Documente online.
Zona de administrare documente. Fisierele tale
Am uitat parola x Creaza cont nou
 HomeExploreaza
upload
Upload




William Tenn - Wyzwolenie Ziemi

Poloneza




WILLIAM TENN

WYZWOLENIE ZIEMI

Przełożył Sławomir Stodulski

Załóżmy, że... człowiek, który został wyrzucony z przyszłości do naszych czasów przybywa zupełnie nagi.

Załóżmy, że... człowiek, który pożądał miłości pięknych kobiet dostał jej zbyt wiele.

Załóżmy, że... młody, sumienny pracownik odmówił wynajęcia piętra w budynku biurowym, ponieważ ono wcale nie istniało...

Na takich przerażających i rozkosznie absurdalnych spekulacjach oparte są opowiadania Williama Tenna zawarte w tomie "Wyzwolenie Ziemi".

Jest to zbiór najlepszych i najciekawszych utworów tego pisarza. Połączenie humoru, fantazji, science fiction z niewielką dawką ironii czynią z nich lekturę wyjątkowo interesującą.

WILLIAM TENN urodził się w 1919 roku. Jest Amerykaninem.

"Należy do generacji wielkich mistrzów SF - Asimova, Heinleina, Clarke'a.

Jest mistrzem sytuacji, które najpierw zadziwiają i intrygują, potem zaczynają budzić ciekawość, trochę nas rozśmieszają, by w końcu zaskoczyć głęboką ironią lub wnikliwą obserwacją i oceną.

To ogromna niesprawiedliwość, że nie otrzymał nagrody Nebula do której kandydował i przykład tego, jak bardzo może zawodzić system przyznawania nagród w dziedzinie SF. Jego dzieła są doskonałym dowodem na to, że SF jest literaturą przez wielkie L."

George Zebrovski

SPIS TREŚCI

W otchłani, wśród umarłych

Moje potrójne ja

Wyzwolenie Ziemi

Każda kocha Irvinga Bommera

Flirgelflip

Najemcy

Kustosz

W OTCHŁANI, WŚRÓD UMARŁYCH

Stałem przed bramą przetwórni odpadków i czułem, jak żołądek powoli, kurczowo podchodzi mi do gardła. Ta­kiego samego uczucia doznałem jedenaście lat temu, gdy podczas drugiej bitwy o Saturna na moich oczach w drza­zgi szła cała Szósta Ziemska Flota Międzyplanetarna, bez mała 20 tysięcy ludzi. Ale wówczas na wizekranie przed sobą miałem statki powietrzne rozłupywane w drobne ka­wałki, w uszach brzmiały mi wyimaginowane okrzyki giną­cych, a poprzez to potworne, dryfujące w przestrzeni po­bojowisko wprost na mnie pędziły prostokątne jednostki floty eockiej, które spowodowały całe to zamieszanie. Dość, ażeby żołądek podszedł człowiekowi do gardła, a zimny pot ściął czoło i kark lodowatym uściskiem.

Teraz miałem przed sobą tylko wielki surowy budynek, niczym nie różniący się od setek podobnych budynków na fabrycznym przedmieściu Starego Chicago, normalny za­kład przemysłowy otoczony rozległymi terenami doświad­czalnymi i wysokim murem z zamkniętą bramą - jed­nym słowem: przetwórnię odpadów. A jednak pot na moim czole był bardziej lodowaty, a kurcz w głębi trzewi bardziej spazmatyczny niż kiedykolwiek podczas owych niezliczo­nych, krwawych bitew, które doprowadziły do powstania tego budynku.

"Wszystko to zrozumiałe" - tłumaczyłem sobie. To, co odczuwam, to najpierwotniejszy, najbardziej zakorze­niony ze wszystkich strachów ludzkości, najprymitywniej­sza agresja i odraza organizmu ludzkiego. Tak, to w pełni zrozumiałe, ale cóż mi z tego, jeśli nie jestem w stanie przemóc się i podejść do wartownika przy bramie. A czu­łem się prawie normalnie, dopóki nie wpadł mi w oko ol­brzymi metalowy zbiornik pod murem, zbiornik, z którego wydobywał się ledwo wyczuwalny, ckliwy odór i nad którym widniała wielka tablica z kolorowym napisem:

NIE NISZCZCIE ODPADÓW
SKŁADAJCIE TUTAJ WSZELKIE ODPADY

pamiętajcie:

WSZYSTKO, CO OKALECZONE,

MOŻE ZOSTAĆ ODRODZONE
CO SIĘ ZUŻYJE, NIECHAJ ODŻYJE
SKŁADAJCIE TUTAJ WSZELKIE ODPADY
Ministerstwo Zaopatrzenia

Nieraz widywałem owe wielkie prostokątne zbiorniki, podzielone zawsze na takie same przegródki - były przy każdych koszarach, przy każdym szpitalu, przy każdej hali sportowej od Ziemi aż po asteroidy. Ale zobaczyć je tu­taj, na tym miejscu, akurat w takiej chwili... Nie, to miało zupełnie odmienne znaczenie. Ciekawe, czy wewnątrz mają i te inne, mniej zawoalowane slogany. Wiecie: JEŚLI CHCEMY POKONYWAĆ WROGA, MUSIMY ZMO­BILIZOWAĆ WSZYSTKIE NASZE ZASOBY. PAMIĘ­TAJCIE, ODPADY - TO NASZ NAJCENNIEJSZY SUROWIEC!

Ozdobić ściany przetwórni właśnie tymi sloganami, to byłby chyba szczyt pomysłowości.

WSZYSTKO, CO OKALECZONE, MOŻE ZO­STAĆ ODRODZONE...

Zgiąłem prawy rękaw niebieskiego munduru. Uczucie zupełnie takie, jakby to było moje własne ramię. I tak już pozostanie na zawsze. A za parę lat, jeśli oczywiście pożyją tak długo, zniknie nawet cieniutka biała blizna nad łokciem. Tak, to prawda. Wszystko, co okaleczone, może zostać odrodzone. Wszystko z wyjątkiem jednego. Tego naj­istotniejszego.

Teraz jeszcze mniejszą miałem ochotę wejść niż przedtem.

I właśnie w tym momencie zobaczyłem tego chłopacz­ka. Tego z bazy w Arizonie. Stał tuż przed budką wartow­nika, sparaliżowany tak samo jak ja. Nad daszkiem jego czapki lśniła nowiuteńka, pozłocista litera S z gwiazdką u góry - insygnium dowódcy spiralnika. Jeszcze wczoraj na sesji instruktażowej nie miał tej odznaki. A więc dopiero co otrzymał nominację. Był naprawdę wyjątkowo młody i wyglądało, że ma duszę na ramieniu.

Pamiętałem go z wczorajszej sesji. Kiedy prowadzący oficer poprosił o zadawanie pytań, to właśnie on nieśmiało podniósł rękę, a wywołany uniósł się i kilka razy bezgłośnie otwierał usta, nim wreszcie wykrztusił:

- Przepraszam, panie pułkowniku, ale czy oni... ich chyba nie czuć jakoś specjalnie?

Odpowiedział mu huraganowy wybuch śmiechu, hi­steryczny ryk kilkudziesięciu mężczyzn, którzy przez całe popołudnie siedzą w krańcowym napięciu nerwowym i są diablo zadowoleni, że wreszcie ktoś wyrwał się z czymś, co mogą uznać za komiczne. Siwowłosy pułkownik, który na­wet się nie uśmiechnął, poczekał, aż paroksyzm minie, po czym odparł poważnie:

- Nie, nie czuć ich wcale. Chyba, że się przez dłuższy czas nie myją. Zupełnie tak samo jak koledzy.

To nam zamknęło buzię do reszty. Nawet ten szcze­niak, czerwieniący się jak panienka, siadając zaciskał twar­do szczęki. Dopiero w dwadzieścia minut później, kiedy kazano nam się rozejść, poczułem i ja ból napiętych mięśni na policzkach. Zupełnie tak samo jak koledzy.

Wziąłem się w garść i poszedłem do młodziutkiego kolegi.

- Czołem, kapitanie - powiedziałem. - Dawno pan tutaj?

Uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Czołem, panie kapitanie. Już przeszło godzinę. Wy­leciałem ósma piętnaście z Arizony. Większość chłopców spała jeszcze po wczorajszej zabawie. Ja położyłem się wcześnie. Chciałem mieć jak najwięcej czasu, żeby oswoić się z myślą o tym, co nas dzisiaj czeka. Ale niewiele to pomogło.

- Rozumiem. Są rzeczy, z którymi trudno się pogo­dzić. Rzeczy, z którymi sama nasza natura nie chce się pogodzić.

Popatrzył na moją pierś.

- To chyba nie będzie pana pierwsza załoga?

Moja pierwsza załoga? Synu! Prędzej dwudziesta pierwsza! Ale zaraz przypomniałem sobie, że wszyscy za­wsze zwracają uwagę, że tak młodo wyglądam, a tyle już mam odznaczeń. Zresztą chłopczyna był taki blady...

- Nie, nie pierwsza. Ale nigdy jeszcze nie latałem z gniotkami. To dla mnie coś równie nowego jak dla pana. Wie pan co, kapitanie? Mnie także trudno się z tym po­godzić. Co by pan powiedział, gdybyśmy wzięli się w kupę i razem weszli? Pierwszy krok zawsze najtrudniejszy.

Zgodził się skwapliwie. Wziąłem go pod ramię i we dwóch podeszliśmy do wartownika. Obejrzał nasze papiery i otworzył bramę.

- Prosto i windą po lewej stronie na piętnaste piętro. Wciąż trzymając się pod ręce, weszliśmy głównym wejściem do budynku. Przed sobą mieliśmy długie schody, a u ich szczytu czerwono-czarny napis:

OŚRODEK REAKTYWIZACJI LUDZKIEJ PLAZMY

CENTRALNE ZAKŁADY PRZETWÓRCZE

TRZECIEGO OKRĘGU

Po hallu kręciło się kilku starszych, ale bardzo pro­sto trzymających się mężczyzn i rój niebrzydkich dziew­cząt, wszyscy w mundurach. Z przyjemnością stwierdziłem, że większość dziewcząt jest w ciąży. Chyba pierwszy przy­jemny widok od tygodnia.

Skierowaliśmy się na lewo do windy.

- Piętnaste - powiedziałem do obsługującej pa­nienki.

Nacisnęła guzik i czekała, aż winda się zapełni. Nie wyglądała na ciężarną. "Co z nią?" - pomyślałem sobie.

Jakoś panowałem dotąd nad swoją podnieconą wyo­braźnią, aż nagle wpadły mi w oko naszywki, jakie mieli na ramionach nasi współpasażerowie. Jakby mi kto w łeb dał! Okrągła czerwona łatka z czarnymi literkami ZSZ, a w to wpleciona biała czwórka. ZSZ to oczywiście symbol Ziem­skich Sił Zbrojnych, używany również przez służby pomoc­nicze na tyłach. Ale dlaczego nie jedynka, tylko czwórka? Jedynka oznacza personel administracyjny, czwórka intendenturę. Tak, intendenturę!

Niezawodny jest ten ZSZ. Mają do swojej dyspozy­cji tysiące wykwalifikowanych propagandzistów, którzy nic innego nie robią, tylko łamią swoje naszpikowane mądro­ściami głowy, żeby jakoś podtrzymać morale załóg latają­cych - i za każdym razem, kiedy przyjdzie co do czego, można się założyć, że wybiorą dla każdziuteńkiego dro­biazgu najmniej stosowne, najniesmaczniejsze określenie.

Oczywiście trudno wymagać, ażeby po dwudziestu pięciu latach wojny międzyplanetarnej wszystko w świecie pozo­stało równie niezmienione, świeże i piękne. Ale na miłość boską, nie nazywajcie tego intendenturą, ludzie! Nie nazy­wajcie intendenturą - przetwórni odpadów. Starajcie się zachować przynajmniej pozory.

Winda ruszyła i panienka zaczęła wywoływać piętra. Na brak emocji nie można się było uskarżać.

- Trzecie piętro, przyjmowanie i klasyfikacja zwłok - obwieszczała. - Piąte piętro, wstępna obróbka organów wewnętrznych. Siódme piętro, odtwarzanie mózgu i syste­mu nerwowego. Dziewiąte piętro, skóra, podstawowe refleksy mięśniowe...

W tym miejscu skoncentrowałem całą siłę woli, ażeby przestać słyszeć, tak samo jak człowiek koncentruje się, po­wiedzmy, na ciężkim krążowniku, kiedy w rufę trafi wiązka z eockiej łupaczki i rozpruje maszynownię. Jak człowiek przeżyje to parę. razy, to potem potrafi jakby wyłączyć strach

i powiedzieć sobie: "Nie znałem nikogo w tej cholernej ma­szynowni, ani żywej duszy. Jeszcze parę chwil i znowu wszy­stko będzie pięknie, ładnie". I za parę chwil wszystko jest znowu pięknie, ładnie. Tylko że potem najczęściej przy­dzielą człowieka do skrobania resztek ludzkich ze ścian rozbitej maszynowni albo do naprawiania rozwalonych sil­ników.

Tak samo teraz. Ledwo odseparowałem się od głosu panienki, znaleźliśmy się na piętnastym piętrze (prezenta­cja i ekspedycja) i musieliśmy obaj z moim chłopaczkiem wysiadać.

Ależ on był zielony. Kolana się pod nim uginały, ra­miona leciały do przodu, jakby miał wykrzywione oboj­czyki. Znowu poczułem dla niego wdzięczność. Nie może być nic lepszego w takich sytuacjach, jak mieć się kim opiekować.

- Chodźmy, kapitanie - szepnął. - Uszy do góry i śmiało. Trzeba na to popatrzeć od drugiej strony. Dla takich jak my to przecież właściwie rodzinne zebranko.

Nie powinienem był tego mówić. Spojrzał na mnie, jakbym ni z tego, ni z owego rąbnął go pięścią w nos.

- Dziękuję za przypomnienie, panie kapitanie - po­wiedział. - Mam nadzieję, że zakończymy to zebranko wspólnie.

I ruszył sztywno w kierunku wskazanym strzałką z na­pisem: RECEPCJA. O mało nie odgryzłem sobie języka. Pobiegłem za nim.

- Przepraszam, synu - rzekłem z powagą. - Tak mi się to jakoś powiedziało samo. Ale niech pan się na mnie nie gniewa. Samemu mi się głupio zrobiło, jak usłyszałem, co mówię.

Stanął i pomyślawszy chwilę, kiwnął głową. Potem uśmiechnął się do mnie.

- Już dobrze. Nie gniewam się. Wojna to nie zabawa. Odpowiedziałem mu uśmiechem.

- Oj, nie zabawa! Niektórzy nawet twierdzą, że jak człowiek nie uważa, to może zginąć.

W recepcji siedziała pulchna blondyneczka z dwiema obrączkami na jednej ręce, a trzecią na drugiej. O ile się orientuję w aktualnych ziemskich obyczajach, oznacza to, że jest dwukrotnie owdowiała. Wzięła nasze papiery i jęła recytować beztrosko do mikrofonu na biurku.

- Uwaga, ekspedycja. Uwaga, ekspedycja. Przygo­tować zaraz następujące numery: 70623152, 70623109, 70623166 i 70623123. Także numery 70538966, 70538923, 70538980 i 70538937. Sprawdzić wszystkie dane z formula­rzem ZSZ nr 4/362 i podać, do których pokojów kierujecie. Podstawa: rozkaz ZSZ z dn. 15 czerwca 2145. Dajcie znać, kiedy będą gotowi do prezentacji.

Nie mogę powiedzieć, żeby nie zrobiło to na mnie wrażenia. Procedura zupełnie taka sama jak w magazynie, kiedy człowiek zgłasza się z uszkodzonymi rurami wyde­chowymi do wymiany.

Teraz dziewczyna podniosła głowę i obdarzyła nas czarownym uśmiechem.

- Załogi będą zaraz gotowe - powiedziała. - Pa­nowie będą łaskawi spocząć i poczekać.

Panowie byli łaskawi spocząć.

Po chwili podniosła się, żeby wyjąć coś z szafki w ścia­nie. Kiedy wracała na miejsce, zauważyłem, że jest w ciąży, niezbyt jeszcze zaawansowanej, może w czwartym albo pią­tym miesiącu. Ma się rozumieć, nie omieszkałem pokiwać z uznaniem głową. Kącikiem oka dostrzegłem, że chłopa­czek uczynił to samo. Spojrzeliśmy na siebie i zachicho­taliśmy.

- Tak, tak, wojna to nie zabawa - powiedział.

- A propos, skąd pan właściwie pochodzi? - zapy­tałem. - Sądząc po akcencie, to nie z Trzeciego Okręgu.

- Nie. Urodziłem się w Skandynawii, to Jedenasty Okręg. Moim rodzinnym miastem jest Göteborg w Szwe­cji. Ale odkąd dostałem przydział na spiralniki, oczywiście wolę już nie pokazywać się w domu. Wystarałem się o prze­niesienie do Trzeciego Okręgu i dopóki nie nadzieję się gdzieś na łupaczkę, tu będę spędzał urlopy i hospitacje.

Słyszałem już o tym, że większość młodych latających na spiralnikach tak postępuje. Co do mnie, nie miałem ni­gdy okazji stwierdzić, jak bym się czuł, przybywszy z wizytą do rodzinnego domu. Mój ojciec został zabity podczas sa­mobójczej próby odbicia Neptuna, kiedy jeszcze przecho­dziłem w gimnazjum elementarne przeszkolenie wojskowe, a moja matka była sekretarką przy sztabie admirała Raguz­ziego, kiedy w dwa lata później okręt flagowy "Termopile" dostał w sam środek podczas sławnej obrony Ganimeda. Oczywiście było to przed wydaniem Ustawy Populacyjnej, kiedy kobiety pełniły jeszcze funkcje pomocnicze na jed­nostkach latających.

Z drugiej strony - przypomniałem sobie - zupełnie niewykluczone, że żyją jeszcze przynajmniej dwaj z mo­ich braci. A jednak nie próbowałem nawiązać kontaktu z żadnym z nich od chwili, kiedy naszyłem sobie na czapkę S z gwiazdką. Wynikałoby z tego, że i ja postępuję nie ina­czej niż ten mały. Ostatecznie trudno się dziwić.

- Pochodzi pan ze Skandynawii? - mówiła tymcza­sem blondyneczka. - Mój drugi maż pochodził ze Skan­dynawii. Może pan go zna? Sven Nossen. O ile mogłam się zorientować, miał liczną rodzinę w Oslo.

Oficerek wywrócił oczy, jak gdyby zastanawiał się z najwyższym wysiłkiem. Rozumiecie, że niby przebiega w pamięci listę wszystkich znajomych w Oslo. W końcu potrząsnął głową.

- Nie, chyba go nie znam. Widzi pani, ja właściwie niewiele się ruszałem z Göteborgu, dopóki nie dostałem powołania.

Cmoknęła z politowaniem nad jego prowincjonalną przeszłością. Mała kobietka z tysiąca anegdot. Prawdziwa "pierwsza naiwna". A jednak - ileż to obrotnych, tryska­jących seksem dziewcząt na wewnętrznych planetach musi się w naszych czasach zadowolić jakimś beznadziejnym wy­moczkiem, którego trudno nawet nazwać imitacją mężczy­zny. Albo i skierowaniem do miejscowej zbiornicy spermy. A nasza blondyneczka ma już, dzięki Bogu, trzeciego au­tentycznego męża.

Może ja sam, pomyślałem o sobie, gdybym się roz­glądał za żoną, może sam wybrałbym właśnie taką małą kobietkę, przy której mógłbym zapomnieć o paraliżującym nozdrza smrodzie eockich promieni łupiących i przeszy­wającym bębenki jazgotaniu naszych własnych irwinglów. Może chciałbym właśnie, żeby w domu czekała na mnie miła, prosta dziewczyna, do której z przyjemnością wracał­bym po owych wyczerpujących starciach z Eotami, kiedy to człowiek wytęża wszystkie władze umysłu, ażeby tylko w porę odgadnąć, jaką taktykę zastosują tym razem owe odrażające insekty. Może, gdybym się chciał żenić, dosze­dłbym do przekonania, że właśnie taka przystojna blondyneczka jest ponętniejsza niż... Och, może... Jako pro­blem psychologiczny to nawet dość interesujące.

Nagle zorientowałem się, że dziewczyna coś do mnie mówi.

- Pan też jeszcze nie latał z taką załogą, panie kapi­tanie?

- Myśli pani, z gniotkami. Nie, jeszcze nie. I nie roz­paczam specjalnie z tego powodu.

Wydęła z dezaprobatą wargi. Było jej z tym wcale do twarzy.

- My tutaj nie lubimy, jak ktoś ich tak nazywa.

- Dobrze. Więc z frankensteinami.

- I nie z fran... Nie należy używać i tego słowa. Mówi pan o istotach ludzkich podobnych do pana, kapita­nie. Zupełnie podobnych do pana.

Poczułem, że nogi zaczynają mi ciążyć, jakby były z ołowiu, lak samo musiały ciążyć nogi chłopaczkowi, kiedy wyszliśmy z windy. Dopiero po chwili zorientował się, że dziewczyna nie mogła mieć nic specjalnego na myśli. Prze­cież nie wie. Dzięki Bogu nie podają jeszcze tego w naszych papierach. Opanowałem się.

- Tak pani uważa? A jak wy ich nazywacie? Wyprostowała się sztywno na krześle.

- Żołnierzami zastępczymi. Nazwy "frankenstein" używaliśmy w odniesieniu do prymitywnego modelu 21, którego produkcja została zaniechana już więcej niż pięć lat temu. Osobnicy, których panowie otrzymują, reprezen­tują model 705 i 706, doskonały w każdym szczególe. Pod niektórymi względami nawet doskonalszy...

