długo się nie przysłuchiwać, bo w razie czego można

być za świadka w sądzie lub figurować na liście pacjentów Pogotowia. Urywajmy

się!

AMERYKA PRZEZ SZYBĘ

Muszę się przyznać, że Amerykę widziałem właściwie tylko przez szybę

samochodową. W ciągu czterech tygodni bowiem ,,przeleciałem", jak mówią

warszawscy kierowcy, dziesięć tysięcy kilometrów autem, występując po drodze w

dwudziestu siedmiu miastach Kanady i Stanów. Muszę dodać, że szyba ta była w

dodatku zasmarowywana na stacjach benzynowych dość brudną szmatą d la większej

przejrzystości. Toteż został mi w pamięci jak gdyby lekko przydymiony obraz

wspaniałych autostrad, prześlicznych, wygodnych moteli, świetnie zaopatrzonych,

bajkowych tawern przydrożnych, gdzie można doskonale, pośpiesznie przetrącić coś

w podróży.

Wysiadałem z auta przeciętnie raz na dobę, ale przeważnie wprost na scenę

teatru. Teatry były różne. W większości nowoczesne, wygodnie urządzone, ale były

też i trochę inne. Niektóre mnie osobiście nie dogadzały, gdyż nie lubię się

przebierać z podróżnego ubrania w strój wieczorowy na schodach. Dlatego, że

spinki gubię i plecy o ścianę mi się wycierają. Tu muszę wyjaśnić, że obok

świetnie wyposażonych, istn ieją tam też sceny nie mające tak zwanego zaplecza

dla występujących. Za kulisami są tylko po obydwu stronach schodki, zresztą

bardzo starannie wyf referowane. Nawet zbyt starannie - utrzymać się nie można.

Dwa razy się nie utrzymałem. Ale za to publiczność znakomita. Przyjmowała nas

bardzo ciepło. Byliśmy oczarowani serdecznością. No i te bankiety po każdym

prawie przedstawieniu. Z wzruszającym bigosem i budzącą tęsknotę za krajem białą

kiełbasą. Bankiety znakomicie skracały czas, a rankiem przeważnie jechało się

dalej. Nic zatem dziwnego, że obraz Ameryki nie rysuje mi się w pamięci

specjalnie wyraźnie. Ale są wyjątki. Na przykład, w Nowym

Jorku byłem cały tydzień i żywo widzę go przed oczami, zwłaszcza że zwiedzałem

to kolosalne miasto razem z panem Koralikiem, warszawskim rodakiem, poznanym na

"Batorym".

Pan Koralik przyjechał z wizytą do szwagra, ale spędzał czas przeważnie ze mną.

Wzajemnie zresztą przypadliśmy sobie do serca. W Nowym Jorku zjawił się już

pierwszego dnia, jak zawsze z niezbyt zachwyconą miną.

- Jak widzę, Nowy Jork nie zaimponował panu zbytnio - zagaiłem.

- No owszem, niewąskie miasteczko. Ale żeby znowuż tak specjalnie oko miało mnie

roztworzyć, to znowuż dlaczego. Osobiście tyż nie ze wsi jestem. W ogólności

taka większa Łódź, z pałacamy kultury na każdem kroku. Zresztą nie będziem teraz

za dużo romansować, bo głodny jestem jak nieszczęście i chciałbym teraz coś

wkorycić, jak to mówią.

- To się świetnie składa, bo ja właśnie wybieram się na kolację.

- Tylko nie zaprowadź mnie pan czasem do aptecznego składu na kiełbasę z trocin.

- Mówiąc to, pan Koralik miał na myśli popularne drogerie, w których można tu

dostać różne dania barowe ze słynnymi ,,gorącymi psami", czyli jarzynowo-

mięsnymi kiełbaskami na czele.

- Ach nie, pójdziemy do świetnej, włoskiej, "śpiewającej" restauracji. Lokal

ten, pod firmą "Bianchi and Margherita", odznacza się taką niezwykłością, że

cały personel złożony jest ze śpiewaków operowych, którzy podczas obsługi gości

wykonują arie z różnych oper. Kelner, biegnąc przez salę ze "spaghetti al

pomidoro", wyciąga pełnym głosem partię torreadora. Właścicielka, podobno

niegdyś wielka artystka operowa Margherita, partnerka Carusa, doglądając służby,

śpiewa jedną po drugiej arie z,,Carmen", barman, potrząsając maszyną do

coctailów za szynkwasem, śpiewa , Śmiej się, pajacu"... Śpiewa oczywiście

szatniarz i kucharz, wyskakujący co chwila na salę z dymiącą patelnią.

Pan Koralik słuchał i patrzył na to wszystko przez czas dłuższy, wreszcie

zauważył:

- Wiesz pan, nie lubię, jak mnie ktoś w bepsztyk dmucha, nawet przy pomocy

niejakiego Moniuszki. Od "Szumią jodły na gór szczycie" kartofelki gościowi

stygną. W Warszawie by się to nie przyjęło. Opera dobra jest przed jedzeniem

albo po kolacji, ale razem - odpada. O wiele jeszcze babcia wyskoczy z damskiej

toalety i zaiwani "Wesołą wdówkie", urywam się. Za duży szum, za duży krzyk do

makaranu z pomidoramy. Fiksum dyrdum można dostać.

- No to może zmieniamy lokal. Pójdziemy do baru byłego bokserskiego mistrza

świata, Jacka Dempseya. Wisi tam wielki plakat z napisem: "Jeżeli nie jesteś

zadowolony z kelnera, wskaż go mnie. Jack Dempsey".

Pan Koralik pokiwał głową z uznaniem:

-O, to tam musi być obsługa w deseczkie. W Warszawie by się nam

przydało, słowo daję, żeby tak Kolkie, Franka Szymure czy Komude porobić

kierownikami różnych restauracji.

- No, nie tylko restauracjom wyszliby czasem na dobre tacy kierownicy.

- Rzecz jasna, ale cóż, bokserów by nie starczyło.

NASZ MAMUCIAK

- Pokaż mnie nareszcie tego mamuta - mówi do mnie Gienia wczoraj.

- Jakiego mamuta?

- Jak to jakiego? Tego, któren został znaleziony przy budowie domu na Żytniej,

niedaleko Kiercelaka.

- Jeżeli o niego się rozchodzi, to jeszcze, Gieniuchna, jest nie odkopany.

- Dlaczego?

- Bo, uważasz, powstała tak zwana sprzeczka naukowa, kto go faktycznie z ziemi

ma wyciągnąć. Zgłosili się różne instytucje i każda miała życzenie się tem

zająć.

- Jakie to instytucje?

- Pierwsza była na miejscu Centrala Mięsna.

- Po co?

- Chciała zakupić całą sztukie na tatara.

- Jak to, przecież to same kości?

- No tak, ale na razie nie było detalicznie wiadomo, bo w prasie nie tak dawno

temu pisało, że w Anglii parę lat temu w tył tyż został odkopany mamut w

starszem wieku i chociaż liczył sobie parę milionów lat z hakiem, znajdował się

w stanie jadalnem, tak że bepsztyki po angielsku zostali z niego przyrządzone

dla profesorów i uczonych, którzy w tem specjalnie celu zjechali się do Londynu.

Podobnież opchli oni na tem przyjęciu całego mamuta i ogromnie chwalili, że

sosisty.

- Tak jest - odzywa się na to szwagier - najstarsze mięso, nawet jeżeli troszkie

podjeżdża, czyli ma bukiet, jak się fest cebulką obłoży i grubo chrzanem

posmaruje, da się opędzlować. Rzecz jasna pod waronkiem, że będzie uczciwie

podkropione.