- Nie mają sinej skóry? Nie poruszają się w zwolnio­nym tempie jak lunatycy?

Potrząsnęła gwałtownie głową, oczy jej zabłysły. Najwi­doczniej miała w małym palcu całą literaturę przedmiotu. Nie taka znowu naiwna, jak by się wydawało. Może nie wybitnie inteligentna, ale zdaje się, że jej trzej mężowie mieli jednak w przerwach z kim porozmawiać. Terkotała z przejęciem.

- Sinica była wynikiem złego utlenienia krwi. W ogó­le krew to był nasz najcięższy problem, nie licząc oczywi­ście systemu nerwowego. Ciałka krwi znajdują się zwykle w rozpaczliwym stanie, kiedy zwłoki docierają do naszych rąk, ale umiemy już teraz wyprodukować serce, które je regeneruje. Gorzej jest z systemem nerwowym. Wystarczy najmniejsze uszkodzenie mózgu albo kręgosłupa i wszy­stko trzeba zaczynać od samego początku. A odtworzenie systemu nerwowego jest niezmiernie trudne. Moja kuzynka pracuje właśnie przy tym i mówi, że wystarczy jedno wa­dliwe połączenie - a wiedzą panowie, jak to jest pod ko­niec dnia, kiedy człowiek jest już zmęczony i tylko zerka na zegarek - jedno jedyne wadliwe połączenie i okazuje się, że gotowy osobnik ma wszystkie odruchy tak z gruntu fałszywe, że trzeba go z powrotem odsyłać na trzecie pię­tro i zaczynać całą robotę od nowa. Ale panowie mogą być spokojni. Począwszy od modelu 663 stosujemy podwójną kontrolę systemu nerwowego, a modele siedemnaste są, no, wprost cudowne!

- Wprost cudowne? Lepsze od osobników produko­wanych starym sposobem, przez ojca i matkę?

- Czy lepsze? - zastanawiała się. - W każdym ra­zie na pewno będzie pan, kapitanie, w najwyższym stopniu zdumiony, kiedy pan zobaczy, do jakich doszliśmy wyni­ków. Oczywiście, wciąż jeszcze jest ten jeden zasadniczy brak... ta jedyna funkcja organiczna, której jak dotąd...

- Nie rozumiem tylko jednego - wtrącił się chłopa­czek. - Dlaczego trzeba koniecznie używać do tego celu ludzkich zwłok! Człowiek przeżył swoje życie, wziął ten swój udział we wspólnej walce, dlaczego nie zostawić go w spokoju nawet po śmierci? Wiem dobrze, że Eoci roz­mnażają się szybko, jak zechcą, muszą tylko odpowiednio zwiększyć ilość królowych na swoich statkach flagowych; wiem, że brak nowych kadr jest najcięższym problemem naszego dowództwa - ale przecież już od dawna potra­fimy wytwarzać syntetyczną protoplazmę! Dlaczegóż więc nie możemy produkować całych organizmów, nowych od stóp do głów, i, jak Bóg przykazał, wypuszczać na świat an­droidy, a nie reaktywizowane trupy, które z daleka śmier­dzą kostnicą?

Teraz blondyneczka wpadła we wściekłość.

- Nasze produkty nie śmierdzą! - wrzasnęła. - Już kosmetycy się o to troszczą! Jeśli pan chce wiedzieć, to ciała naszych najnowszych modeli wydzielają mniej zapa­chu niż pańskie, młody człowieku. A poza tym może pan będzie tak dobry przyjąć do wiadomości, że my nie reaktywizujemy trupów. Reaktywizujemy tylko ludzką proto­plazmę. Staramy się wyzyskać wtórny surowiec, jakim są zużyte i uszkodzone komórki ludzkie, i w ten sposób zara­dzić katastrofalnemu brakowi personelu latającego. Mogę pana zapewnić, że nie opowiadałby pan głupstw o trupach, gdyby pan zobaczył, w jakim stanie przychodzą niektóre z tych ciał. Tak, tak, czasami z całej beli, a bela zawiera ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia ciał, nie można wydobyć dość surowca na jedną całą nerkę i trzeba dopiero podskubywać, tutaj kawalątko jelita, tam kawalątko śledziony, wszystko to dokładnie przerabiać, potem spajać, reakty...

- No, widzi pani sama. Tyle trudu sobie zadajecie, żeby to wszystko przerobić. Czy nie lepiej od razu zacząć naprawdę od surowców?

- Jakich surowców? Na przykład? - zapytała. Chłopaczek uczynił niecierpliwy gest dłońmi w czar­nych skórzanych rękawiczkach.

- No, podstawowych pierwiastków, takich jak węgiel, wodór, tlen. Cały proces stałby się od razu znacznie czy­ściejszy.

- Podstawowe pierwiastki też trzeba skądś brać - zwróciłem mu delikatnie uwagę. - Wodór i tlen można wy­dobywać z powietrza i wody. Ale skąd pan weźmie węgiel?

- Z tych samych związków, z których czerpią je wszy­stkie fabryki chemiczne. Z węgla kamiennego, ropy nafto­wej, błonnika...

Blondyneczka opadła z ulgą na oparcie krzesła.

- Wszystko to są substancje organiczne - przypo­mniała mu. - Jeśli i tak ma pan używać surowców, które kiedyś były żywymi organizmami, to czyż nie lepiej użyć od razu surowca najbardziej zbliżonego od produktu, jaki pan chce wytworzyć? To podstawowa zasada ekonomiki prze­mysłowej, panie kapitanie, może mi pan wierzyć. Najlep­szym i najtańszym surowcem do produkcji żołnierzy zastęp­czych są ciała poległych żołnierzy.

- Pewnie - powiedział chłopaczek. - To nawet lo­giczne. Bo co właściwie można zrobić ze starymi, zdeze­lowanymi ciałami poległych żołnierzy? Lepiej zużyć je niż zakopywać w ziemię, gdzie by się zmarnowały, po prostu zmarnowały.

Nasza jasnowłosa przyjaciółeczka już miała się uś­miechnąć z aprobatą, ale na wszelki wypadek rzuciła je­szcze w jego stronę badawcze spojrzenie i - zmieniła za­miar. Zrobiła nagle bardzo niepewną minę. Skorzystała z tego, że na biurku zabrzęczał przekaźnik i pochyliła się nad nim gorliwie.

Przyglądałem się jej z satysfakcją. Wcale nie taka na­iwna. Po prostu kobieca. Westchnąłem. Widzicie, często zdarza mi się pokręcić coś, jeśli chodzi o sprawy nie woj­skowe, ale z reguły mylę się tyko co do kobiet. I znowu okazuje się, że jakaś diablo dziwna historia może wyjść człowiekowi na dobre.

- Panie kapitanie - powiedziała do chłopaczka - Będzie pan tak uprzejmy poczekać w pokoju 1591. Pańska załoga zamelduje się tam za chwilę. - Zwróciła się do mnie: - A pana kapitanie proszę do pokoju 1524.

Chłopaczek kiwnął głową i odszedł, sztywny i wypro­stowany. Poczekałem, dopóki drzwi się za nim nie zamkną, po czym pochyliłem się w jej stronę.

- Jaka szkoda, że obowiązuje wciąż ta Ustawa Populacyjna - powiedziałem. - Byłaby pani naprawdę nieo­cenioną pomocą w którejś z baz. Więcej mi pani wyjaśniła przez te parę minut niż ci wszyscy propagandyści na dzie­sięciu sesjach instruktażowych.

Popatrzyła na niego badawczo.

- Mam nadzieję, że pan nie żartuje, panie kapita­nie. Widzi pan, my wszyscy jesteśmy bardzo zaangażowani uczuciowo w naszą pracę. Szczycimy się rozwojem naszych zakładów, rozmawiamy o najnowszych osiągnięciach na­wet w kantynie, w czasie obiadu. I dlatego nie przyszło mi w porę do głowy, że panowie mogą - oblała się krwistym rumieńcem, tak jak tylko blondynki potrafią się czerwienić - że panowie mogą wziąć to do siebie. Bardzo przepra­szam, jeśli niechcący...

- Och, nie ma pani za co przepraszać - zapewni­łem ją. - Mówiła pani po prostu o swojej pracy. Tak samo w zeszłym miesiącu: byłem akurat w szpitalu i dwaj lekarze rozprawiali, jak zregenerować człowiekowi rękę. Brzmiało to tak, jakby mieli dorobić nową poręcz do zabytkowego fotela. Może mi pani wierzyć, to było naprawdę interesu­jące i masę się od pani dowiedziałem.

Z tymi słowami ruszyłem w stronę pokoju 1524, pozo­stawiając ją z wyrazem wdzięczności na twarzy. To jedyny sensowny sposób postępowania z kobietami, przekonałem się o tym nie raz.

Pokój, w którym się znalazłem, był najwidoczniej wy­korzystywany jako sala wykładowa w momentach, kiedy nie służył do prezentacji reaktywizowanych ludzkich odpadów. Świadczyło o tym kilka szeregów krzeseł, podłużne tablice, parę wykresów na ścianach. Jeden z nich poświęcony był Eotom i zestawiał całą skromną wiedzę o tych karaluchach, jaką udało nam się zgromadzić w ciągu ćwierćwiecza krwa­wych walk, odkąd uczyniły one pierwszą próbę opanowania naszego systemu słonecznego, pojawiając się nagle w oko­licy Plutona. Wykres niewiele się zmienił od czasu, kiedy wkuwałem jego treść w gimnazjum - jedyną różnicę sta­nowił bardziej rozbudowany paragraf dotyczący inteligen­cji i motywów. Oczywiście była to wciąż teoria, ale teoria wnikliwiej przemyślana od tej, którą musiałem sobie kiedyś przyswoić. Nasi mędrcy doszli obecnie do wniosku, że wszy­stkie próby nawiązywania kontaktu z Eotami spełzły na ni­czym nie dlatego, ażeby była to jakaś wyjątkowo krwiożer­cza rasa, lecz dlatego że cierpią oni na tę samą przesadną ksenofobię co ich mniejsi i mniej rozwinięci ziemscy kuzyni. Niech na przykład jakaś mrówka spróbuje się zbliżyć do obcego mrowiska. Nie ma dyskusji, w mgnieniu oka zostanie rozerwana na kawałki. Jeszcze szybciej reagują mrówki-wartowniczki, jeśli zbliża się stworzenie innego ro­dzaju. Tak samo Eoci. Pomimo swojej cywilizacji, która pod wieloma względami przewyższa naszą, odznaczają się oni po prostu psychiczną niezdolnością wczucia się, dokona­nia aktu umysłowej identyfikacji, jaki konieczny jest, aby uznać, że istota o całkowicie odmiennym wyglądzie może posiadać równie rozwiniętą inteligencję, uczucia i prawo do takiego samego traktowania jak osobnicy własnej rasy.

No cóż, może tak i jest naprawdę. Na razie jednak jesteśmy wprzęgnięci w mordercze zapasy, których teatr to oddala się w okolice Saturna, to znów przybliża w okolice Jowisza. I jeśli wykluczyć ewentualność wynalezienia jakiejś nowej broni o tak nieprawdopodobnej sile, żebyśmy mo­gli unicestwić ich flotę, zanim skopiują nasz wynalazek, co im się dotąd zawsze udawało niemal natychmiast - nasze widoki na przyszłość ograniczają się do problematycznej nadziei, że jakoś zdołamy ustalić, z jakiego gwiazdozbioru przybywają, jakoś zdołamy zbudować nie jeden statek mię­dzygwiezdny, lecz całą flotę, i jakoś uda nam się zniszczyć ich bazę wypadową lub przynajmniej napędzić im takiego strachu, żeby wycofali się na pozycje obronne. Jedna wielka niewiadoma.

O ile przy tym chcemy utrzymać dotychczasowy stan posiadania do chwili, gdy owa niewiadoma zacznie się wy­jaśniać, nasze spisy noworodków muszą w przyszłości być dłuższe niż listy poległych. Niestety, nie tak było w ostatnim dziesięcioleciu, i to pomimo ciągłego zaostrzenia Ustawy Populacyjnej, która coraz bardziej rewolucjonizowała nasz kodeks moralny i stopniowo unicestwiała zdobycze socjalne poprzednich lat. Aż wreszcie ktoś w Ministerstwie Zaopatrzenia skonstatował, że niemal połowa naszych jednostek liniowych zbudowana jest ze złomu, który pozostał z wcze­śniejszych bitew. A gdzie są ludzie, którzy kiedyś tworzyli załogę rozbitych okrętów? Jął się zastanawiać...

Oto jak doszło do produkcji tych tworów, które blon­dyneczka z recepcji i jej koleżanki tak uprzejmie nazywają żołnierzami zastępczymi.

Byłem młodszym astrogatorem w randze porucznika na wysłużonym "Dżyngis-chanie", kiedy pierwszy ich od­dział pojawił się na pokładzie, ażeby zatopić poległych. Wierzcie mi, moi drodzy, nie bez powodu nazwaliśmy ich frankensteinami! Większość miała twarze sinozielone, nie­wiele różniące się barwą od munduru, oddychała z rzęże­niem przywodzącym na myśl astmatyków, z megafonami wbudowanymi na dodatek w piersi, i patrzyła wzrokiem, w którym malowała się cała inteligencja pudełeczka wa­zeliny. A jakżeż oni się poruszali! Mój przyjaciel Johnny Cruro, który pierwszy padł ofiarą Wielkiej Ofensywy roku 2143, mówił zawsze, że wygląda to tak, jakby schodzili ze stromego zbocza, u którego stóp czyha na nich wielki, otwarty grób rodzinny. Całe ciało wyprostowane i napięte. Ręce i nogi wysuwają się powolutku, powolutku, po czym następuje nagły rzut do przodu. Robiło to diablo nieprzy­jemne wrażenie.

Na domiar złego nie nadawali się do niczego prócz najprostszych czynności pomocniczych. A i to, kiedy czło­wiek kazał ich wyczyścić, dajmy na to, lawetę, trzeba było pamiętać, żeby wrócić po godzinie i kazać im przerwać, bo inaczej gotowi byli glansować, dopóki by nie przebili dziury na wylot. No, może nie było aż tak źle. Johnny Cruro utrzy­mywał, że spotkał jednego czy dwóch, którzy w niczym nie ustępowali imbecylom, kiedy byli w formie.

Ale w oczach dowództwa wykończyli się dopiero, kiedy przyszło do bitwy. Nie dlatego, żeby załamywali się w warunkach bojowych. Wręcz przeciwnie. Okręt aż drży i jęczy, zmieniając co parę sekund kurs; wszystkie irwingle, łupaczki, haubice atomowe rozgrzały się już do czerwono­ści od nieprzerwanego ognia; ochrypły głos w megafonie wydaje jeden po drugim rozkaz szybciej, niż ludzkie mię­śnie mogą je wykonywać; ratownicy z twarzami wykrzy­wionymi od wysiłku biegają jak szaleni od jednego miej­sca zagrożenia do drugiego; wszyscy wokoło zwijają się jak w ukropie, klną i głośno dziwią się, że Eoci jeszcze nie unieszkodliwili takiego wyraźnego i powolnego celu jak "Dżyngis-chan" - aż tu nagle patrzysz, jakiś gniotek ściska w gumowych dłoniach szczotkę i zamiata podłogę w ten swój przeraźliwie bezosobowy, kretyński niesamo­wity sposób...

Pamiętam, jak całe grupy żołnierzy wpadały w szał i rzucały się na nich z metalowymi drągami i czym popa­dło. Raz nawet pewien oficer, wracający pędem do kabiny nawigacyjnej, zatrzymał się, wyrwał z kabury pistolet i wy­garnął kilka razy pod rząd do takiego sinego, który spokoj­nie pucował sobie luk, podczas gdy cały dziób okrętu stał w płomieniach. Potem, kiedy gniotek nic nie rozumiejąc, bez jednego jęku osunął się na ziemię, oficerek pochylił się nad nim powtarzając w kółko jak do nieposłusznego psa: "No, leżeć, leżeć, spokojnie, leżeć!"

To było właśnie powodem, że wreszcie frankensteinów wycofano z jednostek liniowych - nie ich mała przydat­ność, lecz niepokojący wzrost załamań psychicznych pośród żołnierzy, którzy mieli z nimi do czynienia. Gdyby nie to, może w końcu byśmy do nich i przywykli - mój Boże, do wszystkiego człowiek przywyka w warunkach bojowych. Tylko że w wypadku frankensteinów to było coś, z czym trudno się pogodzić nawet w warunkach bojowych. To, że byli oni tak przerażająco, tak makabrycznie niewzruszeni w obliczu ponownej śmierci!

No, wszyscy twierdzą, że te najnowsze modele są o ca­łe niebo lepsze. Oby tak było rzeczywiście. Wprawdzie od spiralnika jest jeszcze szczebel do łodzi samobójczej, ale mimo to musi on posiadać załogę naprawdę pierwszorzęd­ną, ażeby miał jakiekolwiek szansę wypełnienia swego sza­leńczego zadania, nie mówiąc już o powrocie do bazy. W dodatku na spiralniku jest diablo mało miejsca i cała załoga ustawicznie kisi się razem...

Na korytarzu rozległy się kroki, kroki kilku zbliżają­cych się żołnierzy. Jeszcze moment i ucichły pod drzwiami. Czekali.

Ja też czekałem. Przebiegł mnie dreszcz. Po chwili usłyszałem niepewny szurgot za drzwiami. Mają tremę przed spotkaniem ze mną!

Podszedłem do okna i spojrzałem w dół, na plac, gdzie sędziwi weterani, których umysły i ciała były już zbyt zu­żyte, żeby nadawały się do regeneracji, uczyli frankensteinów w polowych mundurach posługiwać się w zwartym szyku niedawno wpojonym im odruchami warunkowymi. Przypomniało mi to dawne lata i gimnazjalne boisko, na którym sam odbywałem podobne ćwiczenia. Z dołu docho­dziła staroświecka szczekliwa komenda: "Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery". Tylko że zamiast "raz" po­sługiwali się obecnie jakimś innym słowem, które nie bar­dzo mogłem uchwycić.

Ręce miałem założone na plecach i palcami jednej tak mocno ściskałem przegub drugiej, że dłoń niemal mi zdrętwiała z braku krwi, nim wreszcie usłyszałem, że drzwi się otwierają i cztery pary stóp wkraczają do pokoju. Potem drzwi się zamknęły i cztery pary stóp z trzaskiem obcasów stanęły na baczność.

Obróciłem się.

Czterej salutujący żołnierze. "No, co z tobą, u licha ciężkiego" - powiedziałem sobie. "Jesteś ich dowódcą, więc chyba nic dziwnego, że ci salutują". Zasalutowałem i cztery ręce opadły sprężyście w dół.

- Spocznij! - zakomenderowałem. Z trzaskiem rozstawili nogi, ręce złożyli z tyłu. Mimo woli zastanowiłem się nad tym.

- Rozejść się!

Rozluźnili nieco ciała. Znów zastanowiłem się nad tym.

- No, chłopcy, siadajcie - powiedziałem. - Musimy się zapoznać.

Opadli na krzesła, a ja wszedłem na katedrę. Lustro­waliśmy się nawzajem. Ich twarze były napięte, skupione. Trudno było z nich coś wyczytać.

Ciekawe, jaką ja miałem minę w tym momencie. Bo muszę przyznać, że mimo wszystkich sesji i przygotowań, ich widok zbił mnie zupełnie z tropu. Tryskało z nich zdro­wie moralne i fizyczne, i tężyzna. Ale nie o to chodziło. Bynajmniej nie o to chodziło.

Miałem ochotę wyjść za drzwi i nie zatrzymać się, do­póki nie znajdę poza obrębem tego budynku; a przecież nastawiałem się na to, co zobaczę, już od wczorajszej sesji instruktażowej. Oto przyglądało mi się czterech nieżyjących ludzi. Czterech bardzo sławnych nieżyjących ludzi.

Ten duży, ledwo mieszczący się w krześle, to Roger Grey, który zginął już przeszło rok temu. Rzucił się ze swoim maleńkim ścigaczem w sam dziób eockiego okrętu flagowego i rozłupał go na dwie równiutkie części. Posia­dał chyba wszystkie możliwe odznaczenia, nie wyłączając Korony Solarnej. Teraz ma być moim drugim pilotem.

Ten szczupły, nerwowy, z kosmykiem kruczych, gładko przyczesanych włosów, to Wang Hsi. Poległ, osłaniając od­wrót na asteroidy po załamaniu się Wielkiej Ofensywy w roku 2143. Według trudnej do uwierzenia, ale zgodnej re­lacji naocznych świadków jego okręt ział ogniem jeszcze po trzykrotnym śmiertelnym trafieniu przez eocką łupaczkę. Wang posiadł chyba wszystkie możliwe odznaczenia z Ko­roną Solarną włącznie. Teraz ma być moim mechanikiem.

Ten mały, smagły, to Jussuf Lamehd. Zginął w błahej potyczce w okolicach Tytany, ale w chwili śmierci miał wię­cej odznaczeń w całych Ziemskich Siłach Zbrojnych. Dwu­krotnie dekorowany Koroną Solarną. Teraz ma być moim strzelcem.

Wreszcie ten tęgi, to Stanley Weinstein, jedyny je­niec wojenny, któremu udało się uciec z eockiej niewoli. Wprawdzie niewiele z niego pozostało, gdy wylądował na Marsie, ale okręt, którym przyleciał, był pierwszą jednostką nieprzyjacielską, jaka nie uszkodzona wpadła w ludzkie ręce. W jego czasach nie istniała jeszcze Korona Solarna, więc nie mógł nią zostać udekorowany nawet pośmiertnie, ale do dziś dnia akademie wojskowe chrzczą jego imie­niem. Teraz ma być moim astogatorem.