- Zgodzę się z tobą, Oleś, ale ten angielski mamut wpadł w przerębel i został

się w ten sposób zamrożony na wieki wieków amen. Jako mrożonka więc dał się

skonsomować. Nasz mamuciak znalazł się pod Kiercelakiem w cieplejszych waronkacn

i tylko kości się z niego

zostali. Totyż Centrala Mięsna z miejsca odpadła. No to zgłosiła się zbiornica

butelek, kości i odpadków użytkowych i chciała wymienić całe wykopalisko, jak

leci, za blaszane cynkowane kubły. Ale znowuż wtrącili się uczone faceci,

specjaliści od wykopywania potłuczonych talerzy, garnków i biżuterii z kości

indyka w celach naukowych. Chcieli wyciągnąć mamuta, wyszorować, skręcić na

muterki, w muzeum postawić i forsę za bileta pobierać. Jednakowoż dowiedziała

się o tem konkurencja specjalistów od wykopek starych kamieni, cegieł i

fugzymsów i zaznaczyła, że mamuciak, jako skamieniałość, pod nią podlega.

Już przy pierwszem kawałku mamuta, wykopanem przedtem jeszcze przez naszych

mularzy, uczone faceci do oczów sobie skakali, jedni mówili, że to ząb trzonowy,

a insi, że tylnia noga. Do tych pór cała ta chwestia jest nie załagodzona,

podobnież mają być w tej sprawie zbadani dentyści.

- A po mojemu -wtrąca się znowuż szwagier-do komisji powinno się powołać

przedwojennego kucharza z pierwszorzędnego interesu.

- W jakiem celu?

- A w takiem, żeby ustalić, czy to nie jest czasem skamieniała sztukamięs z

kwiatkiem. Rozchodzi się o to, że w tem mniej więcej miejscu na Kiercelaku

znajdowała się restauracja Wężyka. Sztukamięs przy kości, u Wężyka podawana,

zajmowała cały półmisek i sześć osób mogło się nią nawtrajać do utraty

przytomności. Czy to czasem nie będzie ta kość?

- Ty sobie, Oleś, śmichy-chichy urządzasz, a tam mamut czeka. Uczone nie mogą

się pogodzić, kto go ma faktycznie spod ziemi wyciągnąć. Jak tak dalej pójdzie,

drapacz chmur na niem stanie, bo odbudowa czekać nie może. Potem, żeby

wykopalisko wyjąć, trzeba będzie lokatorom dać insze mieszkania i

dziesięciopiętrowy dom rozebrać.

- No to co, nie takie rzeczy się rozbierało. A nauka przede wszyst-kiem.

9A

WINDĄ NA HALKĘ

Rzecz jasna, że byliśmy z Gienią na ,,Halce" w nowo wyremontowa-nem Teatrze

Wielkiem. l musze powiedzieć, że nóg nie czujem, tak żeśmy się nalatali. Samych

korytarzy, bufetów i przedpokoi jest tam chyba ze trzy kilometry bieżące, więc

jakżeśmy ich oblecieli trzy razy, to ile mamy razem - najmarniej dziewięć.

Ale pomimo tego nie żałujem, bo faktycznie było co widzieć.

Podłogi, trynki na ścianach, żerandole, wszystko-luks torpeda. Pałac Kultury

wysiada. Tylko że na miejsca trudno jest na razie trafić, bo teatr jest taki

więcej olbrzymi, l jakżeśmy się jednego biletera spytali, gdzie jest balkon

trzeciego piętra, ręce rozłożył i mówi:

- Panie szanowny, ja tyle wiem, co i pan, świeży jestem i nie mogie się jeszcze

połapać. Wczoraj ledwo do domu trafiłem.

No to zaczęliśmy ganiać jak kot z pęcherzem po piętrach, do góry i na dół. Trzy

razy do piwnicy żeśmy trafiali, dwa razy do obikacji męskiej, a raz do damskiej,

bo trzeba powiedzieć, że i pod tem względem teatr jest bogato wyposażony. Są tam

co prawda windy, któremi można się dostać na wyższe piętra, ale Cienia nie

chciała skorzystać.

- Coś ty, wariat - mówi - a jak się winda zepsuje?!

- W jaki sposób, przecież są nowe, prosto z fabryki.

- Właśnie dlatego. Co ty, gazet nie czytasz? l co będzie, jak staniem między

piętrami.

- No to nasz ściągną.

- Kto? Zaczem zatelefonują, zaczem przyjdą mechanicy ze spółdzielni windziarzy i

nasz znajdą, nie tylko na "Halkie", ale nawet na ,,Straszny Dwór", któren idzie

pojutrze, nie zdążem. Nie ma głupich. Ganiajmy.

No, ale koniec końców dostaliśmy się do sali. l musiem powiedzieć, że odbudowa -

primo woto. Ściany w złoty rzucik. Na suficie tak zwane pieczarki czy insze

jakieś maślaki - po grzybach podobnież lepiej niesie. Krzesła takie wygodne, że

jakby się nawet trafiła opera troszkie przydługa, przekimać się można jak się

należy, co jest bardzo ważne dla wycieczek z prowincji. Tylko że fotele na dole

mają poważny nałkament. Rzędy są numerowane tak zwanemy rzemskiemi cyframi jak w

staroświeckiem zegarku.

Ale w zegarku mamy godzin dwanaście i znamy ich na pamięć. A co będzie, jak nam

się trafi w teatrze taki rząd, mówmy, dziewiętnasty? Kto go znajdzie? Księża,

aptekarze czy doktorzy dadzą sobie radę, ale co zrobi reszta? Będzie musiała

chyba opera zatrudnić tłomaczy z łaciny. Ale mniejsza o nic, gront, że budowla

nareszcie skończona, a artyści grają ,,Halkie" z dużem zadowoleniem. Cienia

łzamy się bez przestanku zalewała nad tą nieszczęsną pomocą domową, nadużytą

matrymonialnie przez panicza.

A kiedy Halka pod szumią jodły na gór szczycie chciała skakać z dekoracji do

Wisły, z dzieckiem przy piersi, moja małżonka nie wytrzymała i krzykła głosem

wzruszającem:

- Nie bądź pani głupia! Dzieciaka do żłobka, a jego drania, do sądu w Zakopanem,

niech elementa płaci!

l wtenczas jakiś łysy, co za nami siedział, się odzywa:

- Niech się państwo uspokoją, dobrze?

- Przepraszam, o co się panu rozchodzi?

- Jak to o co? Artystów nie słychać.

- Miej pan pretensje do pieczarek. A zresztą, żebyś pan częściej do opery

chodził, tobyś pan "Halkie" znał na wyrywki i wiedziałbyś pan, jak się

skończyła. A o wiele nie znasz pan zakończenia, kup pan sobie program z detal

icznem opisem całego zdarzenia za 4 zł. 50 gr. l oświecaj się, ciemna maso.

Obcięłem go z miejsca, ale tak nasz z nerw wyprowadził, że Cienia uspokoiła się

troszkie dopieru w muzeum teatralnych pamiątek, które na miejscu się znajduje.

Najwięcej spodobała się jej koszu la w której sto lat temu nazad artystka Helena

Modrzejewska żonę króla Makbeta odgrywała. Oczów moja małżonka nie mogła od niej

oderwać.

- Patrz, Walerek, co to za towar - sto lat ma ta koszula, a najmniejsza nawet

nitka nie przerwana. Chociaż możem sobie wyobrazić, ile ta artystka po podłodze

się w niej naprzewracała, ile insze artyści za rękawy ją ciągli, jak za te

Makbetowe była. Znam przecież te sztukie -ruchliwa.

Z wielką trudnością odciągłem Gienie od historycznego ciucha do innych pamiątek,

których tam jest a jest. Nie mogliśmy detalicznie wszystkiego obejrzyć, bo już

teatr zamykali i bojeliśmy się, co będzie, jak znowuż bez pomyłkie do piwnicy

zaleciem.

CARMEN l KOŁDRA PUCHOWA

Dużo się nieraz dało nam słyszeć o tej operze pod tytułem ,,Carmen". Totyż jak w

kinie ,,Roma" na Nowogrodzkiej, troszkie na siłę przero-bionem na teatr, zaczęli

te sztukie przedstawiać, wybraliśmy się z małżonką zaraz pierwszego dnia.

Gieni, nie można powiedzieć, na razie bardzo się spodobało. Hiszpańskie

,,ciuchy", czyli plac Szembeka w mieście Sewilli, przekupki z cytrynami i

pomarańczami wykupionemi w tamtejszych Delikatesach - wszystko jak u nas.

Życiowa sztuka, znaczy się. Nawet nie miała pretensji o to, że Carmena odbija

narzeczonego, starszego przodownika policji, jednej niedużej, płaczliwej

facetce, jednocześnie na siłę chce sobie przygruchać samego komisarza, zdaje

się, człowieka żonatego. Śmiała się, bis biła i w ogólności była zadowolniona.

Dopieru jak się dowiedziała, że ta cała Carmen to Cyganka - zdechł pies!

Odwróciła się i wcale nie chciała się patrzyć.

- Co mnie tam Cyganki obchodzą - mówi - lenie, flejtuchy, włóczykije, tylko

patrzą, gdzie co ukraść.

- Gieniuchna, ty się mylisz, przecież to jest Cyganka pracujące, w fabryce cygar

się zatrudnia. Ale nie chciała mnie słuchać. Rozchodzi się o to, że w dwa lata

po

naszem ślubie jedna Cyganka przyszła Gieni wróżyć i kordłe puchową nam rąbła.

Pomimo tego ja już dawno zapomniałem i bronie Cyganów, jak mogie. A tu się szum

robi na scenie, raban, zakłócenie spokoju. Pokazuje się, że Carmen dziabnęła

nożem koleżankie w fabryce i zakochana policja zmuszona jest do mamra ją zabrać.

Gienia tylko na to czekała. Sztukła mnie łokciem i mówi:

- No, kto miał racje? Dobra cholera ta twoja Carmen, nożem się posługuje.

Wszystkie one takie.

- Gieniuchna, ty się mylisz - mówię na to. - Przecież nasza Polska Ludowa w

Nowej Hucie pareset sztuk Cyganów zatrudniła przy budowli i nie było takie

wypadku.

- No tak, ale kradzieże się zdarzali.

- Nowa Huta nie seminarium duchowne i nie możem na początek za dużo od ludzi

wymagać. W każdem bądź razie Carmen śpiewa jak słowik, kiwnij ręką na kordłe i

słuchaj.

Ale gdzie tam, do wszystkiego zaczęła się czepiać. A to jej za gorąco, a to

artyści zanadto odkarmione, pucułowate.

- Po mojemu są w sam raz. Podstawne, same w sobie, jak się to mówi, przy kości.

Zresztą, o wiele nawet mają troszkie nadwagi, to jest propaganda. Rozchodzi się

o to, że w operze bywa zagraniczna publika i musiem pokazać, jaką opiekie się

nad kulturą i sztuką u nas roztacza. Nasz artysta świadczy o nasz. O naszem

odżywianiu. A po drugie, Hiszpan! są mordziaste, weź chociażby pod uwagie

takiego Franka. A w ogóle przestańmy się sprzeczać, bo ludzie zaczynają na nas

psykać.

Troszkie się uspokoiła, nawet łzy miaław oczach jak DonJose-ten starszy

przodownik - przez te nieszczęśliwe miłość z policji nawiał i za szmukiel się

złapał. Gumę do żucia, swetry i suchą kiełbasę w tamtej-szem Zakopanem przez

granice przerzucał. Nic mu to nie pomogło, bo w krótkiem czasie Carmena rzuciła

go dla jednego magika, któren w cyrku na krowie czy na byku jeździł. Na dobitek

w sprzeczce miłosnej, jak się odwinęła, glinoszczak nogami się nakrył, chociaż

sam również był chłop nie ułomek. Taki miała pemperament.

W ogólności było co widzieć i posłuchać. Wszyscy artyści zasuwali swoje arie jak

najlepsze sześciolampowe radio z siódmą prostowniczą. Balet, bogata wystawa,

drekoracje takie, że przyroda przy nich wysiada. Toteż publika, jak się to mówi,

szalała. Kwiaty wnosili koszamy. Jednem słowem, taaakie przedstawienie.

Tylko Gienia wszystko na końcu zepsuła. Kiedy dymisjonowany przewodnik w

charakterze oberwanego łapciucha z nożem za pasem w państwowym cyrku nr 1 przed

położeniem Carmeny zimnem trupem najpiękniejszą arie,,Zginiesz, zgago, z mojej

ręki" zapylał, moja żona krzyknęła:

- No, zarżnij ją pan nareszcie! Pół do jedenastej, bramę nam zamkną! Co może

zrobić jedna puchowa kordła w kopercie ze wstawkamy.

HOTELLO

Pan Piecyk jest zapalonym teatromanem. Wiedziałem o tym od dawna, toteż,

spotkawszy go w bufecie na,,Ladacznicy z zasadami", przywitałem bez zdziwienia

szablonowym pytaniem:

- Jak się panu podoba ta sztuka?

- Murzyni modne! - odrzekł pan Teoś zaciągając się papierosem.

- Co?

- Nic, mówię, że Murzyni w obecnym czasie w modzie. Do jakiego teatru się pan

nie wybierzesz, dwóch, trzech ich przedstawia, a już najmarniej jeden. Podobnież

artyści, co ich odgrywają, nie myją się z czarnej farby już parę miesięcy - nie

opłaci się jem, bo wiedzą, że w następnej sztuce znowuż za Murzynów będą. Żony

jem w domu raban podnoszą, do pościeli nie chcą puszczać, ale żaden się nie

myje. Bo faktycznie za dużo by mieli roboty szorować się i znowuż mazać. A tak

wsadzi jeden, drugi łeb w piec, sadzamy się przypudruje i gotów na scenę.

l to nie tylko w Warszawie, na prowincji masz pan to samo. Parę dni temu nazad

byłem interesownie w mieście Łodzi. Koleżka wyciągnął mnie do teatru,

troszkieśmy się spóźnił i, weszliśmy na salę po ciemku. Blandekajuż była

podniesiona, rozglądam się po scenie, patrzę-jest Murzyn! Jeden, ale za to

grubszy, w starszem wieku i, jak się pokazało później, gienierał! Stał na środku

i mowę zawalał, i nsze artyści za księży byli poprzebierane, a jeden na biało za

Ojca Świętego.

Rozchodziło się o to, że Turki wojnę jemu wypowiedzieli, a że duchowieństwu nie

wypada się naparzać, wynajęli księża tego Murzyna, żeby się za nich z Turkamy

obleciał. A nazywał się on, uważasz pan, Hotello, dlatego że Murzyni w hotelach

najczęściej służą za dzwońców, czyli szwajcarów.

- Ależ, panie Teosiu, nie Hotello, tylko Otello nazywał się Szekspirowski

bohater, którego pan widział, o nie żadne duchowieństwo to było, tylko wenecki

senat z ubranym na biało dożą.

- Możliwe, ale tu nie o to się rozchodzi, tylko o to, że cham.

- Kto?