Potrzebowałem całej siły woli, ażeby przywołać się do rzeczywistości. Przecież to wcale nie są ci bohaterowie. Najprawdopodobniej nie mają w sobie ani kropelki krwi prawdziwego Rogera Greya, ani włókienka mięśnia praw­dziwego Wang Hsi pod swoją zrekonstruowaną skórą. To tylko wyborne, wierne co do joty kopie, sporządzone na podstawie szczegółowych danych lekarskich, zachowanych w kartotekach wojskowych od czasu, gdy Wang był jeszcze kadetem, a Grey zaledwie rekrutem.

Tak - musiałem sobie jeszcze raz powtórzyć - od stu do tysiąca Jussufów Lamehdów i Stanleyów Weinstei­nów żyje obecnie rozsianych po całym systemie słonecznym i wszyscy oni zeszli z taśmy montażowej parę pięter niżej. "Tylko śmiali zasłużyli na pamięć" - brzmi dewiza prze­twórni odpadów, która realizuje ją pracowicie, wypuszcza­jąc seryjnie w świat duplikaty żołnierzy poległych w szcze­gólnie heroiczny sposób. Przypadkowo wiedziałem, że ist­nieje jeszcze jedna czy dwie kategorie ludzi, którzy mogą liczyć na podobne względy; wiedziałem również, że istotna przyczyna tego kultu bohaterów ma niewiele wspólnego z dbałością o żołnierskie morale.

Po pierwsze odgrywał tu rolę taki drobiazg jak racjo­nalne organizowanie pracy. Wystarczy odrobina rozsądku, ażeby nastawiając się na masową produkcję wiedzieć, że wygodniej jest wytwarzać kilka modeli standardowych niż za każdym razem zmieniać wzór - na to może sobie po­zwolić tylko rzemieślnik-artysta, pracujący metodą chałup­niczą. A skoro już produkuje się modele standardowe, czy nie lepiej z kolei oprzeć się na gotowych wzorach, które swoim wyglądem wywołują jakieś względnie przyjemne sko­jarzenia, aniżeli uciekać się do nic nikomu nie mówiących tworów, jakie mogłyby wyjść z pracowni projektantów tech­nicznych?

Drugi wzgląd był chyba jeszcze istotniejszy, choć nie tak oczywisty. Oficer prowadzący wczorajszą sesję instruk­tażową długo rozwodził się o pewnej niejasnej, można na­wet powiedzieć, zabobonnej nadziei, że jeśli dostatecznie dokładnie odtworzy się rysy, muskulaturę, przemianę ma­terii, wreszcie najdrobniejsze załomki kory mózgowej bo­hatera, być może otrzyma się nowego bohatera. Oczywi­ście, trudno oczekiwać, że uda się powtórzyć całą pier­worodną osobowość - bądź co bądź jest ona produktem długoletnich wpływów określonego otoczenia i dziesiątków innych złożonych czynników - biotechnicy uważają jednak za zupełnie nie wykluczone, że jakaś cząstka inteligencji i męstwa uwarunkowana jest samą strukturą fizyczną...

No, odetchnąłem, dobrze, że chociaż nie mają wy­glądu frankensteinów!

Pod wpływem nagłego impulsu wyjąłem z kieszeni zwi­tek papierów zawierających nasze rozkazy, przez chwilę udawałem, że je przeglądam, po czym nagle wypuściłem je z rąk. Rozpostarte papiery zawirowały przede mną, ale nie upadły na ziemię, bo Roger Grey w porę wyciągnął dłoń i schwycił je w powietrzu. Podał mi je z tą samą niedbałością i precyzją ruchów. Wziąłem, jeszcze bardziej podnie­siony na duchu. Tak poruszał się prawdziwy Roger Grey. Lubię takie ruchy u pilota.

- Dziękuję - powiedziałem.

Skinął w odpowiedzi głową.

Zlustrowałem z kolei Jussufa Lamehda. Tak, i on miał to w sobie. To coś, co nieomylnie charakteryzuje wyboro­wego strzelca. Trudno to opisać, ale już nieraz przekonałem się, że widać to na pierwszy rzut oka. Wchodzi człowiek do baru w jakiejś miejscowości wypoczynkowej na Erosie i wśród pięciu lotników z załogi spiralnika skupionych wo­kół stołu od razu potrafi wskazać tego, który jest strzelcem. Jest w nim ta jakaś starannie kontrolowana nerwowość czy też śmiertelny spokój, z jakim się czeka przy celowniku. Jednym słowem to, co potrzebne jest, żeby nacisnąć spust w tym jedynym właściwym ułamku sekundy, kiedy spiralnik ukończył zwód, spiralę i unik i znajduje się akurat na odpowiednią odległość do strzału, już, już przechodząc do następnego zwrotu, spirali, uniku, które mają go z powro­tem przenieść w bezpieczne miejsce. Jussuf Lamehd miał to w sobie tak rozwinięte, że mógłbym postawić na niego przeciwko wszystkim strzelcom Ziemskich Sił Zbrojnych, jakich kiedykolwiek widziałem w akcji.

Z astogatorami i mechanikami sprawa ma się inaczej.

Trzeba ich zobaczyć w warunkach bojowych, żeby na­leżycie ocenić ich sprawność. Ale mimo to podobała mi się pewność siebie i spokój, z jakim Wang Hsi i Weinstein poddawali się lustracji. I oni przypadli mi do gustu.

Poczułem, jak stukilowy ciężar spada mi z serca. Po raz pierwszy od wielu dni doznałem ulgi. Gniotki czy nie gniotki, podobała mi się moja nowa załoga. W takim ze­spole damy radę.

Postanowiłem im to powiedzieć.

- Chłopcy - zacząłem - myślę, że będzie nam do­brze ze sobą. I myślę, że stworzymy razem pierwszorzędną załogę. Chciałbym, żebyście uważali mnie za...

Urwałem. Ten chłodny, lekko drwiący wyraz w ich oczach. I jak na siebie spojrzeli, kiedy im powiedziałem, że będzie nam dobrze ze sobą. Jak na siebie spojrzeli i jak rozdęli nozdrza. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że ża­den z nich nie odezwał się słowem od momentu, kiedy weszli. Patrzą tylko przez cały czas na mnie, i to niezbyt przyjaznym wzrokiem.

Urwałem i pozwoliłem sobie na głębokie westchnięcie. Po raz pierwszy zaświtało mi, że to, co mnie tak dręczyło, to tylko jedna strona medalu, i to zdaje się wcale nie ta najważniejsza. Przez cały czas myślałem tylko o sobie. Ja­kie na mnie zrobią wrażenie i czy będę w stanie znieść ich jako towarzyszy podróży? Byli dla mnie w końcu gniotkami. I nawet nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, jakie ja na nich wywrę wrażenie. Aż nagle okazuje się, że najwidoczniej to oni mają coś przeciwko mnie.

- O co chodzi, chłopcy? - zapytałem. Wszyscy czterej spojrzeli na mnie pytająco.

- No, co macie na wątrobie?

Nie spuszczali ze mnie oka. Weinstein wydął wargi i przechylił się z krzesłem do tyłu. Zatrzeszczało głośno. Ale żaden się nie odezwał.

Zszedłem z katedry i jąłem się przechadzać po pokoju. Wodził za mną oczami tam i z powrotem.

- Grey - odezwałem się. - Wyglądasz tak, jakbyś dusił coś w sobie. Nie miałbyś przypadkiem ochoty powie­dzieć mi, co cię męczy?

- Nie, panie kapitanie - odrzekł z zastanowieniem. - Nie mam najmniejszej ochoty. Skrzywiłem się.

- Jeśli któryś z was ma coś do powiedzenia, cokol­wiek do powiedzenia, to proszę. Wszystko, co powiecie, zostanie pomiędzy nami, tylko pomiędzy nami. Zapomnij­cie na chwilę o rangach i regulaminie wojskowym. - Prze­czekałem chwilę. - No co? Wang? Lamehd? A może ty, Weinstein?

Patrzyli na mnie w milczeniu. Tylko krzesło trzeszczało raz po raz pod Weinsteinem.

A to historia! I co oni właściwie mogą mieć przeciwko mnie? Widzą mnie przecież pierwszy raz w życiu. Ale jedno jest pewne - nic nie zdziałam na spiralniku z załogą tak jednomyślną w swej podskórnej niechęci do mnie. Nawet nie warto zapuszczać się w przestrzeń kosmiczną z tymi czterema parami oczu świdrujących plecy. Lepiej od razu wetknąć głowę pod soczewkę irwingla i nacisnąć spust.

- Posłuchajcie, chłopcy - powiedziałem. - Ja na­prawdę mówię to, co myślę, i naprawdę chciałbym, żeby­ście na chwilę zapomnieli o rangach i regulaminie woj­skowym. Jeśli mamy stworzyć zgraną załogę, musicie mi powiedzieć, o co wam chodzi. Pamiętajcie, że będziemy skazani na egzystencję w pięciu rodzajach najbardziej nie­wygodnych i niesprzyjających warunków, jakie udało się człowiekowi do dziś dnia wymyślić; że będziemy wspólnymi siłami obsługiwać maleńką jednostkę powietrzną, której je­dynym zadaniem jest przedrzeć się z szaloną szybkością przez ogień zaporowy i osłony większego okrętu nieprzyja­cielskiego i oddać jeden jedyny śmiertelny strzał z jednego monstrualnego irwingla. Czy nam się to podoba, czy nie, współżycie nie ułoży się dobrze, jeżeli pomiędzy nami sta­nie ukrywana wrogość. Nie będziemy w stanie wypełnić należycie naszego zadania. Będziemy już z góry skazani na niepowodzenie, zanim jeszcze...

- Panie kapitanie - odezwał się nagle Weinstein, opuszczając z twardym stuknięciem krzesło, na którym się kołysał. - Czy mogę pana o coś zapytać?

- Jasne - powiedziałem i z piersi wyrwało mi się westchnienie ulgi, które musiało chyba przypominać pierw­szy powiew huraganu. - Pytajcie, o co tylko chcecie.

- Kiedy pan o nas myśli, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas mówi, to jakiego słowa pan używa? Popatrzyłem na niego i potrząsnąłem głową.

- Co?

- Kiedy pan o nas mówi, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas myśli, to czy pan nas nazywa frankensteinami? Czy też raczej gniotkami? Chciałbym to wiedzieć, panie kapitanie.

Powiedział to takim grzecznym, zrównoważonym to­nem, że potrzeba było sporej chwili, żebym pojął całą wagę tego pytania.

- Osobiście uważam - odezwał się teraz Roger Grey głosem, który był już odrobinę mniej grzeczny i odrobinę mnie zrównoważony-osobiście uważam, że pan kapitanie nazywa nas raczej szyneczką z puszki. Nie mam racji, panie kapitanie?

Jussuf Lamehd założył ręce na piersiach i pogrążył się w głębokim namyśle.

- Tak, masz chyba rację, Róg. On prawdopodobnie nazywa nas szynką z puszki. Na pewno szynką z puszki.

- Nie zgadzam się - powiedział Wang Hsi. - Nie­możliwe, żeby on używał takiego języka. Frankensteiny, tak; ale nigdy szynka z puszki. Nie, to przecież od razu widać z jego sposobu wyrażania się. On nawet nigdy nie wpadnie w taką pasję, żeby nas posłać z powrotem do pu­szki. Nie przypuszczam nawet, żeby zbyt często nazywał nas gniotkami. To raczej facet, który będzie przy każdej oka­zji łapał za rękaw dowódców innych spiralników i mówił: "Bracie, żebyś ty wiedział, jaką mam pociechę ze swoich frankensteinów!". Tak, moim zdaniem, on będzie nas na­zywał frankensteinami.

Umilkł. I znów siedzieli wszyscy czterej, wpatrując się we mnie bez słowa. To, co malowało się w ich oczach, to nie była już drwina. To była nienawiść.

Wróciłem na katedrę i usiadłem. W pokoju było jak makiem zasiał. Tylko z placu ćwiczeń dolatywały na wyso­kość piętnastu pięter niewyraźne komendy. Skąd oni sobie ponabijali głowy tymi frankensteinami, gniotkami i szynką w puszkach? Żaden z nich nie ma przecież więcej niż sześć miesięcy; żaden nie wychodził poza obręb przetwórni. Ich psychika został ukształtowana w sposób zmechanizowany i bardzo intensywny, miała to być jednak edukacja ab­solutnie niezawodna, produkująca umysły silne, odporne i niczym nie różniące się od ludzkich, ponadto wyspecjali­zowane w różnych dyscyplinach i tak odległe od wszelkiej nienormalności, jak tylko mogły to zagwarantować najnow­sze osiągnięcia psychiatrii. Nie, na pewno nie są to skutki edukacji. A więc skąd...

I w tym momencie usłyszałem wyraźnie. To słowo. To słowo, którego używali instruktorzy na placu zamiast: "Raz!". To nowe, nie znane mi słowo, którego nie mo­głem dotąd zrozumieć. Kimkolwiek był ten, kto wydawał komendy, nie liczył on normalnie: "Raz, dwa, trzy cztery". Liczył: "Gniot, dwa, trzy, cztery! Gniot, dwa, trzy, cztery!"

Tak, to właśnie podobne do naszego dowództwa, po­wiedziałem sobie. Zresztą nie tylko do naszego. Do do­wództwa każdej armii w każdym zakątku wszechświata i w każdej epoce. Najpierw wydaje się miliony i zatrud­nia najtęższe mózgi, ażeby uzyskać coś, co ma najwyższe strategiczne znaczenie, po czym, zanim jeszcze zostanie to wprowadzone do akcji, popełnia się prymitywny błąd, który może to uczynić całkowicie niezdatnym do użytku. Byłem przekonany, że ci sami oficerowie, którzy z tak dobrym skutkiem zatroszczyli się o moralne blondyneczki z recep­cji, mogli całkowicie zapomnieć o emerytowanych służbi­stach, którzy musztrują oddziały na placu. Dobrze znałem tych tępych, złośliwych podoficerków, dumnych ze swego ograniczenia i zazdrośnie strzegących nabytej z takim tru­dem wiedzy wojskowej, i bez trudu mogłem sobie wyobra­zić przedsmak życia koszarowego, jaki dali tym chłopcom. A było to przecież ich pierwsze zetknięcie się ze światem "zewnętrznym". Jakie to wszystko idiotyczne!

A może nie takie znowu idiotyczne? Pomijając już fakt, że tylko żołnierze zbyt starzy fizycznie i zbyt skostniali umysłowo, ażeby nadawali się do innej służby, pozostawali do dyspozycji - można było na to spojrzeć i od drugiej strony. Planety leżące w zasięgu walk są terenem nieprze­rwanych cierpień i okrucieństw; na pierwszej Unii, gdzie operują spiralniki, jest jeszcze gorzej. I gdyby tam zawie­dli ludzie lub uzbrojenie, mogłoby to mieć nieobliczalne skutki. Niech więc wszystko, co może zawieść, znajduje się jak najdalej na tyłach.

Może to nawet sensowne, myślałem. Może i jest w tym jakaś logika, że z ciał poległych żołnierzy wytwarza się no­wych żołnierzy (Bóg świadkiem, że ludzkość osiągnęła już stan, w którym musi czerpać nowe zasoby sił, skąd się tylko da), może i jest w tym logika, że wytwarza się nowych żoł­nierzy kosztem największego wysiłku i najwyższej sprawno­ści technicznej, takiej, jaka kojarzy się zwykle z obróbką bawełny i opanowaniem precyzyjnych narzędzi zegarmistrzowskich - po czym puszcza się ich w świat i wystawia na działanie najbezwzględniejszego, najpodlejszego trak­towania, jakie można sobie wyobrazić, które ich troskliwie wpajaną lojalność rychło zmienia w nienawiść, a starannie wyważaną równowagę psychiczną w przewrażliwienie ner­wowe.

Nie wiedziałem, czy to mądre, czy głupie, nie wiedzia­łem nawet, czy ten problem kiedykolwiek był rozważany przez wyższych oficerów, którzy ustalają wytyczne polityki kadrowej. Nie wiedziałem tego i w gruncie rzeczy nie tak bardzo mnie to w tej chwili obchodziło. Miałem swój wła­sny problem, który wydawał mi się dostatecznie skompliko­wany. Dobrze pamiętałem swój stosunek do tych chłopców i było mi diablo głupio. Na szczęście to wspomnienie pod­dało mi pewien pomysł.

- Wiecie co? - zaproponowałem. - Może byście mi najpierw powiedzieli, jak wy nas nazywacie? Wyglądali na zaskoczonych.

- Chcecie wiedzieć, jak ja was nazywam - wyjaśni­łem. - A może powiecie mi najpierw, jak wy nazywacie takich ludzi jak ja... ludzi, którzy się urodzili. Na pewno macie jakieś swoje przezwiska.

Lamehd błysnął olśniewająco białymi zębami na tle swej śniadej skóry. Ale nie było wesołości w tym uśmiechu.

- Realami - powiedział. - Nazywamy was realami. Czasami także prawdziwkami.

Teraz wszystkich czterem rozwiązały się języki. Mieli i inne nazwy, całą masę innych nazw. Chcieli, żebym je wszystkie usłyszał. Mówili jeden przez drugiego, wyrzucali z siebie słowa jak pociski, a wyrzucając je, wpatrywali się w moją twarz, żeby zobaczyć, jakie to na mnie wywiera wrażenie. Niektóre przezwiska były tylko śmieszne, inne jednak były dość paskudne. W szczególny zachwyt wprawił mnie macicznik i cycak.

- No, ładnie - powiedziałem po chwili. - Ulży­ło wam?

Oddychali ciężko, ale widać było, że im ulżyło. Sami to zresztą czuli. Atmosfera w pokoju trochę się rozładowała.

- Wracając do tamtego - powiedziałem - chciał­bym wam zwrócić uwagę, że jesteście wszyscy chłopcy nie ułomki i nie dacie sobie chyba w kaszę dmuchać. Umówmy się, że odtąd, jeżeli w jakimś barze albo na stadionie ktoś mniej więcej równy wam rangą szepnie słówko, które w wa­szych delikatnych uszach zabrzmi zbyt podobnie do gniotka, możecie podejść i porachować mu solidnie kości, oczy­wiście jeśli wam się uda. Jeśli natomiast będzie to ktoś równy mniej więcej rangą mnie, według wszelkiego praw­dopodobieństwa rachowania kości dokonam ja, a to po prostu dlatego, że jestem wrażliwym dowódcą i nie lubię, żeby ubliżano moim ludziom. W końcu, jeżeli uważaliby­ście kiedyś, że ja sam nie traktuję was jak stuprocentowych ludzi, jak pełnoprawnych obywateli systemu słonecznego, pozwalam wam przyjść do mnie i powiedzieć: "Słuchaj, ka­pitanie, ty cycaku jeden..." I tak dalej.

Roześmiali się wszyscy czterej. Był to serdeczny śmiech. Ale gdy umilkł, na twarze powróciła powoli re­zerwa, a oczy znów zabłysły chłodno. Człowiek, na którego patrzyli, był mimo wszystko intruzem. Zakląłem w duchu.

- To nie takie proste, panie kapitanie - powiedział Wang Hsi. - Niestety. Pan może nas nazywać stuprocen­towymi ludźmi, ale cóż z tego, kiedy nimi nie jesteśmy. I każdy, kto nas przezywa gniotkami czy szynką z puszki, ma pewną dozę słuszności. Bo jesteśmy gorsi od ludzi... od ludzi, którzy się urodzili. Sami to dobrze wiemy. I za­wsze pozostaniemy gorsi. Zawsze.

- Nic o tym nie wiem - odpaliłem. - Przecież nie­które wasze osiągnięcia...

- Osiągnięcia - powiedział cicho Wang Hsi - nie czynią jeszcze człowieka.

Siedzący po jego prawej ręce Weinstein kiwnął głową, pomyślał chwilę i uzupełnił:

- Ani nowa kategoria ludzka nie czyni jeszcze rasy.

Wiedziałem, do czego zmierzają. Miałem ochotę roz­trącić ich, wybiec z tego pokoju, dopaść windy i znaleźć się na ulicy, zanim którykolwiek zdąży powiedzieć jeszcze słowo. A więc o to chodzi, mówiłem sobie. Tu was boli, chłopcy, tu was boli. Kręciłem się, nie mogąc usiedzieć na katedrze. W końcu dałem za wygraną, wstałem i zacząłem się znowu przechadzać po klasie.

Ale Wang Hsi nie rezygnował. Powinienem był wie­dzieć, że nie zrezygnuje.

- Żołnierze zastępczy - podjął marszcząc się, jak gdyby po raz pierwszy zastanawiał się bliżej nad tym wyra­żeniem. - Żołnierze zastępczy, a nie po prostu żołnierze. Nie jesteśmy prawdziwymi żołnierzami, bo żołnierz to męż­czyzna. A my, panie kapitanie, nie jesteśmy mężczyznami.

Przez chwilę panowała cisza, po czym z mojej piersi wydobył się głuchy głos:

- A dlaczego uważacie, że nie jesteście mężczyz­nami?

Wang Hsi popatrzył na mnie z niedowierzaniem, ale odpowiedział tym samym spokojnym, cichym tonem.

- Wie pan dobrze, dlaczego. Przecież pokazywali panu nasze karty rejestracyjne. Nie jesteśmy mężczyznami, prawdziwymi mężczyznami, dlatego że jesteśmy bezpłodni.