- No, ten Murzyn.Tak naszzkoleżkązgniewał,żeśmychcielisiędo niego podnieść i na

scenę wejść, towarzyskiego alibi go nauczyć. Jego szczęście, że na galerii

siedzieliśmy, bo przypuszczam, że derekćja musiałaby publice pieniądze za bileta

zwrócić, jakby główny artysta w szpitalu się znajdował, ale o tem potem.

Dosyć na tem, że ten ów Murzyn mówi:

,,Owszem, proszę duchownych osób, mogie knoty Turkom spuścić, ale pod waronkiem,

że katolickie kobietę pod tytułem Desdymonaza małżonkie mnie dacie".

,,Owszem, proszę bardzo - mówiom księża - załatwione" - i dali

jem ślub. Ale nadleciał ojciec tej kobiety i mówi, że mowy o tem być nie może,

boby się nie mógł zczarnem zięciem w towarzystwie pokazać. Ale ponieważ że ona

się zgadzała, Murzyn zaczął się do teścia stawiać:

,,Odskocz, tatuś, od nowożeńców, bo będzie niedobrze. Widziałem mętrykie,

Desdymona jest pełnoletnia i pozwoleństwa rodziców nie potrzebuje. Chodź,

Mondzia, do domu noc poślubne uskuteczniać!"

l poszli. Pokazało się potem, że stary Desdymony miał rację. Murzyn okazał się

skończonem żłobem i niemożebny w pożyciu. Tak się złożyło, że sąsiadka, cholera,

ukradła Murzynowej chustkie do nosa, którą on jej dał w prezencie... Co ten

lebiega o te chustkie za grandy toczył, to pan pojęcia nie masz. Trzy godziny

nas wszystkich męczył, a najwięcej żonę. Na wojnę nie chciał jechać, tylko tam i

nazad ganiał, i ,,gdzie chustka" się ciągle pytał.

Żona szuka wszędzie, nie może znaleźć, to koniec końców dla świętego spokoju

mówi, na jury, że w praniu.

Jak oparzony wyleciał, za chwilę jest nazad, widocznie na górze był, przejrzał

na sznurach całe pranie i wiesz pan, co zrobił?...W mordę jej dat przy ludziach.

Wtenczas to właśnie chcieliśmy z koleżką iść do niego na te scenę. ,, Kobietę,

łobuzie, bijesz o głupie chustkie za sto złotych?!"

Ale na tem nie koniec. Jeden oficer, któren na posadę gienierała lefrektował i

chciał Hotellaz niej wyślizgać, do pucu mu natrajlował, że jeden podporucznik do

Desdymony uderza. Myślał, że Murzyn podporucznika zimnem trupem położy i do

mamra go za to zamkną. Detalicznie wszystko mu streszczał, jak podporucznik się

z jego żoną podbawiał. Ten niby tyż to słucha, ale furt powtarza: "gdzie

chustka" i ,,gdzie chustka"?

Wiesz pan, jak się skończyło - przeliczył jeszcze raz bieliznę z magla iudusił

żonę, ponieważ że chustki nie było!

W tym miejscu przerwał nam rozmowę dzwonek na zaczęcie ostatniego aktu

"Ladacznicy". Kiedy wychodziłem z teatru, przejęty do żywego losem nieszczęsnego

Negra, zlinczowanego w sztuce, którą właśnie obejrzałem, dogonił mnie na

schodach pan Piecyk, ujął pod rękę i rzekł:

- Zanadto nie trzeba się znowuż nad Murzynamy rozczulać, bo i między niemy

dranie się trafiają. Jedź pan do Lodzi, to się pan przekonasz!

Do Warszawy przyjechał sam Gerard Phi lipę-król ekranu, bożyszcze kobiet całego

świata. Łatwo sobie wyobrazić, co się dzieje. Tłumy chodziły za nim, kiedy

zwiedzał miasto. Jakaś przedsiębiorcza wielbicielka podobno przekupiła służbę i

wdarła się nocą do jego sypialni w "Bristol u", skąd jednak grzecznie, ale

stanowczo została wyproszona. Philipe był bowiem wzorowym mężem.

Takie to plotki krążyły po Warszawie.

Aktor gościł w naszej stolicy w ramach zespołu paryskiego Theatre Populaire i

grał, między innymi, tyt ułową rolę w dramacie "Ruy B/as" Wiktora Hugo. Jest to

udramatyzowana opowieść o człowieku z nizin społecznych, który z lokaja został

premierem i kochankiem królowej Francji. Występy teatru odbywały się w

prowizorycznie przystosowanej do tego celu sportowej Hali Gwardii, dawniej

targowej Hali Mirowskiej za Żelazną Bramą.

Oczywiście bilety były wykupione na wiele dni naprzód, mimo to plac był

zamknięty przez kordony milicji, atakowane bez przerwy przez tłumy

półprzytomnych warszawianek, żądnych ujrzenia swego ideału "na żywo". Rozgrywały

się dantejskie sceny, łańcuch milicjantów został kilkakrotnie sforsowany i w

rezultacie Hala Gwardii pękła od wezbranej fali nadprogramowych widzów.

Ale oddajmy głos naocznemu świadkowi tych wydarzeń panu Królikowi. Jak większość

zresztą publiczności, nie zna on języka francuskiego, przeto treść dramatu widzi

nieco inaczej, niż ją napisał Hugo. Inaczej też tłumaczy sobie obyczaj

francuskich aktorów, którzy dziękują publiczności za gorące oklaski na

klęczkach.

Ale poza tym było wszystko mniej więcej tak, jak opowiadał pan Królik.

9S

FANFAN "DRYBLAS'

- Jak się pan bawisz, panie Królik?

- A wiesz pan, że parę dni temu nazad miałem rozrywkie umysłowe na duży złoty

medal.

- Gdzieś pan był? W cyrku numer dwa?

- W jakiem tam cyrku? W Hali Mirowskiej na "Dryblasie".

- Na kiem?

- Sztuka pod takiem tytułem była tam odgrywana w języku francuskim. Artyści z

Paryża przyjechali do nas - wymiana towarowa za "Mazowsze".

- No, dobrze, ale skądżeś pan wziął bilet, kupiłeś na ciuchach?

- Nie, zięć za karę w fabryce dostał.

- Jak to za karę?

- No, zwyczajnie, zapisany był na boks Gwardia-Ogniwo, ale posprzeczał się z

kultu rai no-oświatowem i ten bez zemstę bileta mu zamienił. Zięć nie ma

cierpliwości do obcych języków i mnie wysłał jako delegata rodziny.

- No dobrze, a pan władasz po francusku?

- Władać, nie władam, ale rozumiałem wszystko detalicznie.

- W jaki sposób?

- Trzeba znać tylko jedno słowo i wystarczy.

- Jakie słowo?

- Perdiu.

- Co to znaczy?

- Perdiu... wysiadka, czyli wszystko stracone.

- Co pan mówisz? l już wszystko jest jasne?

- Jak pana szanuje. Jeżeli masz pan życzenie, mogie panu opowiedzieć całą treść

przebiegu.

- No to wal pan, ale po polsku.

- Początku, uważasz pan, szczegółowo nie słyszałem, bo duży szum był w hali, z

powodu że wpuścili o parę tysięcy kobiet za dużo. Może nawet nie tyle za dużo,

tylko żemiejsca za daleko jem dali. Ajest tam, uważasz pan, jeden artysta,

któren mocno działa na damskie płeć, niejaki podobnież FanfanTulipan. Każda

jedna łyżką by go jadła, ale z powodu silnej obstawy milicyjnej nie mogli się

trzymać najbliżej sceny. W tem celu poprzynosili ze sobą z domu składane

krzesełka, stołeczki, jakieś dwa kociaki po czterdziestce przytaskali ze sobą

wózek dla bliźniaków i w niem lożę sobie uskuteczni l i. Jedna znowuż,

podstawna, nabita w sobie facetka, wykompinowała gdzieś doniczkie i na niej

usiadła. Ale najwięcej było na piechotę i te, uważasz pan, jak się ciemno

zrobiło, przerwali kordon milicji i usiedli przed pierwszem rzędem, po turecku,

a było ich ze trzysta sztuk. Reszta siedziała, gdzie mogła. Niech panu

wystarczy, że ja na każdem kolanie miałem po blondynce dobrej wagi. Jak na

cztery godziny przedstawienia waronki byli uciążliwe, pomimo tego wyszłem

oczarowany.

Artyści stroje, uważasz pan, mają takie więcej damskie. Kapelusze z rajeramy,

nylony, gorseta, staniczki, tak że zwłaszcza starsi faceci wyglądają w tem dosyć

podejrzliwie. Ale jak zaczną grać, jak zaczną się sztorcować nawzajem i familie

po kątach sobie rozstawiać, jak to się mówi, w tył aż do Łokietka - warto

posłuchać.

Kiedy już wzajemnie nie zostawią na sobie suchej nitki, stają na samem froncie

sceny i rugają publikie. Za co i o co jem się faktycznie rozchodzi, nie wiadomo.

Publika patrzy po sobie, kto ma cukierki w żelatynie, chowa żywo do kieszeni,

żeby niemy nie szeleścić, ale to nic nie pomaga. A najwięcej się szarpie ten

Tulipan. Niech panu wystarczy, że tupał na mnie nogami. Ja tu trzymam te dwie

blondynki, kolana mnie ścierpli, że ledwo żyję, krzesło, faktycznie, pod namy

trzeszczy, ale nie mam wyjścia. A tu facet jest wyraźnie obrażony.

A odgrywa, uważasz pan, za lokaja u jednego francuskiego hrabie-

go ze szpicbródką. Hrabia, jak to hrabia, jest kawał cholery i jedzie na tem

Tulipanie jak na łysem koniu, inaczej na niego nie mówi tylko:

"Dryblas"!

,,Dryblas, zamknij okno!" ,,Dryblas, roztwórz drzwi"! Albo niechcą-cy-naumyślnie

chustki0 upuszcza na ziemie i krzyczy:,,Dryblas podaj chusteczkie!" Ale to

jeszcze nic, gorszą rzecz mu potem wystroił. Kazał mu się przebrać w swoje

ciuchy i odstawiać hrabiego Cezarego. Ten Cezary to był oprycha, chuligani i

stale na gazie. Jak to, hrabia chuligan?

- Tak jest, to był hrabia zbankretowany, ofiara reformy rolnej. Ale nie będziem

o tem mówić - sztuka się ciągnie parę godzin. Jednem słowem, Dryblas przebrany

za Cezarego zapycha na dwór królewski i naznacza randkie królowej, która jest

riiewąskim, twarzowem kocia-kiem w koronie.

Królowa przybywa na spotkanie do hotelu. Fanfan już czeka i wtenczas wychodzi

zza firanki Szpicbródką.

"Cha, cha! cha! - śmieje się szatańskiem głosem. - Cóż my tu widziem? Królowa na

ksiutach z mojem fajfendeklem! To nie jest żaden Cezary, tylko moja pomoc

domowa, niech ja skonam! Dryblas, otwórz okno!"

Fanfan zgorzał, otwiera okno i nadmienia:

,,Perdiu, leżę jak neptek".

Królowa, zła jak wielkie nieszczęście, mówi do publiki:

,,Perdiu, a to mnie zagiął, wszystko stracone. Wysiadka z tronu".

Ale Tulipan nie daje za wygrane, wyrywa Szpicbródce pałasz z pochwy i zaczyna go

ganiać po scenie. Hrabia z okrzykiem,,perdiu" chodu do wygódki na prawo. Tulipan

za niem i przybija go pałaszem do deski! Ale tego nie widziem, możem się tylko

domyślić po hałasie w ubikacji. Po chwili wylała stamtąd Tulipan, wyjmuje

flaszeczkie i wypija za dwa złote terpentyny francuskiej. Rzecz jasna, że

ostatnie jego słowo brzmi: ,,Perdiu".

W tem trakcie słychać huk na sal i, to pęka doniczka pod podstawną szatyna. Robi

się ciemno, potem widno. Publika zrywa się z krzeseł. Na ziemi przed sceną

kotłowanina, nikt nie może wstać o własnej sile. Artyści klękają przed publiką i

przepraszają za sztorcowanie. Publika ze łzamy w oczach przebacza i obrzuca

Fanfana kwiatamy.

To z grubsza byłoby, zdaje się, wszystko.

,,Ruy Blas" - dramat Wiktora Hugo. Występ gościnny aktorów francuskich z

Gerardem Phi l ipem na czele.

l oto znowu sztuka,, królewska", a nawet dwie, w jednej recenzji. Tym razem z

dziejów ojczystych z jednej epoki. Obydwa utwory jako główną postać historyczną

ukazują królową Bonę. Każdy co prawda inaczej, ale obydwa raczej pozytywnie,

czego nie może zrozumieć niejaki pan Pociotek, który był kolejno: w Teatrze

Polskim na sztuce Hieronima Morstina ,,Polacy nie gęsi" i w Narodowym na

historycznym dramacie Haliny Auderskiej pod tytułem ,, Rzeczpospolita zapłaci".

,, Otyły facet z prowincji, co do wiersza ma zwyczaj przemawiać'', to sam twórca

kierunku narodowego w literaturze polskiej, Mikołaj Rej z Nagłowić, widziany w

sztuce Morstina oczami pana Pociotka.

Co wyjaśniwszy, zapoznajmy się z szerszą jego opinią o jednej i drugiej

premierze:

PLOTKI KRÓLOWEJ BONY

- No patrz pan, panie Gałązka, Bona znowuż szura.

- Jaka bona?

- Jak to jaka? Nie wiesz pan? Królowa Bona.

- Nieboszczka?

- Rzecz jasna.

- Jak nieboszczka może szurać, panie Pociotek? Do kogo ta mowa?

- Nie osobiście, przez makaroniarzy szura.

- Nie rozumie.

- Zaraz pan zrozumiesz. Słyszałeś pan zapewnię o tem, że ta owa Bona nie cieszy

się u nas opinią?

- Za kogo mnie pan bierzesz - synowe otruła.

- Właśnie, arszenikiem na szczury, bo jej się nie spodobało, że syn się z

szemraną wdówką, przystojniaczką, niejaką Radziwiłłówną z domu, ożenił.

Niezależnie nareszcie w nocy Wawel okradła do suchej nitki i nazad do Rzemu,

skąd rodem była, za lewem paszportem nawiała. Próbowali potem Polacy rzeczy i

pościel odebrać, do sądu podali Mussoliniego, ale adwokaci tak całe sprawę

zaszczekali, że Mussolini wyparł się w żywy kamień - i kamfora. Tak nasz

historia starożytna naucza?

- Kropka w kropkie.

- No i widzisz pan, zaczynają jej teraz alibi wyrabiać.

- W jaki sposób?

- Posłuchaj pan. Parę tygodni temu w tył, poszłem do teatru na Oboźne na sztukie

pod tytułem ,,Polacy nie gęsi". Dziwiła mnie nawet ta nazwa, bo wiadomo, że jak

ludzie, to nie drób, i o czem tu sztukie przedstawiać. Logiki w tem za grosz nie

ma. Ale dla rozrywki poszło

się. l wiesz pan co, żadnych gęsi nie było, tylko Bona tam i nazad na scenie się

kręciła w charakterze ministra kultury i sztuki.