Siłą woli zmusiłem się, żeby usiąść na powrót, i sta­rannie ułożyłem na kolanach trzęsące się ręce.

- Jesteśmy bezpłodni - usłyszałem Jussufa Lamehda - bezpłodni jak kastraci.

- Tysiące ludzi jest bezpłodnych - zacząłem - a mi­mo to...

- Tu nie chodzi o tysiące - wmieszał się Weinstein.

- Chodzi o nas wszystkich, wszystkich.

- Gniotkiem powstałeś - mruknął się Wang Hsi - i gniotkiem umrzesz. Mogliby dać szansę przynajmniej nie­którym z nas. Nasze dzieci wcale nie musiałyby być takie najgorsze.

Roger Grey uderzył swą wielką dłonią o poręcz krzesła.

- Właśnie o to chodzi, Wang - powiedział z niena­wiścią. - Nasze dzieci mogłyby się okazać zupełnie dobre,

- za dobre. Mogłyby okazać się lepsze od ich dzieci i co wtedy stało by się z naszymi nietykalnymi, niezastąpionymi realami?

Siedziałem wpatrując się w nich, ale teraz miałem przed oczyma inny obraz. Nie prześladowały mnie już po­wolne taśmy montażowe z ludzkimi tkankami i całymi or­ganami ani pochyleni nad nimi w skupieniu biotechnicy. Nie prześladowała mnie wielka hala pełna gotowych mę­skich ciał, zawieszonych w płynnej pożywce i podłączonych do maszyn edukacyjnych, które dzień i noc z monoton­nym klekotem wpajały minimum wiedzy, niezbędne, aby te istoty mogły zastąpić ludzi tam, gdzie toczą się najkrwawsze walki.

Tym razem widziałem koszary pełne sławnych bohate­rów, z których wielu występowało w dwu, trzech identycz­nych kopiach. Siedzą wszyscy i wywodzą swoje żale, jak to czynią żołnierze w każdych koszarach na każdej planecie bez względu na to, czy mają wygląd sławnych bohaterów, czy też nie. Tylko że ich żale spowodowane są upokorze­niem tak głębokim, jakiego nie doświadczył dotąd żaden żołnierz, upokorzeniem sięgającym samej istoty ludzkiej osobowości.

- Więc wam się zdaje - powiedziałem i głos mój brzmiał spokojnie pomimo zimnego potu, jaki zalewał mi twarz - że to rozmyślnie uczyniono was bezpłodnymi?

Weinstein zmierzył mnie spode łba.

- Oj, panie kapitanie, tylko bez bajeczek dla grzecz­nych dzieci. Prosimy bardzo.

- A nie przyszło wam do głowy, że podstawowym problemem ludzkości jest w tej chwili niedostateczna roz­rodczość? Wierzcie mi, chłopcy, o niczym innym się nie słyszy obecnie. Członkowie gimnazjalnych kółek dyskusyj­nych wałkują temat rozrodczości na wszystkich konkursach międzyszkolnych; nie ma tygodnia, żeby jakiś uczony, od archeologów począwszy, a na botanikach kończąc, nie wy­dał książki oświetlającej zagadnienie rozrodczości z punktu widzenia jego dyscypliny. Każde dziecko wie, że jeśli my nie załatwimy się z tym problemem dostatecznie szybko, to Eoci załatwią się z nami. I wy sobie naprawdę wyo­brażacie, że w takich okolicznościach ktokolwiek zdrowy na umyśle dobrowolnie pozbawiałby kogokolwiek zdolno­ści rozrodczych?

- A co komu na tym zależy? Paru gniotków więcej, paru mniej? - powiedział Grey. - Według najnowszych danych zbiornice mają większe zapasy spermy niż kiedy­kolwiek w ciągu ostatnich pięciu lat. Nie potrzebują nas i już!

- Panie kapitanie - Wang Hsi wysunął wyzywająco swój trójkątny podbródek w moim kierunku. - Może pan pozwoli, że panu zadam z kolei parę pytań. Czy pan naprawdę myśli, że my uwierzymy w to, żeby nauka, która potrafi z resztek martwej, rozkładającej się protoplazmy stworzyć żywego, doskonałego w każdym szczególe czło­wieka ze skomplikowanym systemem trawiennym, z pre­cyzyjnym systemem nerwowym, żeby ta sama nauka nie umiała w ani jednym przypadku zrekonstruować normal­nych męskich gruczołów płciowych produkujących żywe plemniki?

- Musicie wierzyć - odpowiedziałem. - Bo tak wła­śnie jest.

Wang opadł na oparcie krzesła. Pozostali trzej uczynili to samo. Nie patrzyli teraz na mnie.

- Czy nigdy nie słyszeliście o tym - zacząłem im tłu­maczyć - że właśnie komórka rozrodcza jest najbardziej niepowtarzalna ze wszystkich części organizmu ludzkiego? Niektórzy krańcowi biolodzy uważają nawet, że cały or­ganizm ludzki, jak zresztą wszystkie żywe organizmy, ist­nieje tylko po to, ażeby umożliwić wytwarzanie komórek płciowych. To najbardziej skomplikowana zagadka biotech­niczna, jaka stoi przed naszymi uczonymi. Wierzcie mi, chłopcy - dorzuciłem gwałtownie - jeśli wam mówię, że nasza nauka nie rozwiązała jeszcze tego problemu, to jest to smutna prawda. Sam wiem coś o tym.

To ich wzięło.

- Posłuchajcie - podjąłem. - Istnieje pewna cecha wspólna upodabniająca nas do Eotów, z którymi walczymy. Poza tą jedną cechą wszystko inne różni insekty od istot ciepłokrwistych. Ale tylko żyjące gromadnie insekty i ży­jący gromadnie ludzie mają w swoim społeczeństwie osob­ników nie biorących bezpośredniego udziału w procesach rozrodczych, a jednak spełniających funkcje istotne dla roz­woju gatunku. Weźmy na przykład przedszkolankę, która sama jest bezpłodna, ale oddaje gatunkowi ludzkiemu nieocenione usługi, kształtując umysły, a nawet ciała dzieci powierzonych jej pieczy.

- Czwarty paragraf Kursu Podstawowego dla Żoł­nierzy Zastępczych - rzekł Weinstein sucho. - Wziął to żywcem z książki.

- Byłem wielokrotnie ranny - powiedziałem. - Piętnaście razy byłem ciężko ranny.

Wstałem i zacząłem zawijać prawy rękaw. Był zupełnie mokry od potu.

- Wiemy, że pan był wiele razy ranny, panie kapitanie - przyznał niepewnie Lamehd. - Świadczą o tym pańskie medale. Nie musi nam pan wcale pokazywać...

- I za każdym razem, kiedy zostałem zraniony, rege­nerowali mi uszkodzoną część ciała, tak że w niczym nie ustępowała mojej własnej. A nawet była lepsza. Popatrzcie na ten biceps - napiąłem go, żeby mogli zobaczyć - do­póki mi nie zwęgliło ręki w jednej małej potyczce sześć lat temu, nigdy nie miałem takiego bicepsa. Zregenerowali mi na kikucie lepszą muskulaturę, niż miałem kiedykolwiek w życiu. Nigdy także nie władałem tą ręką sprawniej niż teraz.

- Co pan miał na myśli - jął formułować pytanie Wang Hsi - kiedy pan powiedział przed chwilą, że...

- Piętnaście razy byłem ranny - przerwał mój obco brzmiący głos - i czternaście razy regenerowano mi uszko­dzone części ciała. Za piętnastym razem... Za piętnastym razem... No, za piętnastym razem... No, za piętnastym razem uszkodzenie było tego rodzaju, że nie nadawało się do regeneracji. Nic mi nie mogli poradzić za piętnastym razem.

Roger Grey otworzył usta.

- Szczęśliwie - wyszeptałem - było to uszkodzenie, którego nie widać. Weinstein już miał mnie o coś zapytać, ale się rozmy­śla i opadł z powrotem na oparcie. Ale sam mu powiedzia­łem, czego chciał się dowiedzieć.

- Haubica atomowa. Później zastanawialiśmy się nad tym i doszliśmy do wniosku, że pocisk musiał mieć niepełną siłę wybuchu. Ale wystarczyła jeszcze, żeby zabić pół załogi naszego krążownika. Ja nie zostałem zabity, ale znajdowa­łem się w zasięgu podmuchu.

- W zasięgu podmuchu - zorientował się szybko Lamehd. - Ależ podmuch haubicy atomowej sterylizuje każdego w promieniu dwustu stóp. Chyba że ma się na sobie...

- Ja nie miałem. - Przestałem się pocić. Już. Mój drogocenny, wstydliwy sekret został wyjawiony. Odetchną­łem głęboko. - Więc sami rozumiecie... Wiem dobrze, że tego problemu jeszcze nie udało się rozwiązać...

Roger Grey wstał z miejsca i wyciągnął rękę. Uścisną­łem ją. Niczym się nie różniła od ręki któregoś z nas. Może była tylko silniejsza.

- Załogi spiralników - podjąłem - tworzą w za­sadzie ochotnicy. Wyjątkiem są tylko dowódcy i żołnierze zastępczy.

- Pewnie dlatego - powiedział Weinstein - że ludz­kość najłatwiej może ich odżałować.

- Tak - odrzekłem - dlatego że ludzkość najłatwiej może ich odżałować.

Weinstein kiwnął głową.

- Niech to jasny gwint! - roześmiał się Jussuf La­mehd i wstał, żeby mi również uścisnąć rękę. - Witamy pana kapitana w naszym gronie.

- Dziękuję - powiedziałem. - Dziękuję, synu! Wydawał się trochę zaskoczony, że to tak podkreślam.

- To wcześniejszy rozdział mojej historii - wyjaśniłem. - Widzicie, nigdy nie bytem żonaty, a podczas urlo­pów za bardzo byłem zajęty zaglądaniem do butelki i roz­rabianiem, żeby mieć czas na chodzenie do zbiornicy.

- Aha - powiedział Weinstein i grubym paluchem wskazał po kolei wszystkie cztery ściany. - Więc to tak.

- Tak, właśnie tak. To moja rodzina. Jedyna, jaką kie­dykolwiek będę miał. Mam już wystarczającą ilość tego - poklepałem się po odznaczeniach - żeby ustąpić miejsca innym. Jako dowódca spiralnika mogę być pewny, że to prędzej czy później nastąpi.

- Jedyne, czego pan jeszcze nie wie - uzupełnił Lamehd - to, czy pańską osobę będą kiedyś przypominali chłopcy tacy jak my. Będzie to zależało od tego, ile jeszcze odznaczeń pan otrzyma, zanim stanie się pan sam... no, jakby to nazwać, chyba surowcem wtórnym.

- Tak - powiedziałem i owładnęło mną uczucie nie­dorzecznej lekkości i swobody. Miałem to wszystko za sobą i piersi nie przygniatało mi już brzemię miliarda lat trady­cyjnego rozmnażania i dojrzewania. I pomyśleć, że to ja chciałem prawić morały. - Tak, Lamehd. Trzeba to chyba nazwać surowcem wtórnym.

- No co, chłopcy - podjął - postaramy się, żeby kapitan dostał jeszcze cały bukiet wstążeczek do swojej ko­lekcji? To równy facet i przyjemnie będzie kiedyś spotykać w klubie jego sobowtórów.

Otoczyli mnie teraz wszyscy czterej kołem - Wein­stein, Lamehd, Grey, Wang Hsi. Na twarzach mieli przyja­zne uśmiechy i wyglądali naprawdę na chłopców do rzeczy. Poczułem, że stworzymy razem jedną z najlepszych załóg, jakie latają na spiralnikach. Co ja mówię, jedną z najlep­szych? Najlepszą, moi drodzy, najlepszą!

- Ja też tak myślę - powiedział Grey. - Pójdziemy za panem, gdzie i kiedy tylko pan nas poprowadzi, kapita­nie. Jak za ojcem.

MOJE POTRÓJNE JA

Może się oderwiesz na chwilkę od tych głupich ko­miksów! - krzyknął profesor Ruddle, dygocąc z gniewu. - Bądź co bądź masz otrzymać ostatnie wskazówki co do największej przygody, na jaką porwał się człowiek. No i nie zapominaj, że to ty możesz złamać swoją głupią szyję.

McCarthy zacisnął usta. Spojrzał sennie na malowaną miednicę, stojącą o kilka kroków od wielkiej aparatury z drutów i plastiku, przy której pracował profesor. Nagle splunął tytoniową żujką, trafiając w sam środek kranu do zimnej wody.

Profesor skoczył na równe nogi. McCarthy uśmiech­nął się.

- Nazywam się Gęsia Szyjka - wymamrotał - a nie żadna Głupia Szyja. Znany i szanowany we wszystkich po­licyjnych aresztach Stanów Zjednoczonych łącznie z tutej­szym. "McCarthy, zwany Gęsią Szyjką, dziesięć dni za włó­częgostwo" - piszą zawsze w wyroku. Albo "McCarthy Gęsia Szyjka, dwadzieścia dni za opilstwo i zakłócenie spo­koju publicznego". A nigdy Głupia Szyja. - Urwał, wes­tchnął i znów trafił żujką w kran z zimną wodą. - Słuchaj, profesorku, prosiłem tylko o filiżankę kawy i coś do zje­dzenia. A ta maszyna czasu to już pański pomysł.

- Czy nic dla ciebie nie znaczy, że już wkrótce po­wędrujesz sto dziesięć milionów lat w przeszłość, w czasy, kiedy nie było jeszcze żadnych, choćby trochę zbliżonych, protoplastów człowieka?

- Nie, co mnie to obchodzi?

Były kierownik katedry fizyki w Brindlesham skrzywił się z niesmakiem. Przez grube szkła okularów przyjrzał się jeszcze raz żylastemu, opalonemu kryminaliście, któ­remu musiał zawierzyć dzieło swego życia. Twarda, jakby z kamienia ciosana głowa osadzona była na niezwykle dłu­giej i cienkiej szyi; chude ciało sprawiało również wrażenie jakby rozciągniętego; całe jego odzienie stanowił wypło­wiały brunatny sweter, połatane welwetowe spodnie i moc­no już zużyta para ciężkich butów. Profesor westchnął.

- I oto na tobie spoczywa los wiedzy ludzkiej i po­stępu! Kiedy dwa dni temu zawędrowałeś tutaj, do mojego szałasu, byłeś zgłodniały i ledwo żywy. Nie miałeś grosza przy duszy...

- Miałem, nawet parę. Tylko miałem też dziurę w spodniach. Gdzieś te groszaki musiały wypaść tu, w tym pokoju.

- Dobrze już, wszystko dobrze, przypuśćmy, że mia­łeś dwa grosze. W każdym razie zabrałem cię do siebie, poczęstowałem porządnym obiadem i obiecałem zapłacić sto dolarów za jazdę w pierwszej podróży mojej machiny czasu. Czy nie myślisz...

Tss! Tym razem trafiony został kran z gorącą wodą.

- ... że powinieneś przynajmniej trochę uważać - W głosie profesora zabrzmiała nutka histerii - kiedy ci udzielam wskazówek zapewniających powodzenie temu do­świadczeniu? Czy rozumiesz, jak niebywałe zakłócenia w nurcie czasu może spowodować twój jeden nierozważ­ny krok?

McCarthy wstał nagle, a magazyn komiksów z jaskra­wymi ilustracjami spadł na podłogę pokrytą mnóstwem ce­wek, rurek i arkuszy zapisanych gęsto formułami matema­tycznymi. Podszedł do profesora, którego przewyższał co najmniej o głowę. Ten ostatni chwycił nerwowo klucz fran­cuski.

- Powiedz pan, panie profesorze - zagadnął z naci­skiem - jeżeli pan myśli, że ja jestem za głupi, dlaczego pan sam nie pojedzie, co?

Mały profesorek uśmiechnął się łagodnie.

- No, nie kłóć się już, nie kłóć, Długa Szyjo.

- Gęsia Szyjko. McCarthy Gęsia Szyjka.

- Jesteś najbardziej porywczym człowiekiem, jakiego w życiu widziałem. Bardziej nawet upartym niż profesor Darwin Willington Walker, kierownik katedry matematyki w Brindlesham. Wbrew niezbitym dowodom, jakie przed­łożyłem, profesor Walker upierał się, że machina czasu nie będzie funkcjonować. "Wielkie wynalazki - powta­rzał bez przerwy - nie wyrastają z małych paradoksów, a wszelkie mówienie o podróżach w czasie zawsze było i bę­dzie tylko zbiorem małych, mętnych paradoksów". Wsku­tek jego uporu uniwersytet odmówił mi dotacji na dalsze badanie i dlatego musiałem przyjechać aż tu, do Karoliny Pomocnej. I wszystko robię za własne pieniądze. - Zamy­ślił się gniewnie nad brakiem wyobraźni u matematyków i skąpstwem uniwersytetów.

- Ale pan nie odpowiedział na moje pytanie. Ruddle spojrzał na swego rozmówcę i lekko się za­czerwienił.

- Cóż, chodzi o to, że moja rozprawa o wewnątrz­przemiennych pozycjach jeszcze nie jest gotowa i muszę ją dokończyć. A jakkolwiek wszystko wskazuje, że doświad­czenie z machiną zakończy się olbrzymim powodzeniem, nie jest wykluczone, że Walker miał może na myśli jakiś szczegół, który ja... hm... przeoczyłem.

- To znaczy, że ja mogę stamtąd nie wrócić?

- Hm... w pewnym sensie tak. Właściwie nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Sprawdziłem wiele razy wszy­stkie formuły i są bez zarzutu. Jest tylko nieznaczna możliwość jakiegoś drobnego błędu, że na przykład pierwiastek kwadratowy w którejś formule nie został wprowadzony do ostatniej dziesiętnej...

McCarthy pokiwał głową z miną oznaczającą: "Do­myślałem się tego".

- W takim razie - oświadczył - muszę dostać czek przed wyjazdem. Nie mogę ryzykować, że coś tam nie wyj­dzie i pan mi nie zapłaci.

Profesor Ruddle przyjrzał mu się uważnie i zwilżył ję­zykiem usta.

- Dobrze, Długa Szyjo, dobrze, oczywista!

- Gęsia Szyjka. Ile razy mam panu powtarzać: McCarthy Gęsia Szyjka? Tylko wypisz pan ten czek na mnie, z moim prawdziwym imieniem.

- To znaczy?

- Co? No tak, muszę panu chyba powiedzieć. Tylko niech pan tego nie rozgaduje. Na imię mam - głos ogrom­nego włóczęgi przeszedł w cichy szept - na imię mam Galahad.

Fizyk umieścił podpis na zielonej kartce, wyrwał ją z książeczki i wręczył McCarthy'emu. "Bank Buraczano-Tytoniowy Karoliny Pomocnej wypłaci na żądanie Gala­hada McCarthy'ego sto dolarów i 0 centów".

Ruddle odczekał, aż czek został głęboko ukryty w we­wnętrznej kieszeni starożytnego swetra, po czym sięgnął po kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny i zawiesił go na szyi swego pracownika.

- A teraz uważaj! Aparat jest nastawiony. Czy potra­fisz obchodzić się z przełącznikiem? Wystarczy nacisnąć...

- Potrafię, potrafię. Już nieraz zabawiałem się tymi sztuczkami. Chce pan, żebym wyszedł z maszyny, zrobił parę zdjęć i ruszył jakiś kamień.

- Ale nic więcej! Pamiętaj, że cofasz się w czasie o sto dziesięć milionów lat i wszystko, co zrobisz, może mieć nieobliczalny wpływ na teraźniejszość. Mógłbyś zni­szczyć całą rasę ludzką, rozgniatając przez nieuwagę jakieś małe stworzonko, które było jej dalekim przodkiem. My­ślę, że nieznaczne przesunięcie kamienia będzie odpowied­nim i nieszkodliwym doświadczeniem wstępnym. Ale bądź ostrożny!

Podeszli do wielkiej, przezroczystej machiny znajdują­cej się w drugim końcu laboratorium. Przez grube ściany czerwone, czarne i srebrzyste przyrządy rzucały zagadkowe blaski. Z labiryntu drutów wystawała ogromna dźwignia, niczym metalowy palec wskazujący.

- Powinieneś przybyć w połowie epoki płazów, w ok­resie kredy. Większa część Ameryki Północnej była wtedy pod wodą, ale badania geologiczne wskazują, że w tym miejscu znajdowała się wyspa.

- Powtarzał to pan już ze szesnaście razy. Proszę mi tylko pokazać, którą sztukę pociągnąć, i jazda! Ruddle zakręcił się niespokojnie w miejscu.

- Sztuka! - wykrzyknął. - Nie ciągniesz żadnej sztuki! Opuścisz delikatnie - pamiętaj, delikatnie - chro­notranzyt, czyli tę dużą czarną dźwignię, wskutek czego kwarcowe drzwi się zasuną, a machina będzie uruchomio­na. Przy przyjeździe podniesiesz dźwignię - znowu de­likatnie - a wtedy drzwi się otworzą. Machina już jest nastawiona na cofnięcie się w czasie o określoną ilość lat, więc o to na szczęście nie musisz się troszczyć.

McCarthy spojrzał na niego z góry.

- Pan jesteś strasznie dowcipny jak na takiego małego faceta. A założę się, że masz pietra przed swoją żoną.

- Nie jestem żonaty - wyjaśnił krótko Ruddle. - Nie wierzę w tę instytucję. Ależ wybrałeś sobie porę - otrząsnął się nagle - by mówić o małżeństwie! Właśnie w chwili, kiedy wysyłam takiego głupiego uparciucha jak ty w przyrządzie mającym niezmierzony potencjał machiny czasu... Oczywiście że nie mogę ryzykować sobą w tym pierwszym próbnym modelu.