Jeden otyły facet, stale zamieszkały na prowincji, z fachu, zdaję się. rejent,

któren do wiersza miał zwyczaj przemawiać, założył pierwszy u nas chór

"Mazowsze". Miał z tem dużo trudności, bo biurokracja niemożebnie mu

podgrymaszała, nie to, co dzisiaj, gdzie takie same "Mazowsze" do Chin sobie na

wycieczkie wyjeżdża. Zgniewat się koniec końcem, zapakował te swoje ,,Mazowsze"

na furmanki i jazda do królowej rządowe pokazówki uskuteczniać.

Bona posłuchała, popatrzyła i mówi: ,,Owszem obleci" i kazała upaństwowić cały

chór.

W ogóle w niemożebny sposób kulturę i sztukie popiera i bez cały czas martwi się

o nasze Polskie kochane, żeby sprawiedliwość była i silna władza; o mały figiel

spółdzielni produkcyjnych nie zakłada. A o Radziwiłłównie i arszeniku ani dudu.

Byłem troszkie nawet cięty na tych artystów, że nasz tak w bajer bierą na konto

Bony. Ale myślę sobie: "Włoszczyznę nam przywiozła, rosół przyzwoity przez nią

mamy, faszerowane włoskie kapustę, bukiet z jarzyn - pies z nią tańcował, niech

będzie, że nie otruła".

l zapomniałem, uważasz pan, o wszystkiem. Aż tu dwa dni temu nazad znowuż

dostaje bileta do teatru, ale Narodowego. Sztuka pod tytułem takiem więcej

finansowem ,, Rzeczpospolita zapłaci". Idę. l. uważasz pan, znowuż Bona na

scenie, ale tą rażą jest i Radziwiłłówna. No, myślę sobie:,,Teraz już cię,

siostro, przytracą.arszenik na wierzch wyjdzie jak złoto".

- l wyszedł, panie Pociotek?

- Gdzie tam, znowuż zatrajlowali. O wszystkiem się tam mówi, tylko nie o tem. A

zaczyna się, uważasz mnie pan, od pogrzebu męża Bony, Zygmonta Starego. Przed

samem wyprowadzeniem tatusia przyjeżdża Zygmont August w charakterze sierotki.

Sierotka co prawda z dużemy, rudemy bokobrodamy ala gienierał Kuropatkin, dwa

metry wzrostu bez obcasów. Przyjeżdża objąć po ojcu interes i od razu zaczyna

się nieporozumienie familijne na tle małżeństwa. Facet na takiej posadzie w

kraju rolniczem ma niemożebne wzięcie - król francuski chciałby swoje córeczkie

za niego wydać, Austryjaki tyż mają jakąś zdzire z cesarskiej rodziny, którą by

mu chcieli wtranżolić. Bona była za paryżanką, różne ministry wzięli, zdaje się,

forsę od Franciszka Józefa i na siłę szkopówne z Wiednia Zygmontowi wmawiają za

żonę. A on nic, tylko na tron, który Bona w dolnem kościele dla siebie postawić

kazała, się ładuje i takie mowę do nich zakłada:

,,Na co ten szum? co wy, jak pragnę zdrowia, do mamrazawielożeńs-two chcecie

mnie wpakować czy jak? Przecież ja dawno jestem po ślubie z Basią i ona będzie

za królowę".

Ministrzy zgorzeli coś niecoś, ale mówią:

"To to tak, proszę króla? Wiedzieliśmy o tej wdówce, ale byliśmy pewne, że król

na kocie łapę, czyli bez ślubu, z nią żyje. Faktycznie,

warta grzechu, ale czy tak, czy siak - za królowe u nasz nie będzie". Bona

jeszcze z większym pyskiem wyskoczyła do syna, posunęła się do tego stopnia, że

Radziwiłłównę publicznem słowem nazywała.

Na scenie?

Na scenie, skarż mnie Bóg.

No i co, milicja protokółu nie zestawiła?

Nie, starszy przodownik koło mnie siedział i nawet okiem nie mrugnął.

A Zygmont August co na to?

Obsztorcował mamusie na czem świat stoi, ministrów powyga-niał z dolnego

kościoła i sam na pogrzeb się udał. A my na papierosa. W drugim akcie Bona

dopieru rozrabia na całego. Po mieście Piotrkowie gania z ozorem i antypaństwowe

plotki szerzy, że Radziwiłłówna, skutkiem trybu życia, na tak zwane niedyskretne

chorobę cierpi. To znowuż chuliganów napuszcza, żeby kamieniew gazetę zawnięte

bez okno synowej wrzucali. Brukowiec jak koci łeb z takiem hałasem przez scenę

przelata, że publika w pierwszem rzędzie aż głowy

przychyla.

Faktycznie, w miejscu rozrywkowem łeb mieć kamieniem przecięty dlatego, że się

teściowa -zf synową sprzecza, to żadna przyjemność i po mojemu takie rzucanie

powinno być surowo wzbronione.

To znowuż się z panem szanownem nie zgodzę. Teatr musi prawdę życiowe nam

pokazywać i o wiele nawet ktoś za ofiarę na ołtarzu sztuki się zostanie,

pretensji wnosić nie może. Zresztą dyżurny doktor w dziewiątem rzędzie siedzi,

czyli że pomoc lekarska na

miejscu. A Bona w dalszem ciągu, jak to mówią, działa. Szkolnych koleżków

na swego syna napuszcza, które przychodzą i mówią:

,,Pamiętasz, Gutek, jakżeśmy na Wawelu w berka się ganiali albo jak się jednego

razu berło twojemu staremu pod łóżko schowało, że ani rusz nie mógł rządzić?"

"Pamiętam, pamiętam, draka była niemożebna."

"Jak pamiętasz, to zrób to dla mnie i ożeń się z paryżanką - posag dostaniesz,

po francusku nauczysz się władać i powiem ci, że jak się bliżej przyjrzeć, to

nawet niczego sobie kociak."

"Wole Skarżankie" - odpowiada mu na to Zygmunt August.

- Jakie, panie szanowny, Skarżankie, chyba Radziwiłłównę?

- Tak jest, pokręciło mi się troszkie, ale zresztą na jedno wychodzi, bo

Skarżanka to artystka, co za Barbarę przedstawia. Ale mniejsza o to, dosyć na

tem, że się nie zgadza. Trzeci akt jest taki więcej nudny, krugom go namawiają

na rozwód, a on stale i wciąż nie i nie. l tak do samego końca. A o arszeniku

znowuż ani słychu, ani dychu.

"Tu cię boli - pomyślałem sobie przy wejściu - dlatego ta mowa o miłosnej

chorobie, żeby truciznę zabajerować, żeby o forsie i nawia-niu z meblamy do

Rzemu nie wspomnieć. Jednem słowem, przepro-

wadzą się alibi: Nikt nikogo nie otruł, nikt nikomu niczego nie wyszabrował,

czyli że nic nam się nie należy."

- No dobrze, ale komu może na tem zależeć?

- Rzecz jasna - makaroniarzom. Może szykuje się apelacja?

- l dlatego się te Bonę po śmierci fatyguje?

- Chyba wyłącznie.

A oto rozmowa dwóch nieznanych warszawiaków na temat wpływu grypy na rozwój

sztuki dramatycznej w Polsce Ludowej.

Wszystko na tle ,,Medei" Eurypidesa - Dygała.

Przed przeczytaniem poznajmy obsadę tragedii

Osoby:

Medea - Halina Mikołajska

Jazon - Gustaw Lutkiewicz

Kreon - Józef Para

Egeusz - Jerzy Adamczak    -

Niespokojna dziewczyna - Elżbieta Czyżewska

Chór - Wojciech Siemion

Ten jednoosobowy chór recytował Eurypidesa w oryginale, po grecku.