- Aha - kiwnął głową McCarthy. - Ładne rzeczy. - Zamyślił się, dotknął czeku wystającego z kieszeni swe­tra i wskoczył do machiny. - A ja mogę.

Nacisnął - łagodnie - dźwignię chronotranzytu. Drzwi machiny zamknęły się w chwili, gdy profesor Ruddle wymawiał ostatnie słowa:

- Do widzenia, Długa Szyjo! I proszę cię, uważaj!

- Gęsia Szyjo - odruchowo poprawił McCarthy. Ma­china drgnęła. Poprzez kwarcowe ściany dostrzegł jeszcze zarys siwej głowy profesora. Ruddle, z wyrazem obawy i niepewności w twarzy, zdawał się modlić.

Niewiarygodnie ostre światło słoneczne spływało przez grube, błękitnawe chmury. Machina czasu opadła na brzeg zatoki, dokąd zbiegały skłębione gąszcze dżungli i nagle stanęła. Przez półprzeźroczyste ściany McCarthy widział zieloną masę ogromnych paproci i wspaniałych palm, lekko parujących i rojących się życiem.

- Podnieś delikatnie sztuczkę - mruknął do siebie.

Wyszedł z otwartych drzwi i znalazł się po kostki w wo­dzie. Zjawił się najwidoczniej w chwili przypływu i kredo­wobiała woda uderzała o podstawę prostokątnej machiny, która go tu przywiozła. No tak, Ruddle mówił przecież, że wyląduje na wyspie.

- Mam jeszcze szczęście, że nie wybudował swojego laboratorium jakie pięćdziesiąt stóp niżej.

Zrobił parę kroków, omijając kolonię ciemnobrunat­nych gąbek.

- Profesor pewnie chciałby mieć ich zdjęcie - po­myślał. Nastawił aparat na gąbki, a potem zrobił kilka zdjęć morza i dżungli.

W odległości dwóch mil ukazały się wielkie, błoniaste skrzydła. McCarthy rozpoznał groźne, podobne do nieto­perza stworzenie z obrazka, jaki mu pokazywał profesor. Pterodaktyl - ptasi odpowiednik płazów.

McCarthy zrobił pospiesznie zdjęcie potwora i cofnął się w stronę machiny. Nie podobał mu się wygląd spicza­stego dzioba zbrojnego w ostre zęby. Coś żywego poruszyło się w dżungli, w miejscu, nad którym latał pterodaktyl. Po­twór runął w dół jak upadły anioł, z rozwartymi szczękami.

McCarthy upewniwszy się, że z tej strony nic mu nie grozi, ruszył szybko wzdłuż brzegu. Na skraju dżungli zau­ważył okrągły, czerwony kamień. Tego mu właśnie trzeba.

Kamień okazał się cięższy, niż myślał. Napiął mięśnie, przeklinając głośno i pocąc się w promieniach upalnego słońca. Zarył stopami w szlamie.

Nagle kamień się poddał. Z głośnym szmerem prze­sunął się na bok. Z wilgotnego otworu, jaki powstał w szla­mie, wysunęła się stonoga wielkości ludzkiego ramienia i popełzła w kierunku dżungli. Miejsce jej dotychczasowej kryjówki wydzielało ohydną woń. McCarthy nabrał wstrętu do tego wszystkiego.

Można już wracać.

Zanim nacisnął dźwignię, spojrzał raz jeszcze na czer­wony kamień, ciemniejszy z jednej strony. Zarobił uczciwie swoje sto dolarów.

"Więc tak wygląda praca - pomyślał. - Może tego właśnie mi było potrzeba."

Wspomnienie wspaniałego słońca epoki kredy spra­wiło, że laboratorium wydało się McCarthy'emu mniejsze niż przedtem. Profesor podbiegł do niego bez tchu, gdy wysiadał z machiny czasu.

- Jak poszło? - dopytywał się gorączkowo. McCarthy przyglądał się głowie starego profesora.

- Wszystko w porządku - odparł z namysłem. - Ale, ale, panie Ruddle, dlaczego pan sobie ogolił głowę? Nie miał pan na niej wiele, ale te siwe włosy wyglądały jakoś elegancko.

- Włosy? Ogolił? Przecież jestem zupełnie łysy od lat. Włosy wypadły mi, zanim jeszcze zacząłem siwieć. I nazy­wam się Guggles, nie Ruddle. Zapamiętaj to sobie: Guggles. A teraz pokaż aparat.

Zdejmując z szyi aparat i wręczając go swemu chlebo­dawcy, McCarthy jeszcze raz przyjrzał się profesorowi

- Mógłbym przysiąc, że miał pan tu kępkę siwych włosów. No, wszystko jedno! A z tym nazwiskiem, to widać obydwaj nie możemy dojść do ładu.

Profesor mruknął coś i ruszył z aparatem do ciemni. W połowie drogi zatrzymał się i omal nie przysiadł, gdy w drzwiach ukazała się olbrzymia postać kobiety.

- Alojzy - rozległ się głos, który wwiercał się w ucho niczym korkociąg. - Zapowiedziałam ci wczoraj, że jeśli ten włóczęga nie wyniesie się z mego domu w dwadzieścia cztery godziny, to dostaniesz ode mnie. Alojzy, słyszysz? Zostało ci dokładnie trzydzieści siedem minut! I żadne do­świadczenia mnie nie obchodzą.

- T... tak, kochanie - szepnął profesor Guggles w stronę rozległych pleców damy. - My już prawie skoń­czyliśmy.

- Kto to jest? - spytał McCarthy, gdy tylko wyszła.

- Moja żona! Musisz ją przecież pamiętać: robiła nam śniadanie tego dnia, kiedyś się zjawił.

- Nie robiła nam żadnego śniadania. Sam zrobiłem śniadanie. A pan mówił, że pan nie jest żonaty.

- Nie gadaj głupstw, panie Gallagher. Jestem żonaty od dwudziestu pięciu lat i nigdy się tego nie wypierałem. Nie mogłem czegoś podobnego powiedzieć.

- Nie nazywam się wcale Gallagher - zawołał kłó­tliwym tonem włóczęga. - Nazywam się McCarthy Gęsia Szyjka. Co się tu dzieje? Pan nie może sobie przypomnieć mojego nazwiska, nie mówiąc już o przezwisku, swoje na­zwisko pan zmienił, ogolił pan sobie głowę, ożenił się pan raz-dwa i teraz mi pan wmawia, że jakaś kobieta robiła dla mnie śniadanie, kiedy...

- Chwileczkę! - mały profesor podbiegł i szarpnął go gwałtownie za rękaw. - Chwileczkę, panie Gallagher czy Gęsia Szyjko, czy jak się tam pan nazywa. Opowiedz mi pan najpierw, jak pańskim zdaniem wyglądało to miejsce, nim je opuściłeś.

Gęsia Szyjka opowiedział. - A ta magiczna sztuczka - dokończył - leżała na tamtym interesie, a nie pod nim.

Profesor namyślał się chwilę.

- A kiedy cofnąłeś się w przeszłość, to nic nie zrobi­łeś, tylko ruszyłeś kamień?

- Nic więcej. Tyle że spod kamienia wyskoczyła og­romna stonoga. Ale ja nawet jej nie tknąłem. Poruszyłem kamień i wróciłem z powrotem, tak jak pan chciał.

- Hmm, tak. To może być przyczyna. Stonoga wy­pełzłszy spod kamienia mogła wpłynąć na późniejszy bieg zdarzeń wystarczająco, by mnie ze szczęśliwego starego ka­walera zrobić żonatym, a moje nazwisko zmienić z Ruddle na Guggles. A może wystarczył sam kamień. Nawet tak prosty akt jak poruszenie kamienia mógł mieć znacz­nie większe następstwa, niż sobie wyobrażałem. Pomyśleć tylko! Gdyby nie ten kamień, nie byłbym teraz żonaty! Słu­chaj, Gallagher....

- McCarthy - poprawił włóczęga.

- Wszystko jedno, jak się nazywasz, ale posłuchaj. Wrócisz tam jeszcze raz w machinie czasu i ustawisz ka­mień w pierwotnej pozycji. Kiedy to nastąpi...

- Wrócę, ale za drugą setkę.

- Jak możesz mówić w takiej chwili o pieniądzach?

- Co za różnica między tą chwilą a inną?

- Jak to? Przecież jestem żonaty, nie mogę pracować, a ty... No, ale dobrze. Masz swoje pieniądze. - Profesor wyrwał blankiet z książeczki czekowej i pospiesznie wypeł­nił. - Zgoda?

McCarthy popatrzył ze zdziwieniem na czek.

- Ten jest całkiem inny. Inny bank: Plantatorów Ba­wełny.

- Co za różnica - naglił profesor popychając go w stronę machiny. - Czek jak każdy inny. Możesz mi wierzyć.

Nastawił tarcze i przełączniki machiny, po czym za­wołał:

- Pamiętaj umieścić kamień możliwie tak, jak to było pierwotnie. I nic więcej nie ruszaj.

- Wiem, już wiem! Ale, ale! Jak to się stało, że ja pamiętam te wszystkie zmiany, a pan, z całą swoją na­uką, nie?

- To proste - odparł profesor wychodząc z machiny. - Byłeś w przeszłości i w machinie czasu, kiedy następo­wały skutki twojego czynu, więc w pewnym sensie byłeś od nich izolowany. Podobnie jak pilot nie ponosi bezpośred­nich obrażeń z powodu bomby, którą zrzuca na miasto. A teraz uważaj! Nastawiłem machinę na tę samą mniej więcej chwilę co poprzednio. Niestety, podziałki mojego chronotranzytu nie zawsze działają z dokładnością stupro­centową. Czy będziesz wiedział, jak posługiwać się przyrzą­dami? Bo jeśli nie...

McCarthy westchnął i nacisnął dźwignię, zatrzaskując drzwiczki przed spoconą łysiną profesora. Znajdował się na wybrzeżu tej samej wysepki. Zaczekał chwilę, nim otworzył drzwiczki, gdyż nie opodal ujrzał zarysy dziwnego prze­zroczystego przedmiotu. Druga machina czasu, a przy tym taka sama jak jego.

- Mniejsza z tym. Profesor wytłumaczy mi później.

Ruszył brzegiem w stronę kamienia. Nagle zatrzymał się i stanął jak wryty.

Kamień leżał przed nim w pozycji, w jakiej go zapa­miętał, zanim go przesunął. Ale z kamieniem mocował się jakiś człowiek, wysoki, chudy, żylasty, w wypłowiałym swe­trze i welwetowych spodniach.

Po chwili McCarthy przyszedł do siebie.

- Hej, ty tam przy kamieniu! Nie ruszaj go! Nie trzeba go ruszać! - Popędził szybko w tę stronę.

Nieznajomy odwrócił się. Miał najokropniejszą twarz, jaką McCarthy widział kiedykolwiek w życiu, a szyję śmie­sznie długą i cienką. Uważnie przyjrzał się McCarthy'emu. Sięgnął do kieszeni i wpakował w usta żujkę tytoniu.

McCarthy sięgnął do kieszeni i wydobył identyczną żujkę. Żuli teraz obydwaj i patrzyli na siebie. A potem jednocześnie splunęli.

- Co znaczy, nie ruszać? Profesor Ruddle kazał mi go właśnie poruszyć.

- A właśnie że nie. Profesor Ruddle dopiero co po­wiedział, żeby go nie ruszać. I profesor Guggles też - do­dał McCarthy z tryumfalną miną. Tamten przyglądał mu się przez chwilę, poruszając szczęką niczym jakimś dzi­wacznym kołem zębatym. Oczy obiegły całą postać McCarthy'ego. Wreszcie splunął z pogardą, odwrócił się do kamienia i zaczął go podważać.

McCarthy westchnął i położył mu dłoń na ramieniu. Odwrócił go do siebie.

- Po co to robisz? I czemu się tak upierasz, chłopie? Będę musiał cię stąd wywalić.

Tamten, z tym samym co przedtem pustym wyrazem twarzy, zamierzył się, chcąc McCarthy'ego poczęstować po­tężnym kopniakiem. McCarthy z łatwością uniknął ciosu. Stara sztuka, sam wypróbował ją dziesiątki razy. Szybko trzasnął przeciwnika w szczękę. Ów dał nurka, cofnął się i zaraz przyskoczył z zaciśniętymi pięściami.

Był to idealny moment dla zastosowania słynnego raz dwa McCarthy'ego. Zamierzył się lewą, udając, że celuje całą siłą w żołądek tamtego. Zauważył przy tym, że jego przeciwnik robi też jakiś dziwaczny gest lewą. Wtem, jakby znikąd, trzasnął tamtego straszliwym prawym sierpowym.

Prosto w...

... w pępek. McCarthy poderwał się i otrząsnął z za­skakującego uderzenia. W oczach wciąż jeszcze latały mu świeczki. Cios obmyślił dobrze, ale...

Ale to samo zrobił i tamten!

Siedział teraz opodal McCarthy'ego i oprzytomniaw­szy nieco powiedział:

- Jesteś najbardziej uparty drań, jakiego widziałem! Gdzieś ty się nauczył mojego chwytu?

- Twojego chwytu?! - Zerwali się obaj jednocześnie i patrzyli na siebie płonącymi oczyma. - Słuchaj chłopie, to mój własny, popisowy, niedzielny chwyt, opatentowany na wszystkie okazje! No, ale daleko z tym nie zajedziemy.

- Nie, nie zajedziemy. Co teraz zrobimy? Mogę się z tobą bić choćby i milion lat. Ale dostałem forsę za rusze­nie tego kamienia i muszę go ruszyć.

McCarthy sięgnął po nową żujkę.

- Słuchaj, chłopie. Mówisz, że dostałeś forsę za rusze­nie kamienia od profesora Ruddle'a czy Gugglesa, czy jak on się tam teraz nazywa. A czy zgodzisz się zaczekać spokojnie i nic nie ruszać, a przez ten czas ja pojadę do niego i przywiozę ci kartkę, żeby nie ruszać kamienia, a czek możesz zatrzymać? Dobra?

Obcy przeżuwał żujkę i spluwał raz po raz. McCar­thy patrzył z podziwem, że obaj robią to w dokładnie tym samym czasie i plują dokładnie na tę samą odległość. Osta­tecznie, może i niezły z niego chłop, żeby nie był taki uparty! Ciekawe, że ma na sobie taki sam aparat, jaki McCarthy'emu dał stary Ruddle.

- Dobra. Zjeżdżaj i przywieź kartkę, a ja poczekam - powiedział obcy i rozciągnął się na ziemi.

McCarthy bez namysłu zawrócił i pospieszył do ma­chiny czasu.

Wysiadając w laboratorium, stwierdził z zadowole­niem, że profesor odzyskał swoją miłą kępkę siwych włosów.

- Panie, panie, z tego cała historia wychodzi. Nawia­sem mówiąc, co pan zrobił z żoną?

- Z żoną? Z jaką żoną?

- No, pańską żoną. Alojzową. Tą bojową babą - wyjaśnił McCarthy.

- Nie jestem wcale żonaty. Już ci mówiłem, że uwa­żam to za barbarzyński zwyczaj, niegodny naprawdę cy­wilizowanego człowieka. A teraz przestań zawracać głowę i dawaj aparat.

- Ale - zapytał badawczym tonem McCarthy - przecież panu już przedtem oddałem aparat, nie pamięta pan, panie profesorze Ruddle?

- Nie mówi się Ruddle, tylko Roodles. Dwa "o" jak w boogie-woogie. Jak mogłem zabrać od ciebie aparat, kiedy dopiero teraz wróciłeś? Mąci ci się w głowie, mój drogi McCarney, a ja nie lubię zmąconych. Postaraj się opanować.

McCarthy pokiwał głową, nie zważając już nawet na przekręcenie swego nazwiska. Wzrastał w nim coraz więk­szy żal, że w ogóle wdał się w tę całą karuzelę.

- Siadaj pan, profesorze. - Ogromną dłonią wcisnął niepokaźnego staruszka w fotel. - Siadaj pan, bo musimy pogadać. Muszę panu coś niecoś przypomnieć.

- Więc tamten facet - kończył po kwadransie - obiecał, że zaczeka, aż wrócę z kartką. Jeśli chcesz pan mieć żonę, nie dawaj pan kartki, a facet ruszy kamień. Dla mnie to bez różnicy. Mam w ogóle dość tego wszystkiego.

Profesor Ruddle (Guggles? Roodles?) przymknął w zamyśleniu oczy.

- No tak - westchnął. A potem nagle zadrżał. - Żo­naty? Z Alojzową? Bojową babą? Nie, nie! McCarney... czy McCarthy... słuchaj! Musisz tam wrócić! Dam ci za­raz kartkę... I jeszcze jeden czek... O, masz! - Wyrwał kartkę z notesu i szybko ją wypełnił kilku błagalnymi sło­wami. Następnie wypisał czek.

McCarthy przyjrzał się blankietowi

- Znowu inny bank - zauważył ze zdziwieniem. - Tym razem "Południowy Bank Arachidowy". Spodziewam się, że wszystkie te czeki okażą się dobre.

- Naturalnie - zapewnił go stanowczo profesor - wszystkie okażą się dobre. Jedź tylko i załatw sprawę, a jak wrócisz, załatwimy to wszystko tak, żebyś był zadowolony. I powiedz tamtemu McCarneyowi...

- McCarthy, nie McCarney. Zaraz, zaraz! Co to zna­czy "tamtemu McCarneyowi"? Jest tylko jeden McCarthy, McCarthy Gęsia Szyjka. Jeżeli pan wysyła dziesięciu róż­nych chłopów na tę samą robotę...

- Nie wysłałem nikogo prócz ciebie. Czy nie rozu­miesz tego, co się stało? Wysłałem ciebie w przeszłość, w okres kredowy, żebyś poruszył kamień. Wróciłeś w teraźniejszość i, jak sam mówisz, zastałeś mnie w dosyć nie­pomyślnych okolicznościach. Wiec udałeś się ponownie w przeszłość, aby odrobić szkodę, do tego samego mniej więcej punktu w przestrzeni i czasie co przedtem. Ale z powodu mnóstwa nieznanych czynników i nieuchronnych błędów w pierwszej machinie czasu nie mógł to być dokład­nie ten sam punkt. Co teraz się dzieje? Ty - nazwijmy ciebie ty I - spotykasz siebie II w tym właśnie momencie, kiedy ty II zabierasz się do ruszenia kamienia. Zapobiegasz temu. Gdybyś tego nie zrobił, gdybyś, jako ty II, poruszył kamień, wówczas ty II byłby tobą, to znaczy tobą I. Ale ponieważ on - a właściwie ty - tego nie zrobiłeś, on jest nieco odmienny od ciebie, będąc tobą, który odbył tylko jedną podróż w przeszłość i nie poruszył jeszcze kamienia. Podczas gdy ty obecny - ty I - odbyłeś dwie podróże i równocześnie poruszyłeś kamień i przeszkodziłeś sobie samemu w jego poruszeniu. To doprawdy jest przecież pro­ste, no nie?

McCarthy puknął się w czoło i wciągnął głęboko po­wietrze.

- Może - wymamrotał - choć ja bym tak nie po­wiedział.

Profesor przyskoczył do maszyny i zaczaj przygotowy­wać ją do następnej podróży.

- A teraz przejdźmy do tego, co stało się ze mną. Skoro ty - jako ty I - przeszkodziłeś sobie II w ruszeniu kamienia, tym samym spowodowałeś nie tyle zmianę, ile niezmienność mego położenia. Kamień nie został ruszony, a zatem nie jestem żonaty, nie byłem i, miejmy nadzieję, nigdy nie będę. Tak samo nie jestem już łysy. Ale przez sam fakt twojej podwójnej obecności w przeszłości, na skutek mikroskopijnych przeobrażeń, jakie wywołał twój oddech czy odcisk buta na piasku, nastąpił ciąg przeobrażeń, który sprawił, że moje nazwisko brzmi (i zawsze brzmiało) Roodles, a twoje...

- Może jest McTavish, licho wie - jęknął McCarthy. - Mniejsza z tym! Czy maszyna gotowa?

- Tak, gotowa. - Profesor krzywił się i wyraźnie nad czymś namyślał. - Jedyna rzecz, której nie mogę jeszcze wyjaśnić, to historia z aparatem, który jak mówisz, wziąłem od ciebie. Bo jeżeli ty I, w osobie ciebie II.

McCarthy umieścił prawe kolano tuż koło pleców ma­łego profesora i pchnął.

- Załatwię tę historię, wrócę i już nigdy więcej nawet nie zbliżę się do takiej sztuki!

Nacisnął chronotranzyt. Ostatni rzut oka na profesora zostawił mu niejasne wspomnienie potłuczonych szkieł, po­giętej aparatury elektrycznej i powiewającej z oburzenia białej kępki włosów.

Tym razem zmaterializował się nad samym brzegiem wody.

- Coraz bliżej za każdym razem - mruknął, wysia­dając z machiny. - A teraz tylko oddać kartkę i... I...

- O, do jasnej cholery!

Dwóch ludzi boksowało się obok czerwonego kamie­nia. Byli jednakowo ubrani, mieli te same rysy i budowę fizyczną, a także jednakowo długą i węzłowatą szyję. Wal­czyli w dziwny sposób, jakby ktoś bił się z własnym odbi­ciem w lustrze: obydwaj zadawali te same ciosy i robili te same uniki. Stojący bliżej kamienia miał zawieszony na szyi kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny; drugi był bez aparatu.

Nagle obydwaj złożyli się pozornie do ciosu, który setki sędziów pokoju w małych miasteczkach znało jako osławiony cios "Raz-dwa". Specjalnością tą wyróżniał się McCarthy Gęsia Szyjka. Obydwaj zignorowali cios pozoro­wany, obydwaj zamachnęli się prawym sierpowym i...

I obydwaj runęli jak dłudzy.

Opadli ciężko na ziemię, o dobry krok od siebie i po­trząsali nieprzytomnie głowami.

- Jesteś najbardziej uparty drań, jakiego widziałem

- powiedział jeden. - Gdzieś ty się...

- .. .nauczył mojego chwytu? - dokończył McCar­thy podchodząc do nich.

Tamci dwaj zerwali się na równe nogi i zapatrzyli w przybysza.

- Ee! - zawołał ten z aparatem. - Wy dwaj jesteście bliźniacy!

- Chwileczkę - McCarthy stanął pomiędzy tamtymi.

- Jesteśmy wszyscy bliźniacy. To znaczy trojacy. To zna­czy. .. Wszystko jedno, siadajcie, muszę wam coś powie­dzieć.

Wszyscy trzej przysiedli powoli i przyglądali się sobie podejrzliwie.

Po czterech porcjach tytoniu otaczał ich dokoła równy krąg ciemnego nikotynowego soku. McCarthy ciężko dy­szał we wszystkich swych trzech postaciach.

- Krótko mówiąc, ja jestem McCarthy I, bo byłem przy tym od samego początku, aż do tej chwili, kiedy tłuma­czę McCarthy'emu II, że nie potrzebuję jechać po kartkę, którą McCarthy III chce dostać od profesora Ruddle'a.

Ten z aparatem wstał, a inni poszli za jego przykła­dem.

- Nie rozumiem tylko - rzekł ten z aparatem - dlaczego ja mam być McCarthy III. Myślę, że już prędzej ja jestem McCarthy I, ten z prawej - McCarthy II, a ty

- McCarthy III.

- Akurat - zaoponował McCarthy II - wcale nie tak. Bo mnie się wydaje, że to ja jestem McCarthy I, ty...

- Nie ma co gadać! - rzekł McCarthy I, a dwaj, którzy przed chwilą walczyli, zwrócili ku niemu twarze. - Bo ja wiem na pewno, że jestem McCarthy I!

- Skąd wiesz? - spytali tamci.

- Bo mnie wszystko to wytłumaczył profesor Rud­dle. Tak właśnie mi wytłumaczył, że ja jestem McCarthy I. A wam tego nie mówił, prawda? Więc nie ma się co kłócić. Jesteście najbardziej uparte chuligany, jakich w ży­ciu widziałem. A widziałem ich dosyć. Teraz możemy już wracać.

- Zaczekaj, zaczekaj. Skąd mam wiedzieć, że nie mam ruszać kamienia? Tylko dlatego, że ty tak mówisz?

- Dlatego, że ja tak mówię i że tak mówi profesor Ruddle w kartce, którą wam pokazałem. I dlatego, że nas jest dwóch, którzy nie chcą, żeby ruszać kamień, i rozwa­limy ciebie jak nic, jeżeli popróbujesz.

McCarthy II kiwnął przytakująco głową. McCarthy III rozejrzał się dokoła za jakąś bronią. Nic jednak nie zna­lazł, więc ruszył w stronę trzech machin czasu. McCarthy I i McCarthy II pośpiesznie zrównali się z nim krok.

- Jedźmy moją, stoi najbliżej! - Wszyscy trzej weszli do machiny McCarthy'ego I.

- A co będzie z czekami? Dlaczego ty masz mieć trzy czeki, McCarthy II - dwa czeki, a ja tylko jeden? Podzielicie się ze mną?

- Poczekaj, aż wrócimy do profesora. On już tę spra­wę załatwi. Czy nie potrafisz myśleć o niczym innym, tyl­ko o pieniądzach? - powiedział ze smutkiem McCarthy I.

- Nie, żaden z nas nie potrafi - odparł McCarthy II. Ja chcę mieć udział w tym trzecim czeku. Mam większe prawo niż ten durny facet, no nie?

- Dobra. Poczekajcie, aż będziemy w laboratorium. - McCarthy I nacisnął chronotranzyt. Wyspa i wspaniały blask słońca znikły. Czekali teraz na dalszy ciąg.

- Hej, tu całkiem ciemno! - zawołał McCarthy II.

- Gdzie jest laboratorium? Gdzie profesor Ruddle?

McCarthy I pociągnął za chronotranzyt, lecz ten ani drgnął, Tamci dwaj podeszli i ciągnęli teraz we trójkę.

Ale chronotranzyt ani o milimetr nie dał się ruszyć z miejsca.

- Pewnie nacisnąłeś za mocno - jęknął McCarthy III. - Zepsułeś maszynę!

- Pewnie - zawtórował McCarthy II. - Skąd ty mo­żesz wiedzieć, jak się obchodzić z maszyną czasu? Zepsułeś ją i teraz nie ruszymy się z miejsca!

- Chwileczkę! - McCarthy I odepchnął pozostałych.

- Coś mi świta w głowie. Wiecie, co się stało? Wszyscy trzej chcieliśmy wrócić do... do teraźniejszości, jak mówi profesor Ruddle. Ale właściwie to tylko jeden z nas należy do teraźniejszości - kapujecie? Więc jak nas trzech tutaj siedzi, maszyna nigdzie nie może iść.

- No, to sprawa jest prosta - zawołał McCarthy III.

- Ja jestem jedyny prawdziwy...

- Zwariowałeś?! Ja jestem jedyny prawdziwy McCar­thy! Wiem, bo...

- Spokój - krzyknął McCarthy I. - Takim gada­niem nigdzie nie zajedziemy. A powietrze robi się coraz gorsze. Wracajmy z powrotem i tam się dogadamy. - Przy­cisnął dźwignię do dołu.

Wrócili więc 110 milionów lat wstecz, by spokojnie obgadać sprawę. A kiedy wylądowali na wyspie, czy wiecie, co tam znaleźli?

Tak jest. Właśnie to.

WYZWOLENIE ZIEMI

Posłuchajcie wiec opowieści o naszym wyzwoleniu, o próżni powietrznej i pożywieniu z chwastów. Posłuchaj­cie, jak wyglądały te dzieje.

Zaczęło się w sierpniu, pewnego wtorku w sierpniu. Słowa te dzisiaj nic już nie znaczą, gdyż poszliśmy tak da­leko naprzód. Ale wiele jest rzeczy pozbawionych sensu dla naszych wolnych umysłów, które jednak znane były na­szym przodkom, naszym nie wyzwolonym, ciemnym praoj­com, i były przez nich dyskutowane. Wiec dzieje muszą być opowiedziane z wymienieniem wszystkich niewiarygodnych nazw, miejsc i szczegółów.

Trzeba je opowiedzieć już choćby dlatego, że nikt z nas nie ma nic lepszego do roboty. Zdobyliśmy wodę i łodygi chwastów, a teraz wylegujemy się w dolinie wiatrów. Więc najlepszą rzeczą będzie odpoczywać i słuchać. No i wsysać powietrze.

Pewnego wtorku, w sierpniu, statek ukazał się na nie­bie ponad Francją, w części świata zwanej wówczas Eu­ropą. Statek był na pięć mil długi i wyglądał podobno jak ogromne srebrne cygaro.

Opowieść mówi o panice i przerażeniu, jakie wybuchły wśród naszych praojców, gdy statek ukazał się nagle w błę­kitach sierpniowego nieba. Uciekali, wrzeszczeli wskazując na niebo!

Z wielkim przejęciem zawiadomili Organizację Naro­dów Zjednoczonych, jedną z najważniejszych swoich in­stytucji, że dziwny metalowy statek powietrzny niebywa­łych rozmiarów zjawił się nad ich ziemią. Wysłali potem rozkazy, by samoloty wojskowe w pełnym uzbrojeniu oto­czyły statek, udzielili instrukcji na prędce zwołanym gru­pom uczonych z aparatami sygnałowymi, aby nadali przy­jazne znaki. Robili zdjęcia statku, pisali o nim niesłychane; historie, a nawet sprzedawali modele.

Wszystko to robili nasi praojcowie, ciemni niewolnicy.

Wtem w samym środku statku odskoczyła olbrzymia sprężyna i w otworze ukazał się pierwszy z nieznanych przybyszów, krocząc tym zawiłym trójnogim krokiem, który wszyscy ludzie niebawem tak umiłowali Miał na sobie me­talowy pancerz dla ochrony przed skutkami naszych właści­wości powietrznych, pancerz luźnego, nieprzezroczystego typu, jaki ci nasi pierwsi wyzwoliciele nosili później przez cały czas swego pobytu na Ziemi

Posługując się językiem, którego nikt nie rozumiał, i wydając ogłuszający ryk z olbrzymich ust, umieszczonych w połowie ośmiocalowego ciała, obcy przemawiał dokład­nie godzinę. Po ukończeniu mowy czekał uprzejmie na od­powiedź, a nie otrzymawszy żadnej, powrócił do statku.

Ach, ta noc, pierwsza noc naszego wyzwolenia!

A raczej pierwsza noc naszego pierwszego wyzwole­nia! Wyobraźcie sobie tylko naszych przodków przy ich pry­mitywnych zajęciach: hokeju na lodzie, telewizji, rozbijaniu atomów, kłótniach politycznych, urządzaniu przedstawień i składaniu przysiąg - słowem przy tych wszystkich niezli­czonych szczegółach, które w dawnych czasach czyniły ży­cie tak skomplikowanym w porównaniu z zapierającą dech, wspaniałą prostotą teraźniejszości.

Wielkie pytanie, jakim się zajęli było oczywiście: "Co powiedział obcy? Czy zażądał, by rasa ludzka się poddała? Czy obwieścił, że przybywa w pokojowej misji handlowej, i po złożeniu rozsądnej, jego zdaniem, oferty na... po­wiedzmy zakup bieguna pomocnego, uprzejmie wycofał się, abyśmy mogli przedyskutować spokojnie wysunięte przez niego warunki? A może oświadczył po prostu, że jest nowo mianowanym na Ziemi ambasadorem przyjaznej i inteli­gentnej rasy, i prosił o wskazanie mu, jakim władzom ma złożyć swe listy uwierzytelniające?"

Nikt nie wiedział i to doprowadziło wszystkich do szału.

Ponieważ decyzja należała do dyplomatów, późną no­cą uznano ostatnią z wymienionych możliwości za najbar­dziej prawdopodobną. Toteż nazajutrz od wczesnego ranka delegacja Narodów Zjednoczonych stawiła się, by czekać pod kadłubem nieruchomego statku gwiezdnego. Delega­cja miała zalecenie powitania obcych jak najuprzejmiej w granicach swych zbiorowych zdolności lingwistycznych. Jako dodatkowy wyraz przyjaznych zamiarów ludzkości na­kazano wszystkim samolotom wojskowym, patrolującym powietrze w pobliżu wielkiego statku, aby w swym uzbroje­niu nie miały więcej niż po jednej bombie atomowej i aby każdy samolot wywiesił małą białą flagę obok sztandaru Narodów Zjednoczonych i emblematów własnego kraju. W ten sposób powitali nasi przodkowie ostateczne, najpo­tężniejsze wyzwanie dziejów.

Kiedy po kilku godzinach znowu ukazał się obcy, dele­gacja zbliżyła się do niego, złożyła ukłon i w trzech urzędo­wych językach ONZ - angielskim, francuskim i rosyjskim - prosiła, by czuł się na tej planecie jak u siebie w domu. Wysłuchał delegatów z powagą, po czym powtórzył swą mowę wczorajszą, najoczywiściej równie pełną uczuć i zna­czenia dla niego, co nie zrozumiałą dla przedstawicieli rzą­du światowego.

Szczęśliwym trafem pewien wykształcony młody Hin­dus z sekretariatu ONZ wykrył znamienne podobieństwo między mową obcego a pewnym dziwacznym narzeczem, którego osobliwości już kiedyś go zdumiewały. Przyczyną, jak o tym dziś wszyscy wiemy, był fakt, ze kiedy Ziemię nawiedzili po raz ostatni obcy tego właśnie typu, najwyżej rozwinięta cywilizacja ludzkości znajdowała się w wilgotnej dolinie Bengalu. Istniały opracowane swojego czasu ob­szerne słowniki owego narzecza, tak by w przyszłości grupy badawcze bez trudu mogły się porozumieć z mieszkańcami Ziemi.

Tu jednak wybiegam naprzód w mej opowieści jak ktoś, kto zatapia zęby w soczystych korzeniach przed zje­dzeniem suchszej od nich łodygi. Pozwólcie mi więc odpo­cząć i przez chwilę wsysać powietrze. Zaiste, rodzaj nasz przechodził podówczas niebywałą próbę.

Ty zaś, młodzieńcze, siedź spokojnie i słuchaj. Nie je­steś jeszcze w wieku Opowiadacza Dziejów. Pamiętam, do­brze pamiętam, jak je opowiadał ojciec, a przed nim jego ojciec. Doczekasz się swej kolejki jak ja; a słuchać będziesz aż do chwili, gdy usypisko ziemi między otworami wodnymi odetnie mnie od życia.

Wówczas znajdziesz dla siebie miejsce na najsoczyst­szym pastwisku i, spoczywając wygodnie między młodymi pędami, opiewać będziesz wielką epopeję naszego wyzwo­lenia harcującej beztrosko młodzieży.

W myśl sugestii młodego Hindusa wezwano jedynego na świecie profesora lingwistyki porównawczej, zdolnego do porozumiewania się w tej dziwacznej wersji zmarłego narzecza. Profesor przebywał w Nowym Jorku, gdzie na zjeździe uczonych odczytywał rozprawę, nad którą praco­wał osiemnaście lat: Badanie wstępne pozornej współzależ­ności niektórych imiesłowów czasu przeszłego w starożytnym sanskrycie i odpowiedniej liczby rzeczowników we współcze­snym języku seczuańskim.

Tak jest, naprawdę, różne takie rzeczy i wiele, wiele innych wymyślili w swej ignorancji nasi przodkowie. Czyż na­sze swobody nie muszą w tych warunkach budzić podziwu?

Ów naukowiec - rozzłoszczony już choćby przez to, że wbrew swoim naleganiom nie mógł zabrać nader, jego zdaniem, istotnych zestawień słownictwa - został prze­wieziony najszybszym odrzutowcem do okrętu na południe od Nancy, leżącego za owych odległych dni w olbrzymim czarnym cieniu statku kosmicznego obcych.

Tak zapoznała go z jego zadaniem organizacja ONZ, której niepokój wzmógł się na skutek nowego a kłopotli­wego zadania. Z wnętrza statku wyłoniło się kilku obcych, dźwigając w ogromnej liczbie kolosalne, błyszczące części metalowe, które zaczęli łączyć w coś, co niewątpliwie sta­nowiło maszynę, jakkolwiek górowało nad najwyższymi drapaczami chmur zbudowanymi przez ludzi i dawało się gadać samo do siebie niczym istota mówiąca i czująca. Pierwszy obcy nadal stał uprzejmie w pobliżu pocących się dyplomatów. I raz po raz powtarzał swoją mówkę w języku zapomnianym już wtedy, gdy kładziono kamień węgielny pod Bibliotekę Aleksandryjską. Przedstawiciele ONZ wy­głaszali wciąż odpowiedzi, a każdy miał nadzieję, że niezna­jomość jego języka będzie obcemu wyrównana czynieniem przyjaznych gestów i min. Później dopiero komisja antro­pologów i psychologów świetnie określiła trudność takiego porozumienia się z istotami posiadającymi, jak obcy, po pięć przednich odnóż i po jednym, nie zamykającym się oku złożonego typu, właściwego owadom.

Trudności i cierpienia profesora wleczonego po świe­cie w ślad za obcymi, a usiłującego zestawić użytkowe słow­nictwo w języku, którego osobliwości mógł tylko odgady­wać z ograniczonych próbek dostarczonych mu przez ko­goś, kto siłą rzeczy mówił tym językiem z jak najbardziej cudzoziemskim akcentem - wszystkie te troski były niczym w porównaniu z lękiem odczuwanym przez przed­stawicieli rządu światowego. Widzieli oni, jak pozaziemscy goście przenosili się co dzień na inne miejsce planety i zo­stawiali swą gigantyczną budowlę z lśniącego metalu, która tęsknie pomrukiwała do siebie, jak gdyby chcąc zachować wspomnienia dalekich fabryk, gdzie przyszła na świat.

Co prawda mięli wciąż obok siebie obcego, który co pewien czas przerywał swe niewątpliwie nadzorcze zada­nia, aby wygłosić wspomnianą już mówkę. Lecz nawet jego świetne wychowanie, okazywane tym, że wysłuchiwał za każdym razem co najmniej pięćdziesięciu sześciu odpowie­dzi w tyluż językach, nie mogło rozproszyć paniki, wywoła­nej faktem, że ilekroć któryś uczony ludzki dotknął z cieka­wości, choćby tylko leciutko, błyszczących maszyn, natych­miast kurczył się do rozmiarów szybko znikającej kropli. Nie było to zjawisko stałe, zdarzało się jednak wystarcza­jąco często, by powodować chronioną niestrawność i bez­senność wśród rządów ludzkich.

Wreszcie, zużywszy na to większą część swego ustroju nerwowego, profesor zdawał na tyle opanować język, by rozmowa stała się możliwa. Dowiedział się wówczas - a wraz z nim cały świat - rzeczy następującej:

Obcy należą do cywilizacji wysoko rozwiniętej, która rozszerzyła swoją kulturę na całą galaktykę. Świadomi ograniczeń niedorozwiniętych dotąd zwierząt, które ostat­nio opanowały Ziemię, zastosowali do nas pewnego ro­dzaju życzliwy ostracyzm: dopóki my czy też nasze instruk­cje nie osiągniemy poziomu, umożliwiającego częściowo przynajmniej uczestnictwo w federacji galaktycznej (pod opiekuńczym mandatem, przez pierwsze tysiąclecie, jednak ze starszych, liczniejszych i ważniejszych ras tej federacji) - do tego czasu wszelkie inwazje na nas i naszą ciemnotę zostały, drogą powszechnego porozumienia, wzbronione - z wyjątkiem paru wypraw naukowych dokonywanych w wa­runkach ściśle tajnych.

Jednostki, które pogwałciły ten układ - kosztem ogromnych strat dla zdrowia naszej rasy i ogromnym zy­skiem dla naszych panujących religii - ukarano doraźnie i tak surowo, że przez dłuższy czas nie było żadnych na­ruszeń. Krzywa naszego wzrostu wykazywała ostatnio po­myślne wyniki i istniała nadzieja, że wystarczy już tylko trzydzieści czy czterdzieści stuleci, aby zrobić z nas kandy­datów do federacji.

Niestety, wspólna gwiazda ogarnia mnóstwo ludów, bardzo różnych w swoich poglądach etycznych i układzie biologicznym. Niektóre gatunki pozostawały daleko w tyle za rasą Dendi, jak sami siebie nazwali nasi goście. Jeden z tych gatunków - straszliwe organizmy podobne do roba­ków, a znane jako Troxxt - równie wysoko stojący techno­logicznie, jak zacofany w rozwoju moralnym - przejawił nagle chęć objęcia roli wyłącznego i absolutnego władcy ga­laktyki. Podbili oni szeregi kluczowych słońc razem z towa­rzyszami tym słońcom systemami planetarnymi i po świa­domym zdziesiątkowaniu podbitych ras ogłosili swój za­miar bezlitosnego wytępienia wszystkich gatunków, które na przykładzie tych pokazanych lekcji nie nauczą się cenić bezwarunkowego poddania.

Federacja galaktyczna, bliska rozpaczy, zwróciła się do Dendi, jednej z najstarszych, najbardziej bezinteresow­nych, a przy tym najpotężniejszych ras w cywilizowanym kosmosie, i zobowiązała ich, by jako zbrojne ramię fede­racji podjęli ściganie Troxxtów, pokonali ich i zniszczyli na zawsze ich zdolność do prowadzenia wojny.

Zobowiązanie podjęto bardzo późno, niemal za póź­no. Troxxtowie, dzięki atakowi, zdobyli wszędzie taką prze­wagę, że Dendiowie tylko za cenę najwyższych poświęceń zdołali pohamować ich rozpęd. Od wielu stuleci to­czy się ten konflikt po bezkresach naszego wyspiarskiego wszechświata. W trakcie walk zostały zniszczone gęsto za­ludnione planety, wysadzone niejedno słońce, zamieniając je na Novą i całe zespoły gwiazd sproszkowano na pył ko­smiczny.

Niedawno uzyskano chwilową równowagę sił, które obie strony - wyczerpane i ledwo żywe - wykorzystują dla umocnienia słabych punktów w swoim rejonie.

Tak więc Troxxtowie wkroczyli ostatnio do spokojnego okrętu kosmicznego, zawierającego między innymi i nasz system słoneczny. Nie interesowała ich nasza drobna pla­neta i jej nikłe zasoby. Mało ich obchodzili nasi sąsiedzi niebiańscy, jak Mars i Jowisz. Ustanowili swoją główną kwaterę na jednej z planet gwiazdy Proxima Centauri - gwiazdy najbliższej naszego słońca - i przystąpili do umoc­nienia swoich zaczepno-odpornych baz między gwiazdami Rigel i Aldebaran. Jak podkreślili Dendiowie w swym wy­jaśnieniu, wymogi międzygwiezdnej strategii stają się co­raz bardziej skomplikowane, tak iż trzeba się posługiwać mapami trójwymiarowymi. Nie wdając się też w szczegóły, oświadczyli nam, że konieczne jest podjęcie natychmiasto­wego ataku, aby nie dopuścić do umocnienia się Troxxtów na Proxima Centauri. W tym zaś celu niezbędne jest usta­nowienie bazy wewnątrz ich linii komunikacyjnych.