NA GRYPĘ - MEDEA

- Patrz pan, jak ta grypa dała Warszawie w kość. Co dziesiąty obywatel choruje.

Nawet połowa doktorów i aptekarzy na grypę leży. A co się dzieje w teatrach. Na

przykład w Dramatycznem byłem parę dni temu nazad na greckiej sztuce pod tytułem

,,Medea". Na cały chór jeden tylko zdrowy członek się został, niejaki Wojciech

Siemion. No i sam za wszystkich śpiewa?

- Nie, on mówi.

- Widocznie tyż z powodu chrypki nie może jak się należy arii wyciągać i woli

żywem słowem się posłużyć.

- Nie o to się rozchodzi. Widzisz pan, to jest salonowa sztuka z życia

królewskiego, przez jednego starszego Greka w swojem czasie streszczona. Ale

teraz niejaki Dygał Stanisław tak ją przerobił, że Grecy zupełnie nie mogą jej

poznać i ambasada pretensje wniesła. No to derekcja teatru zawołała Dygała i

kazała mu nazad na grecki te sztukie przetłomaczyć. Zrobił to częściowo i,

uważasz pan, ten jednoosobowy chór Siemiona po grecku od czasu do czasu do

sztuki się

wtrąca. Greki są zadowolnione, publice to nie przeszkadza, a insze artyści przez

ten czas odpoczywają.

- No a sama sztuka ładna?

- Owszem, życiowa. O jednem wojskowem, sierżant sztabowy to zdaje się był, chłop

sam w sobie, któren żył na kocią łapę z rudą blondynką przy kości, niejaką

Mikołajska.

- Ona znaczy się nasza, katoliczka?

- Nie, to artystka, tak się nazywa w paszporcie, na scenie podgrywa właśnie te

Medeje. Otóż więc dochował się on z nią dwóch czy trzech nieślubnych

chłopaczków. Trzeba trafu, że córka miejscowego króla zamazała się w tem

sierżancie na cacy i w krótkich abcugach wzięli ślub cywilny. Rzecz jasna, że

jak się król dowiedział, że zięć żonaty i dzieciaty, postanowił rudą blondynę

wysiedlić za granice. Wtenczas ona obmyśliła krwawą zemstę za pomocą

łatwopalnych ciuchów.

W tem celu wysłała swoich synów do młodej małżonki swojego kochanka z prezentem

w charakterze ślubnej sukni zagranicznego pochodzenia. ,,Czego jak czego nie

weźmie zgaga ode mnie - myśli sobie -ale taką kieckie przyjmie i musi

przymierzyć. Szkoda mrugać".

Faktycznie tak się stało. Królewna towar przyjęła, ale jak tylko założyła na

siebie i zaczęła się przed lustrem kręcić, welon się na niej zapalił, a od niego

cała reszta i królewna się spaliła. Wtenczas król, widząc, co się święci, chciał

córkie ratować, sam się od niej zajął i odniósł poparzenia trzeciego stopnia.

- No dobrze, ale jak się to stało, Mikołajska na pannie młodej ciuchy podpaliła.

- Skąd, była nieobecna. Synowie suknie wręczali.

- No to, w taki sposób te szczeniaki welon podpalili. Mamusia jem widocznie

kazała.

- Nic podobnego, pożar powstał samoczynnie.

- Panie, cudów nie ma. U nasz na Grochowie był podobny wypadek. Walon się na

pannie młodej zajął, bo bywsza kochanka młodego pchnęła ją na choinkę, gdyż

wesele jak raz w drugi dzień świąt się odbywało. Samo nic się zrobić nie mogło i

całą przyczyną musiała być sercowa zazdrość.

- No, rzecz jasna, że była, o zemstę się rozchodziło i ruda cały ten pożar

wywołała, tylko jakiem sposobem, do dzisiaj nikt nie wie. l musisz pan wiedzieć,

że nie zaograniczyła się na tem. Na złość kochankowi w dziesięć minut po

ugaszeniu ognia swoje nieślubne dzieci stołowem nożem pozarzynała i w worku na

scenę wniosła.

- Co pan mówisz, to musiał być widok taki więcej mrożący krew w żyłach.

- Owszem, coś niecoś, ale worek za mały. Tak, że żona trąciła mnie w bok i mówi:

- To chiba nie wszystko? - Możliwe, że ona częściowo zamiaruje te swoje dzieci

workiem z pałacu powynosić i gdzieś zakopać, ala Mazurkiewicz w Krakowie. -Albo

może do przechowalni gdzie nadać kolejowej, jak Hipek - Wariat ze służącą z

ulicy Foksal

zrobił. - Coś ty, kolei w Grecji nie było - mówi do mnie żona. - No, czemś

ludzie jeździli i, jak widziem, się mordowali, to musieli być jakieś

przechowalnie.

Tak żeśmy się sprzeczali, że nawet nie zauważyliśmy, jak się skończyło,

zwłaszcza że na zakończenie znowuż chór Siemiona przemawiał po grecku.

Domyśliliśmy się tylko, że sztorcować musiał zazdrosne kochanki, l miał rację.

Owszem, elementów na dzieci żądać trzeba, nawet przez komornika. Nawet z

garnkiem gorącego popiołu na rywal kie wyskoczyć - ludzka rzecz. Ale welon

popalić, teścia poważnie poparzyć, młodzież w pień wyrzynać - wstyd.

W każdym bądź razie Medea na grypowy sezon sztuka senne marzenie sześciu

zdrowych artystów w każdem teatrze się znajdzie. Trzeba tylko mieć chór

Siemiona, żeby tak udawał Greka.

BEZ SZWAGRA LEŻEM...

Skarż mnie Bóg, nic do tych pór nie wiedziałem, że zasuwanie w obrazki, czyli

kartograjstwo, to także samo sport, l to jaki -z mistrzostwamy świata i Europy.

Właśnie obecnie w Warszawie odbywają się te europejskie z udziałem, ma się

rozumieć, naszej kochanej Polski Ludowej.

Gra idzie na parę stolików, między różnemy narodowościamy. Pierwszego zaraz

dnia, jak nam doniosła prasa, polska para, Janusz Nowak i Zdzisław Tyszkiewicz,

mocno zalicytowała i wygrała jakiegoś dużego szlema. Ile to jest na złotówki,

nie pisało, ale przypuszczam, że rozchodzi się tu o patyka, czyli 1000 zł. W

sporcie amatorskiem o forsie głośno się nie wspomina - honorowy leguramin jest

taki.

Szlem na dwóch, czyli po 500 zł za parę godzin umysłowej ciężkiej pracy, to

nawet nie jest dużo i kryć się nie ma zezem, ale cóż, takie jest sportowe alibi

i na to się nie poradzi. Jednem słowem, szło nam doskonale, nalewaliśmy

Irlandie, jak żeśmy chcieli, zabraliśmy jej 13 ponktów i do cholery impasów z

królem i bez. (Także samo nie wiadomo, po wiele impas, po ile ponkt, król -

pewno dycha).

Ale cóż, niestety, pokazało się pod koniec, że leżem. Poszedł szlem, poszli

impasy, poszli ponkty, drużyna męska przerżnęła z Irlandią, a żeńska z Norwegią,

bo i kobiety bierą w tem czynny udział, niech ja skonam. Martwić się niemaczem,

bo w sporcie, jak w sporcie, dziś my dostajem w krzyż, jutro innem ładujem.

l tak tyż było, w następnych dniach poprawiło się nam. Ale po mojemu został

zrobiony poważny błąd, że do naszej drużyny nie był

zaproszony szwagier Piekutoszczak, któren jest wielkiem fachowcem od obrazków. W

"trzy karty", w,,lusterka", w,,miasta" czy "w pasek" może się śmiało starać o

tytuł mistrza Polski.