Najodpowiedniejszym miejscem na taką bazę okazała się Ziemia.

Dendiowie wyrazili głęboki żal, że zakłócają nasz roz­wój i to zakłócają w sposób, który może nas drogo koszto­wać w tej delikatnej fazie naszego rozwoju. Ale jak wy­jaśnili w nieskazitelnym języku prebengalskim, przed ich zjawieniem się byliśmy właściwie (choć nieświadomie) sa­trapią ohydnych Troxxtów. Obecnie możemy więc uważać się za wyzwolonych. Złożyliśmy im za to serdeczne podziękowania.

- Ponadto - zaznaczył z dumą przywódca obcych - Dendiowie prowadzą wojnę w obronie cywilizacji, a wróg ich jest tak ohydny, tak potworny w samej swej istocie i uciekający się do tak nikczemnych praktyk, że nie jest właściwie godzien nazwy istot inteligentnych. Dendiowie walczą nie tylko w obronie własnej, lecz w obronie wszy­stkich lojalnych członków galaktycznej federacji; w obro­nie wszystkich małych i słabych ras; w obronie wszystkich ras zbyt ciemnych i pozbawionych siły, by same mogły sta­wić czoło podłemu zdobywcy. Czy ludzkość może pozostać obojętna wobec takiego konfliktu?

Na to oświadczenie zawahaliśmy się krótką zaledwie chwilę. Po czym ludzkość ryknęła głośno "Nie!" poprzez wszystkie środki informacji masowej, przez prasę i telewi­zję, a także przy pomocy bębnów w dżungli i staroświeckich posłańców na osłach.

- Nie, nie możemy pozostać obojętni! Dopomożemy wam w zniszczeniu tej groźby zawisłej nad samym rdze­niem cywilizacji! Powiedzcie nam tylko, co mamy uczynić, a uczynimy!

Obcy odparli z pewnym zakłopotaniem, że właściwie nic szczególnego. Może niebawem wyłoni się potrzeba, ja­kaś drobna, a jednak istotna potrzeba. Na razie jednak wystarczy, jeśli im nie będziemy przeszkadzać w obsłudze armatogór, za co będą naprawdę wdzięczni.

Odpowiedź ta wywołała stan niepewności pośród dwu miliardów mieszkańców Ziemi. Przez dłuższy czas, jak głosi legenda, na całej planecie ludzie unikali patrzenia sobie w oczy.

Potem jednak człowiek wyleczył się z tego ciosu zada­nego jego dumie. Będzie użyteczny, choćby w tak prosty i pokorny sposób, rasie, która go wyzwoliła od możliwości podboju, grożącego ze strony bezgranicznie ohydnych Troxxtów. Już choćby za to powinniśmy życzliwie wspomi­nać naszych przodków! Wspominać życzliwie ich szczere wysiłki mimo ich ciemnoty!

Wszystkie istniejące armie, floty powietrzne i morskie przekształcono w oddziały strażnicze patrolujące jednostki wojskowe Dendiów. Żaden człowiek nie mógł się zbliżyć na odległość dwóch mil do mruczących machin bez prze­pustki z kontrasygnatą Dendiów. Ponieważ jednak przez cały czas pobytu na naszej planecie nie podpisali oni żad­nej takiej przepustki, klauzula nigdy nie została wykorzy­stana w praktyce. Odtąd też istoty dwunogie nie pojawiały się nigdy w bezpośrednim sąsiedztwie pozaziemskiej broni.

Współpraca z naszymi wyzwolicielami miała pierw­szeństwo przed wszelką inną działalnością ludzką. Naka­zem dnia stało się hasło rzucone przez jednego z przed­stawicieli rządu, profesora w Harvardzie, podczas ognistej debaty na temat "Miejsce człowieka w nieco przecywilizo­wanym wszechświecie".

- Zapomnijmy o naszym egoizmie indywidualnym czy dumie zbiorowej! - wykrzykiwał profesor. - Podpo­rządkujmy wszystko celowi, którym jest zachowanie wolno­ści układu słonecznego w ogóle, a Ziemi w szczególności!

Choć może nie bardzo pomysłowe, hasło to powta­rzano wszędzie. Jednakże trudno było czasem odgadnąć, czego właściwie życzyli sobie Dendiowie. Częściowo ze względu na ograniczoną liczbę tłumaczy, przydzielonych głowom poszczególnych suwerennych państw, a częściowo dlatego, że wódz Dendiów miał zwyczaj znikać w swym statku po wydaniu dwuznacznych i niejasnych rozkazów, jak na przykład: "Ewakuować Waszyngton!"

W tym ostatnim wypadku zarówno sekretarz stanu, jak i prezydent USA pocili się strasznie przez pięć godzin pewnego lipcowego dnia, przybrani w cylindry, sztywne koł­nierzyki i ciemne stroje dyplomatyczne, jakie barbarzyński obyczaj przeszłości nakazywał przywdziewać dostojnikom, gdy mieli do czynienia z przedstawicielami innego narodu. Czekali i męczyli się pod olbrzymim statkiem, dokąd ni­gdy nie zaproszono żadnego człowieka mimo bezustannych tęsknych napominań konstruktorów samolotowych i pro­fesorów wyższych uczelni. Czekali, cierpliwi i spoceni, na ukazanie się wodza Dendiów, by im wyjaśnił, czy ma na myśli stan Waszyngton, czy stolicę Waszyngton.

Opowieść nasza w tym miejscu przekształca się w dzie­je chwały. Gmach Kapitolu rozebrano w ciągu kilku dni i odbudowano prawie bez zmian u podnóży Gór Skalistych. Usunięto archiwa, które potem znalazły się w sali dziecię­cej Biblioteki Publicznej w Duluth, w stanie Iowa. Wodę z rzeki Potomac zabutelkowano, przewieziono starannie i wlano uroczyście do okrągłego betonowego basenu, zbu­dowanego wokół rezydencji prezydenta (gdzie niestety wy­parowała w ciągu tygodnia z powodu stosunkowo niskiej wilgotności terenu). Wszystko to były słuszne tytuły do chwały w galaktycznej historii naszego gatunku. A fakt, dowiedziony później, że Dendiowie nie zamierzali w tym miejscu ustawić baterii ani nawet urządzić składu amunicji, lecz tylko salę rozrywkową dla swoich wojsk, nie umniej­sza w niczym wspaniałości naszej zdecydowanej współpracy i gotowości do ofiar.

Trudno w prawdzie zaprzeczyć, że duma naszej rasy mocno ucierpiała na skutek odkrycia dokonanego w toku zwyczajnego wywiadu dziennikarskiego, iż liczba obcych nie przekracza plutonu i że ich wódz nie jest wielkim uczo­nym i kluczowym strategiem wojennym, jakiego - na­szym zdaniem - federacja powinna wysłać dla ochrony Ziemi, ale ma rangę stanowiącą międzygwiezdny odpo­wiednik zwyczajnego kaprala. Ciężko nam było przełknąć fakt, że prezydent Stanów Zjednoczonych oraz naczelny dowódca armii i floty czekali w potulnej postawie na zwykłego podoficera. Lecz jeszcze bardziej upokarzające okazało się to, że nadciągająca Bitwa o Ziemię w perspektywie historycznej nie przedstawiała większego znaczenia niż potyczka patrolu.

Do tego wszystkiego przyłączyła się sprawa lendi.

Obcy, instalując czy też obsługując swoje bazy na na­szej planecie, od czasu do czasu rzucali na bok jakieś niepo­trzebne widocznie kawałki mówiącego metalu. Oddzielna od machin, której była częścią, substancja ta zdawała się tracić swe zgubne dla ludzkości cechy, a zachowywać ta­kie, które okazywały się całkiem pożyteczne. Jeśli na przy­kład jakąś ilość tej dziwnej substancji połączono z metalem ziemskim - i starannie izolowano od kontaktu z innymi substancjami - w ciągu paru godzin przekształcała się ona dokładnie w ten sam metal, jakiego dotykała, czy był to cynk, złoto, czy czysty uran.

Substancja ta, nazywana przez obcych lendi, stała się wkrótce przedmiotem szalonego zapotrzebowania w go­spodarce, zakłóconej przez ciągłe ewakuacje najważniej­szych ośrodków przemysłowych.

Gdziekolwiek więc pojawili się obcy poza obrębem swoich baterii, otaczały ich tłumy obszarpańców ludzkich wykrzykujących:"Trochę lendi, Dendi?" Wszelkie próby ze strony czynników sądowych i policyjnych planety, by po­łożyć kres tej haniebnej powszechnej żebraninie, okazały się płonne. Zwłaszcza że sami Dendiowie znajdowali jakąś niewytłumaczalną przyjemność w rozrzucaniu małych ka­wałków lendi wrzeszczącemu tłumowi. Kiedy wreszcie żoł­nierze i policjanci zaczęli coraz liczniej brać udział w bój­kach o kawałki lendi, rządy musiały dać za wygraną.

Ludzkość niemal z niecierpliwością czekała teraz na atak, aby uwolnił ją z tego przykrego poczucia jej oczy­wistej niższości Niektórzy zaś bardziej fanatyczni konser­watyści spośród naszych przodków zaczęli, jak się zdaje, nawet żałować swego wyzwolenia.

Żałowali go, dzieci, żałowali! Możemy tylko wierzyć, że ci troglodyci zostali jako jedni z pierwszych stopieni i wy­parowani przez czerwone kule ogniste. Nie można przecież cofać koła historii!

Na dwa dni przed końcem września obcy ogłosili, że wykryli jakieś działania na jednym z księżyców Saturna. Nikczemni Troxxtowie najwidoczniej usiłowali przedostać się podstępem do wnętrza układu słonecznego. Dendiowie ostrzegli, że zważywszy zdradzieckie i oszukańcze skłonno­ści Troxxtów, każdej chwili spodziewać się można ataku ze strony owych robakokształtnych potworów.

Mało kto z ludzi położył się spać, gdy zapadła noc. Wszystkie oczy były skierowane na niebo, dokładnie oczy­szczone z chmur przez czujnych Dendiów. W niektórych punktach planety handlowano na gwałt tanimi lunetami i kawałkami zadymionego szkła. W innych zaś ogromnie poszły w cenie talizmany i wszelkiego rodzaju amulety.

Troxxtowie zaatakowali jednocześnie trzema czarnymi statkami cylindrycznego kształtu: jednym na półkuli połud­niowej, zaś dwoma na północnej. Z ich niewielkich statków buchały ogromne jęzory zielonych płomieni, a wszystko, czego dotknęły, zmieniało się w szklisty, przezroczysty pia­sek. Żaden Dendi jednak nie ucierpiał, a z każdej dymią­cej obecnie armatogóry dobywały się smugi szkarłatnych chmur, zaciekle prześladujących Troxxtów, póki nie utra­ciły szybkości i z powrotem nie opadły na Ziemię.

Tu wywołały smutne następstwa. Każdy zaludniony ob­szar, na który opadły bladoróżowe chmurki, przemieniał się gwałtownie w cmentarzysko, i to cmentarzysko, żeby powiedzieć prawdę, zalatujące bardziej odorami kuchni niż grobu. Mieszkańcy tych nieszczęsnych miejscowości padli ofiarą szalonego wzrostu temperatury. Skóra ich czerwie­niała, a potem czerniała; włosy i paznokcie kurczyły się, a ciało, zmieniane w płyn, odgotowywało się od kości. Wszystko to razem spowodowało przykrą śmierć jednej dziesiątej rasy ludzkiej.

Jedyną pociechą było ujęcie czarnego cylindra przez którąś z czerwonych chmur. Gdy w skutek tego rozżarzył się do białości, opadając w dół w postaci metalicznego gradu, statki atakujące półkulę pomocną wycofały się na asteroidy, dokąd Dendiowie - ze względu na szczupłą swą liczbę - stanowczo nie chcieli ich ścigać.

W ciągu następnej doby obcy - powiedzmy: na stałe zamieszkali obcy - odbyli konferencję, a nam wyrazili współczucie. Ludzkość grzebała swych zmarłych. Ten ostat­ni zwyczaj był jednym z ciekawszych, jakie zachowali nasi praojcowie; nie trzeba dodawać, iż nie utrzymał się w cza­sach nowoczesnych.

Gdy powrócili Troxxtowie, człowiek był gotów na ich spotkanie. Nie mógł niestety, wbrew swym najgorętszym pragnieniom, stawić im czoła; mógł jednak stanąć i sta­wać przed szkłami instrumentów optycznych i trybunami mówców.

I znów czerwone chmury buchnęły wesoło do górnych warstw stratosfery. Znów zawyły zielone jęzory, wyrywając kawały mruczących wież lendi. Znów ludzie ginęli dziesiąt­kami tysięcy, rozgotowani przez wojnę. Ale tym razem była pewna różnica: zielone płomienie Troxxtów po trzech go­dzinach walk nagle zmieniły barwę: pociemniały, nabrały szafirowego odcienia. A kiedy to się stało, jeden z Dendi po drugim padał przy baterii i umierał w konwulsjach.

Nadszedł wyraźny znak do odwrotu. Ci, co ocaleli, przebili się do olbrzymiego statku, który ich tu przywiózł. Z lufy rozległy się wybuchy rakiet, których ogień wypalił rozżarzoną bruzdę w poprzek całej Francji i zepchnął Mar­sylię do Morza Śródziemnego, a statek runął w przestrzeń i bezwstydnie uciekł.

Ludzkość przygotowywała się na oczekujące ją cięgi ze strony straszliwych Troxxtów.

Byli istotnie robakokształtni. Gdy tylko wylądowały dwa czarne cylindry, wyszli ze swych statków, a ich drob­ne, segmentowane ciała przytrzymywały długie metalowe i smukłe metalowe podpory z nader skomplikowanym sprzętem. Wokół każdego statku wybudowali kopułowate formy - jeden w Australii, drugi na Ukrainie - pochwy­cili kilku śmiałków, którzy zapędzili się w pobliżu miejsca lądowania i unosząc z sobą wrzeszczące łupy, znikli we­wnątrz swych ciemnych jak noc statków.

Niektórzy ludzie przystąpili gorączkowo do starożyt­nych ćwiczeń wojskowych, inni zaś studiowali zapamiętale naukowe teksty i dane dotyczące gościnności Dendiów, w rozpaczliwej nadziei znalezienia sposobu ochrony nieza­leżności ziemskiej przed niszczycielskim zdobywcą gwiaź­dzistej galaktyki.

A przez cały ten czas, wbrew obawom, wewnątrz za­ciemnionych sztucznie statków kosmicznych (bo Troxxto­wie, nie mając oczu, wcale nie korzystali ze światła, a jeśli chodzi o osobników starszych, promienie świetlne raziły ich wrażliwą bezpigmentową skórę) jeńców ludzkich nie torturowano dla wydobycia z nich wiadomości ani też nie poddawano wiwisekcji dla zdobycia dodatkowych zasobów wiedzy, ale - kształcono.

Kształcono, rzecz jasna w języku Troxxtów.

Co prawda, znaczna ich liczba okazała się całkowicie niezdolna do wykonywania zadań stawianych im przez Tro­xxtów i chwilowo zajęto się obsługiwaniem bardziej pojęt­nych uczniów. Inna znów, niewielka właściwie grupa, ule­gła różnym odmianom historii frustracyjnej - sięgającej depresji - z powodu trudności poznania języka, w któ­rym każdy czasownik był nieprawidłowy i w którym mi­liardy przyimków tworzone były z kombinacji rzeczowni­kowo-przymiotnikowych, wyprowadzonych z podmiotu po­przedniego zdania. W końcu jednak odzyskało wolność jedenastu ludzi i w charakterze przysięgłych tłumaczy Troxxtów obłąkańczo mrugało w promieniach słońca.

Nowi wyzwoliciele nigdy, jak się zdaje, nie przebywali w Bengalu za młodych dni jego dawno minionej cywilizacji.

Tak jest, wyzwoliciele. Troxxtowie bowiem wylądowali szóstego dnia starożytnego mitycznego już dzisiaj miesiąca października. A 6 października jest oczywiście świętem Drugiego Wyzwolenia. Pamiętajmy o tym i uczcijmy tę datę (byle tylko można ją odnaleźć w naszym kalendarzu!).

Opowieść, jaką nam powtórzyli tłumacze, spowodo­wała, że ludzie zwiesili ze wstydu głowy i zgrzytali zębami z przyczyny oszustwa, jakiego dopuścili się Dendiowie.

Prawdą jest, że Federacja Galaktyczna zobowiązała Dendiów do ścigania i wytępienia Troxxtów. Ale to tylko dlatego, że Federacja Galaktyczna sprowadziła się właści­wie do Dendi. Jako jedni z pierwszych inteligentniejszych przybyszów na międzynarodową scenę olbrzymie te stwory zorganizowały rozległą policję dla ochrony siebie i swojej władzy przed możliwością wszelkiego buntu w przyszłości. Policja ta była pozornie zgromadzeniem wszystkich myślą­cych form życiowych Galaktyki; w rzeczywistości stanowi­ła skuteczny środek utrzymywania ich pod ścisłą kontrolą.

Większość gatunków dotąd odkrytych była potulna i łatwa do prowadzenia. Rasy te uważały, że skoro Dendiowie rządzili od niepamiętnych czasów, niech więc rzą­dzą i nadal. Jaka to wreszcie różnica?

Z biegiem stuleci powstał jednakże sprzeciw wobec rządów dendyjskich, ośrodkiem zaś sprzeciwu były istoty o budowie opartej na protoplazmie. Z czasem doszło do utworzenia znanej Ligi Protoplazmowej.

Istoty, których cykle życiowe kształtowały się na pod­stawie chemicznych i fizycznych właściwości protoplazmy, choć nieliczne, różniły się jednak wybitnie rozmiarami, bu­dową i specjalizacją. Wspólnota galaktyczna, czerpiąca swą potęgę z ich sił, byłaby obszarem dynamicznym. Podróże poza obręb Galaktyki wspierano by, zamiast hamować, jak to się działo ze względu na lęk Dendiów przed spotkaniem wyższej cywilizacji. Byłaby to prawdziwa demokracja ga­tunków - prawdziwie biologiczna republika - w której wszystkie istoty o różnej inteligencji i kulturalnym rozwoju kierowałyby same swoimi losami, zależnymi obecnie wy­łącznie od krzemordzennych Dendiów.

W tym celu jeden z pomniejszych członków Ligi Proto­plazmowej ubłagał Troxxtów - jedyną wybitną rasę, która odmawiała stale oddania broni, nakazanego wszystkim członkom Federacji - aby ocalili skromną rasę od zni­szczenia, jakim grozili jej Dendiowie tytułem kary za nie­legalne wyprawy badawcze poza granice Galaktyki

W obliczu zdecydowania Troxxtów, by bronić swych pobratymców w chemii organicznej, i wobec nagle wybu­chłej wrogości co najmniej dwóch trzecich ludów między­gwiezdnych, Dendiowie zwołali kadłubowe zebranie do spawania swych rozpadających się rządów przez rozsadza­nie sił żywotnych całej setki światów. Troxxtowie, bezna­dziejnie ustępujący im liczbą i sprzętem, zdołali jednak toczyć walkę tylko dzięki wielkiej bezinteresowności i po­mysłowości pozostałych członków Ligi Protoplazmowej, którzy ryzykowali zniszczenie, by zaopatrzyć ich w nowo wynalezioną a tajną broń.

Dlaczegośmy nie odgadli prawdziwej natury tych be­stii, Dendiów, już choćby z ogromnych starań, by żadnej części z ich ciał nie wystawić na bardzo korozyjne działa­nie powietrza ziemskiego? Już same nieprzezroczyste, lecz pozbawione szwów pancerze, noszone przez naszych nie­dawnych gości w czasie ich pobytu na Ziemi, powinny nam były nasunąć podejrzenie, że chodzi o organizmy powstałe ze związku krzemu, nie zaś węgla!

Ludzkość zwiesiła głowę i przyznała, że takie podej­rzenie nigdy nie przyszło jej na myśl.

Cóż - przyznali wielkodusznie Troxxtowie - byliśmy pozbawieni wszelkiego doświadczenia, a może trochę zbyt ufni. Temu należy to przypisać. Naiwność nasza, jakkol­wiek wiele kosztowała naszych wyzwolicieli, nie pozbawi nas pełnych praw obywatelskich, jakich Troxxtowie doma­gali się zawsze dla wszystkich.

Jedynie nasi przywódcy, zapewne sprzedajni, a na pewno nieodpowiedni...

Pierwsze egzekucje funkcjonariuszy ONZ, głów państw i tłumaczy języka prebengalskiego, jako "zdrajców protoplazmy" - w wyniku jednego z najdłuższych i naj-sprawiedliwszych procesów w historii Ziemi - odbyły się już w tydzień po Święcie Wyzwolenia i stanowiły wspa­niałą okazję, by ludzkość - pośród pysznych uroczystości - została zaproszona do przystąpienia najpierw do Ligi Protoplazmowej, a następnie do Nowej Demokratycznej Federacji Galaktycznej Wszystkich Gatunków i Ras.

Lecz to nie wszystko. Podczas gdy Dendiowie wzgar­dliwie odsuwali nas na bok, sami zajęci przekształceniem naszej planety w przybytek tyranii, i podczas gdy najpraw­dopodobniej budowali specjalne urządzenia sprawiające, że samo dotknięcie ich broni było dla nas zabójcze - Tro­xxtowie, pełni szczerej przyjaźni, która uczyniła ich imię synonimem uczciwości i demokracji wśród wszystkich gwie­zdnych istnień, ci nasi Drudzy Wyzwoliciele, jak nazwali­śmy ich z miłością, woleli, abyśmy im pomagali w przyspie­szeniu forsownych prac nad obroną planety.