,,Czarna przegrywa, czerwona wygrywa! Za złotego pięć, za dychę pół stówy! Lipy

nie ma, grandy nie ma, jest tylko apteczne złudzenie ludzkiego zwroku. Grać i

wygrać, panowie!"

Sto osób może stać naobkoło i patrzyć mu się na ręce, a on w jednej chwili

zamieni czerwoną kartę na czarną czy trafne lusterko na przegrane. To z brydżem

nie dałby sobie rady, do kogo ta mowa? Dwójkie w asa zamienić to dla niego mięta

z bobrem. Oprócz szwagra paru jeszcze mamy takich szemranych mistrzów, ale cóż,

nikt o tem nie pomyślał - u nasz to tak zawsze.

l w ogóle nie ma sprawiedliwości - jednych graczy przyjmuje się mowamy,

orkiestrą, spożywczemy bankietamy, otwarciem, zamknięciem. A drugiem wszystkiego

odmawia z wyjątkiem zamknięcia. Totyż szwagier dawno rzucił ten fach i śmiało

mógł brać udział w mistrzostwach jako amator czystej krwi i zapewnić naszej

drużynie medal, jeżeli nie złoty albo srebrny, to co najmniej mosiężny. A tak

może być niedobrze.

Na całe szczęście w Budapeszcie leci nam nieźle, jak na deszczowe waronki.

Kłobukowska i Kirszenstein już nałapali medali, pomimo że lecieli bez parasolek

przy takiej ulewie i mógł i się obawiać, że wieczna ondulacja jem się

porozkręca.

Na początek Maniak przepłynął kałuże i dobrze się ustawił do fotografii na

finiszu. Jak się okazało z fotokomórki, o nos tylko nalał resztę stawki. Nos nie

nos - złoty medal zahaczył. Nos płaci, nos traci! Później insze zawodnicy

nałapali jeszcze sporo tego blitu. Jednem słowem, zaczęło się możliwie,

zobaczem, co będzie dalej.

Spodobała mnie się także samo ta lekrama, którą Polska umieściła między innemy

ogłoszeniami na parganie otaczającym stadion od środka. A mianowicie: "Wódka

czysta wyborowa. Poland. Warszawa".

Kogo, na przykład, w takiej chwili obchodzą narty, lodówki, margaryna czy

żarówki Tungsram? A koło naszej lekramy żaden zawodnik nie przeleci obojętnie.

Ile razy ją mija, myśli sobie: "Noga wyżej -wódka bliżej", l zasuwa jak maszyna.

Rzecz jasna, że nie może być mowy o nadużyciach, ale jeden głębszy po dużem

wysiłku fizycznem przy takiej pogodzie się należy, szkoda mrugać. Kto się oprze

dobrej

lekramie?

My, na przykład, ze szwagrem nie oparliśmy się, chociaż braliśmy

udział tylko za pomocą telewizora i w Warszawie wyjątkowo nie padało.

l €2

A MOŻE BY TAK MANTO?

Faktycznie, lato jest takie więcej mokre i nudne. Nad morzem i w lesie bez

bułgarskiego kożucha, parasola i kaloszy nie da się wysiedzieć. Totyż

wczasowicze, dzwoniąc zębami, zmoczone i zakatarzone, bra-dziażą się po ulicach

pobliskich miasteczek, szukają kawy albo i czegoś mocniejszego na rozgrzewkie.

Takie wycieczki są często--gięsto pożyteczne, można trafić gdzieś na prowincji

na szklanki ze spodkamy albo na szarą bawełnę do cerowania skarpetek, której w

Warszawie za miliony się nie dostanie. A czasem i nauczyć się czegoś przy

okazji. Taki, na przykład, warszawski handel uspołeczniony nosa zadziera, że już

wykompinował wszystkie sposoby, żeby nie otwierać sklepu. ,,Renament",

,,Przyjęcie towaru", ,,Kontrolny spis",,,Remont" ,,Zamknięte z powodu zepsucia

drzwi "-to wszystko mocno się już nam opatrzyło. A temczasem na prowincji

wynaleźli handlowcy jeszcze coś nowego. W takiem, na przykład, Zgorzelcu

widziałem na sklepie napis: ,,Zamknięte. Sprzątanie po remoncie. Najbliższy

sklep tej samej branży w Lubaniu" (42 kilometry). Znaczy się, nasze kierownicy

sklepów mogliby się czegoś w terenie nauczyć i dlatego deszczowe spacery po

mniejszych miastach i miasteczkach są pożyteczne, żeby tylko nie trwali za

długo, bo nuda się wkrada niemożebna.

l biedne nasze chuligany także samo nudzą się widocznie nadzwyczaj bez plaży, bo

znowuż przystąpili do swojej działalności rozrywkowej.

Jak nam donosi prasa w Katowicach i okolicy, popsuli kilkadziesiąt automatów

telefonicznych i wygruzili sporo butelek. A pod Warszawą uszkodzili elektryczną

komunikację do tego stopnia, że wszystkie pociągi stali parę godzin w czystem

polu i powstał niemożebny supeł na warszawskim węźle kolejowym. Bóg łaskaw, że

obeszło się bez katastrofy. Strażnicy kolejowe zaczaili się w lesie i na drugi

dzień nakryli dwóch szesnastoletnich chuliganów, którzy, śmiejąc się do łez,

chcieli powtórzyć ten swój smaczny żart i wesoły kącik humoru.

Nie wiem, jak się to skończy, chuligankowie siedzą w mamrze i czekają na sprawę

w kolegium. Kolegium pewnie pogrozi jem na nosku i odda mamusi i tatusiowi pod

opiekę. Ale to chiba jest za mało. Musze zaznaczyć, żełagodniak jestem jak

rzadko, serce mam miętkie, niewinnie pluskwy nie uszkodzę. Ale w tem wypadku

trzeba tem i innem chuliganom jakoś zajemponować.

A może by tak dać jem manto? Serdeczne, ojcowskie, w te miejsce, co trzeba.

Tak mnie poucza własne doświadczenie. Tyż święty nie byłem i w chuligańskiem

wieku niejedno się robiło. Lubiałem, na przykład, z koleżkami dzwonić wieczorem

na dozorców. Zadzwoniło się do

bramy chodu i kapowało się zza winkla, jaką minę będzie miał ciec i iak będzie

cholerował, kiedy wyjdzie w gaciach przed bramę i zobaczy że nikogo nie ma.

Śmiechu z tem było do diabła i trochę, ale raz zaszedł tak zwany wypadek przy

pracy. Dzwoniec się na nas zaczaił z pasem i wyskoczył z bramy, jak diabeł z

pudełka, złapał mnie i... no,

nie warto mówić, co było dalej.    .

Dosyć na tem, że od tamtej pory, kiedy już nawet legalnie, jako

leguralny obywatel, wracając po godzinie 11 do domu, dzwoniłem na stróża ciarki

mnie po krzyżu przechodzili. Tak, tak, manto przydaje się nieraz tak zwanej

przyszłości narodu.


Document Info


Accesari: 5215
Apreciat: hand-up

Comenteaza documentul:

Nu esti inregistrat
Trebuie sa fii utilizator inregistrat pentru a putea comenta


Creaza cont nou

A fost util?

Daca documentul a fost util si crezi ca merita
sa adaugi un link catre el la tine in site


in pagina web a site-ului tau.




eCoduri.com - coduri postale, contabile, CAEN sau bancare

Politica de confidentialitate | Termenii si conditii de utilizare




Copyright © Contact (SCRIGROUP Int. 2024 )