Tak więc wnętrzności ludzkie rozpuszczały się pod wpływem niewidocznego żaru sił użytych do zestawienia nowych i niebywale skomplikowanych broni. Ludzie cho­rowali i ginęli tłocząc się tłumnie w kopalniach, które Troxxtowie pogłębiali bardziej, niż nam się kiedykolwiek uda­ło. Ciała ludzkie otwierały się i rozrywały na części przy podmorskich wierceniach nafty, które Troxxtowie uznali za konieczne.

Dzieci szkolne na żądanie wzięły udział w rozmaitych zbiórkach, jak na przykład: "złom platyny dla gwiazdy Pro­cjon" czy "promieniotwórcze odpadki dla gwiazdy Deneb". Gospodyniom kazano w miarę możności oszczędzać soli, gdyż Troxxtowie używali jej na różne niepojęte sposoby; toteż barwne plakaty głosiły: "Nie solić - cukrzyć".

A nad tym wszystkim - pełni życzliwej troski niczym światły rodzic - czuwali nasi opiekunowie, stawiając kroki olbrzymów na metalowych podporach, podczas gdy drobne ich blade ciałka leżały zwinięte w hamakach zwisających między parami błyszczących odnóży.

Doprawdy, nawet wśród zupełnego gospodarczego zastoju, wywołanego przeznaczeniem wszelkich podstawo­wych środków produkcji na cele pozaziemskich zbrojeń, i mimo rozpaczliwych jęków cierpiących na dziwaczne cho­roby przemysłowe, z którymi nasi lekarze nie umieli sobie poradzić, pośród tej niszczącej umysł dezorganizacji po­krzepiająca była świadomość, że zajęliśmy należne nam miejsce w przyszłym rządzie Galaktyki i nawet już teraz pomagamy w ocaleniu wszechświata dla dobra demo­kracji.

Dendiowie jednak wrócili, by zniszczyć tę sielankę. Przybyli w swych olbrzymich, srebrzystych statkach kos­micznych, a Troxxtowie, ostrzeżeni dopiero w ostatniej chwili, z trudem zebrali siły, by odeprzeć cios. Jednakże mimo tych wysiłków statek Troxxtów, znajdujący się na Ukrainie, musiał natychmiast uchodzić do swej bazy w głę­binach kosmosu. Po trzech dniach została z Troxxtów tylko nieliczna straż pilnująca statku w Australii. W ciągu na­stępnych trzech czy więcej miesięcy dowiedli oni, że równie trudno usunąć ich z oblicza naszej planety, jak znieść sam australijski kontynent. Ponieważ zaś panował wrogi stan oblężenia - z Dendiami na jednej półkuli, a Troxxtami na drugiej - bitwa przybrała straszliwe rozmiary.

Wrzały morza. Płonęły stepy. Nawet klimat uległ cał­kowitej zmianie pod straszliwym działaniem kataklizmu. Zanim Dendiowie zdołali rozwiązać ów problem, planeta Wenus została strącona z niebios w czasie skomplikowa­nego manewru bitewnego, a orbita Ziemi wyraźnie się zmieniła.

Rozwiązanie okazało się proste. Skoro Troxxtowie zbyt mocno trzymali się małego kontynentu, Dendiowie, korzy­stając z przewagi liczebnej, aby ich stamtąd wyprzeć, zgro­madzili tak wielką siłę ognia, że całą Australię przemienili w popioły, które zniszczyły Pacyfik. Stało się to 24 czerwca, w dniu święta Pierwszego Powtórnego Wyzwolenia. Był to zarazem dzień sądu dla resztek rasy ludzkiej.

Jak mogliśmy - zapytywali Dendiowie - okazać się tak naiwni, by przyjść na lep szowinistycznej propagandy pro-protoplazmowej? Przecież jeśli cechy fizyczne mają stanowić kryteria naszych powinowactw rasowych, nie po­winniśmy kierować się tylko ciasną podstawą chemiczną! To prawda, że plazma organiczna Dendiów ma za pod­stawę krzem zamiast węgla, ale czyż kręgowce - w do­datku kręgowce obdarzone ślepymi kiszkami, jak my i Dendiowie - nie mają nieskończenie więcej wspólnego z sobą, mimo paru drobnych różnic biochemicznych, niż z beznogimi i bezrękimi, nurzającymi się w szlamie istotami, które przypadkiem, zupełnie przypadkiem, mają taką samą sub­stancję organiczną!

Co zaś do fantastycznego obrazu stosunków w Galak­tyce... Cóż, Dendiowie wzruszali tylko swymi pięciorakimi ramionami, przystępując do skomplikowanej pracy usta­wienia swej mruczącej broni na wszystkich gruzach naszej planety. Czy widzieliśmy choćby jednego przedstawiciela tych protoplazmowych ras, których Troxxtowie rzekomo bronili? Nie, i nie zobaczymy. Skoro bowiem tylko jakiś gatunek - zwierząt, roślin i minerałów - rozwinął się do­statecznie, by stanowić choćby potencjalne niebezpieczeń­stwo dla podstępnych najeźdźców, jego cywilizację czujni Troxxtowie natychmiast niszczyli. Nasza faza rozwoju była tak jeszcze pierwotna, że nie widzieli żadnego ryzyka w do­puszczeniu nas do pozorów pełnego uczestnictwa.

Czy możemy powiedzieć, żeśmy pozyskali choćby jed­ną pożyteczną wiadomość o technologii Troxxtów - za cenę pracy wykonanej przy ich maszynach, za cenę istnień straconych przy tej pracy? Oczywiście, że nie! Przyczynili­śmy się tylko w takim małym stopniu, na jaki nas było stać, do ujarzmienia odległych ras, które żadnej nie wyrządziły nam krzywdy.

Było wiele powodów, abyśmy czuli się winni - pou­czali nas powagą sędziowie, gdy nieliczni spośród ocalałych tłumaczy języka prebengali wypełzli z ukrycia. Ale nasza zbiorowa wina była niczym w porównaniu z tą, jaką pono­sili "robako-kolaboracjoniści", zdrajcy, którzy zajęli miejsce naszych umęczonych dawnych przywódców. Byli jeszcze poza tym ci przeraźliwi tłumacze ludzcy, którzy się wdali w językowe kontakty z istotami niszczącymi galaktyczny po­kój, trwający od dwóch milionów lat. "Ach, śmierć była dla nich aż za łagodną karą" - pomrukiwali zabijając ich Dendiowie.

Kiedy w osiemnaście miesięcy później Troxxtowie przebili się znowu i owładnęli Ziemią, przynosząc nam słodkie owoce Drugiego Powtórnego Wyzwolenia, jak rów­nież zupełne i ostateczne wyparcie Dendiów - niewielu już było ludzi, którzy by ze szczerym entuzjazmem przyjęli ofiarowane im wysoko płatne stanowiska w rządzie, nauce i w charakterze tłumaczy.

Przede wszystkim w ogóle trudno było o ludzi, bowiem Troxxtowie dla ponownego wyzwolenia Ziemi musieli wy­sadzić w powietrze olbrzymi kawał pomocnej półkuli...

Ale nawet pośród tych nielicznych wielu wybrało sa­mobójstwo, zamiast przyjąć tytuł Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych, kiedy wkrótce zjawili się Dendiowie dla dokonania chwalebnego dzieła Nowego Wyzwo­lenia. Było to, nawiasem mówiąc, owo wyzwolenie, przy którym znaczna część lądu zleciała z naszej planety, co nadało jej kształt nazwany przez naszych praojców gruszko­watym.

Bodaj w tym właśnie czasie - a może o jedno czy dwa wyzwolenia później - Troxxtowie i Dendiowie stwierdzili, że Ziemia zanadto wychyla się ze swej orbity, aby mieć mi­nimalne warunki bezpieczeństwa niezbędne dla sfery bojo­wej. Wobec tego walka wspaniałym a zabójczym zygzakiem przesunęła się w kierunku Aldebarana.

Stało się to dziesięć pokoleń temu, ale powieść, prze­kazywana z rodziców na dzieci, prawie nic nie straciła ze swej treści. Słyszycie ją teraz ode mnie tak, niemal do­słownie, jak ja ją słyszałem od ojca, gdy biegałem z nim razem od jednej do drugiej kałuży po pustkowiach rozpa­lonego, żółtego piasku. Słyszałem ją od matki, gdyśmy wsy­sali powietrze i kurczowo chwytali kępki grubych zielonych chwastów, ilekroć planeta drgała pod nami na znak geolo­gicznego wstrząsu, który mógłby zagrzebać nas w jej wypa­lonym wnętrzu, lub na znak jakiegoś kosmicznego obrotu, grożącego zrzuceniem nas w międzyplanetarne pustkowia.

Tak, już wtedy było tak samo. Opowiadaliśmy sobie nawzajem tę opowieść, pędząc na wyścigi całymi milami w nieznanym skwarze na poszukiwanie żywności i wody, tocząc te same, co dziś, wściekłe bitwy z gigantycznymi królikami o lepsze polanki. A przez cały ten czas, ciągle i nieprzerwanie wsysaliśmy rozpaczliwie powietrze, które ucieka z naszego świata w coraz większych ilościach przy każdym obłędnym skręcie orbity naszej planety.

Nadzy, spragnieni i głodni przyszliśmy na świat i na­dzy, spragnieni pędzimy na nim życie pod olbrzymim i nie­zmiennym słońcem.

Opowieść brzmi ciągle jednako i ma zawsze to samo, tradycyjne już zakończenie, które słyszałem od mego ojca, on zaś słyszał od swego ojca. Wsysajcie więc powietrze, chwytajcie za chwasty i słuchajcie końcowej świętej uwagi o naszych dziejach:

Rozglądając się wokół, możemy ze zrozumiałą dumą po­wiedzieć, że zostaliśmy wyzwoleni tak gruntownie, jak tylko to jest możliwe dla jakiejś rasy i jakiejś planety.

KAŻDA KOCHA IRVINGA BOMMERA

Irving Bommer przepełniony smutkiem śledził dziew­czynę w zielonej sukience, gdy nagle przydarzyła mu się rzecz absolutnie fantastyczna.

Usłyszał komplement!

Cyganka, która siedziała na kamiennym schodku przed swoim brudnym sklepikiem, pochyliła się i zawołała:

- Hej, paniczu!

A gdy złamał rytm ciężko człapiących stóp, żeby spoj­rzeć na nią i na wystawę pełną senników i książek o nume­rologii, ona odchrząknęła wydając taki dźwięk, jakby ktoś mieszał grulastą owsiankę.

- Hej, paniczu! No, ty, przystojniaku!

Irving zakołysał się na jednej nodze, zatrzymał się jak wryty i patrzył, jak zielona sukienka dziewczyny znika jed­nocześnie za rogiem ulicy i z jego życia.

Przez chwilę stał, niczym tknięty paraliżem. Nie ru­szyłby się z sąsiedztwa tego rozkosznego komplementu na­wet... nawet, gdyby sam pan Humphries, kierownik działu gospodarstwa domowego u Gregwortha, wynurzył się znie­nacka zza niewidzialnej lady i pstryknął palcami.

Ale wówczas, oczywiście... Są ludzie, dla których to jest śmieszne. Są tacy, zwłaszcza kobiety... Jego blade po­liczki zarumieniły się nieco, gdy łamał sobie niezbyt bystrą głowę, jakby tu odpowiedzieć - dowcipnie i zarazem ostro, tak żeby poszło jej w pięty.

- A-a-ch! - wymyśli na poczekaniu.

- Chodź no tu, przystojny paniczyku - rozkazała mu bez cienia szyderstwa. - W środku dostaniesz to, czego tak bardzo pragniesz. Ja to mam. Czego on bardzo pragnął? I skąd wiedziała? Nawet on, Irving Bommer, miał tylko bardzo mgliste o tym po­jęcie. Ale bezwiednie poszedł w ślad za nią do ponurego wnętrza sklepu, którego całe umeblowanie stanowiły trzy składane krzesła i stolik do brydża z wyszczerbioną szklaną kulą. Pięcioro dzieci w zadziwiająco podobnym wieku ba­wiło się pod podartą kotarą, która oddzielała je od drugiej części pokoju. Kobieta wrzasnęła coś rozkazująco, a one potykając się zniknęły za zasłoną.

Usiadłszy na składanym krześle, które natychmiast po­chyliło się pod kątem czterdziestu pięciu stopni do pod­łogi, Irving Bommer mgliście rozważał swoją decyzję, żeby tu wejść. Pamiętał, że pani Nagenbeck, gdy pierwszy raz wynajmował u niej pokój, powiedziała mu wyraźnie: "Ni­gdy, w żadnym przypadku nie trzymam kolacji dla niko­go". A ponieważ dzisiaj miał comiesięczną inwentaryzację w dziale gospodarstwa domowego, więc spóźnił się i był głodny. Mimo wszystko...

Nigdy nie wiadomo, z czym te Cyganki mogą wysko­czyć. W każdym razie spostrzegawczy z nich naród. Ich ideał piękna odbiegał od standardów Hollywoodu; pocho­dziły z narodu nauczonego kosmopolityzmu od czasów Pi­łata; potrafiły dostrzec coś takiego, jak szlachetność duszy i - hm, może nawet urodę - światową, dojrzałą urodę, można by powiedzieć.

- Więc... ee - spróbował. - Co masz takiego, co ja... co ja... eee... tak bardzo chcę? Sennik, który poda wyniki na wyścigach? Nie stawiam na konie. Ani nigdy nie miałem stawianej kabały.

Stała przed nim - potężne ciało w wielowarstwowej, różnokolorowej sukni - przyglądając mu się poważnie ma­łymi, czarnymi i zmęczonymi oczami.

- Nie - rzekła w końcu. - Tobie nic nie będę sta­wiać. Dam ci to. W wyciągniętej dłoni trzymała butelkę po lekarstwach napełnioną pieniącym się purpurowym płynem, który zmie­niał barwę na mocno czerwoną, a potem ciemnoniebieską, w miarę jak cienisty zmierzch wciskał się przez okienko sklepu.

- Co... co to jest? - wyjąkał, choć nagle uświadomił sobie, że mógł otrzymać tylko jedną rzecz.

- Należała do mojego męża. Dużo lat on to robił. Napił się i umarł. Ale ty to co innego. Ty masz prawo. To ci da kobietę.

Irving Bommer aż podskoczył urażony. Chciał się ro­ześmiać, ale zamiast tego zaparło mu dech. Jego pragnie­nie, jego nadzieja. Kobieta!

- Chcesz powiedzieć, że to jest środek... napój mi­łosny? - głos mu się łamał, nie wiedział, czy szydzić, czy podziwiać.

- Miłosny. Jak cię zobaczyłam, wiedziałam, że tego chcesz. Masz duże nieszczęście. Bardzo mało szczęścia. Ale pamiętaj, bierz tylko tyle, ile możesz zwrócić. Twoja krew w kropli napoju czyni tę kroplę twoją. Jedną kroplę co jaki czas. Dziesięć dolarów i proszę.

O to chodziło. Dziesięć dolarów! Za jakąś barwioną wodę, którą wymieszała w tamtym pokoju. Za to, że był na tyle łatwowierny, żeby tu wejść. Nie Irving Bommer. On nie da z siebie robić wariata.

- Nie dam z siebie robić wariata - powiedział, uznawszy, że ta myśl jest godna wypowiedzenia. Wstał i otrze­pał spodnie.

- Słuchaj! - głos Cyganki był szorstki i rozkazujący. - Teraz robisz z siebie wariata. Potrzebujesz tego. Mogłam zażądać pięćdziesiąt. Mogłam żądać tysiąc. Chcę dziesięć, bo tego potrzebujesz. A ja... ja już nie muszę mieć. Nie bądź głupi. Ty jesteś... naprawdę przystojny. Irving uznał, że szyderstwo na nic się nie zda; drzwi były za daleko. Bardzo powoli odliczył dziesięć dolarów, zostawiając sobie tylko dwa do wypłaty. Nie powstrzymało go nawet przypomnienie fantastycznie drogiej buteleczki płynu po goleniu, który wmówili mu w ubiegłym tygodniu. Po prostu... musiał.

- Jedna kropla krwi wystarczy - wołała za nim ko­bieta, gdy wybiegał ze sklepu. - Powodzenia, paniczu.

Zanim przeszedł dwie ulice do domu, w którym mie­szkał, dziki poryw nadziei ustąpił miejsca zwykłej pokornej rezygnacji.

- Co za frajer, co za frajer ze mnie! - wściekał się, przemykając tylnym wejściem do pensjonatu pani Nagen­beck i wchodząc po schodach. Irving Bommer, mistrz fra­jerstwa wszechczasów! Pokaż mu byle co, a on kupi. Napój miłosny!

Ale gdy tylko zatrzasnął za sobą drzwi malutkiego pokoju, gdy rzucił ze złością buteleczkę na łóżko, przygryzł wargi i dwie olbrzymie łzy pojawiały się w kącikach jego krótkowzrocznych oczu.

- Gdybym chociaż miał twarz zamiast tej maski bła­zna - wrzasnął. - Gdybym tylko... a, do diabła!

Jego mózg był względnie zdrowy, ale odmówił dal­szego funkcjonowania w takich warunkach. "Oddajmy się marzeniom - rzekł mózg do wirującej podświadomości - oddajmy się marzeniom i wyobraźmy sobie, jak by to było przyjemnie..."

Usiadł więc na łóżku, z błogością wspierając brodę na jednym kolanie, i marzył o prawidłowo stworzonym świe­cie, w którym kobiety snuły intrygi, by zwrócić na siebie jego uwagę i walczyły o jego względy, a nie mogąc zdobyć go na własność, chcąc nie chcąc, dzieliły się nim z równie zdecydowanymi siostrami. W tym rozkosznym świecie po­ruszał się pewnie, zadowolony, gdy reguły gry zmieniły się zgodnie z jego życzeniem.

Czasem był jedynym mężczyzną, który przeżył kata­strofę atomową; a czasem spoczywał na purpurowych po­duszkach, paląc nargile, podczas gdy najpiękniejsze hurysy z jego haremu oczekiwały go w zachwycie; innym razem dziesiątki mężczyzn - których twarz jedna w drugą dziw­nie przypominały Humphriesa, kierownika działu gospo­darstwa domowego - patrzyły w głębokiej rozpaczy, jak bogaty Bommer, Bommer, któremu się zawsze udaje, Bom-mer niewiarygodnie przystojny prowadzi ich żony, narze­czone i kochanki z przestronnych limuzyn do kawalerki tak wielkiej, że zdawała się zajmować cały budynek przy Park Avenue.

Od czasu do czasu ukazywał się obraz - bezbolesny, z chirurgią plastyczną twarzy; wyjątkowo utalentowany le­karz umierał z zadowolenia, zanim zdołał popsuć swoje arcydzieło jakąś kopią. Za każdym razem Irving Bommer odkładał trudny wybór pomiędzy posągową, promieniejącą blondynką, a małą zuchwałą rudą i rozważał zdarzenia w rodzaju zwiększenia wzrostu do metra dziewięćdziesię­ciu bez żadnych kłopotów, poszerzenia braków, zlikwido­wania płaskostopia, zmniejszenia i wyprostowania nosa. Mimo iż radowało go nowe brzmienie jego własnego głosu i serdeczność śmiechu, mimo iż był dumny z doskonałego, zabójczego dowcipu i szczegółowego, wszechstronnego wy­kształcenia, okazywało się, że zawsze wracał do wspania­łych fizycznych atrybutów. Te włosy zakrywające od nie­chcenia jego łysinkę, ten trzeci komplet zębów wyrasta­jący obok ruin pożółkłego szkliwa i tanich mostków, ten brzuch, nie żaden wypięty przyciągający wzrok kufer, ale płaszczyzna dyskretnie schowana pod ścianą mięśni. Ten brzuch! To w nim miały odtąd przebywać wina z najlepszych winnic, najsmaczniejsze posiłki przyrządzone przez najbardziej doświadczonych szefów kuchni, najsoczystsze owoce, najwyborniejsze...

Irving Bommer głośno przełknął ślinę, która zebrała mu się w ustach i uświadomił sobie, że jest straszliwie głodny.

Sądząc po zegarku kuchnia powinna być ciemna i pu­sta. Można się było tam dostać tylnymi schodami trzeszczą­cymi, biegnącymi łukiem obok jego pokoju.

Jednakże pani Nagenbeck, zbudzona niedozwolo­nym najazdem na swoją spiżarnię, łączyła w jedną har­monijną całość najbardziej charakterystyczne cechy wszyst­kich trzech furii. Boże, zadrżał Irving Bommer, jeśli mnie złapie...

"Trudno, przyjacielu, to ryzyko, które trzeba podjąć" - zainterweniował szorstko żołądek.

Drżąc na całym ciele i czyniąc straszliwy hałas, poszedł na dół na samych czubkach palców.

Macając w ciemnościach, znalazł drzwi od lodówki. Poczuł skurcz w żołądku. Dokładna inspekcja i kilka moc­nych pociągnięć nosem pozwoliły mu znaleźć trzy czwarte salami, pół ryżowego placka i ciężki nóż o trójkątnym ost­rzu w rodzaju tych, jakie są niezbędne przy abordażowym ataku statku pirackiego na hiszpański galeon.

"Okay", rzekł żołądek, liżąc dwunastnicę: do roboty!

Pstryknął wyłącznik światła w pokoju obok kuchni. Irving zatrzymał się w połowie plasterka. Ciało było ide­alnie nieruchome, ale serce i rozgadany żołądek fikały ko­ziołki jak para akrobatów w porywającym finale wodewilu. Jak zawsze, gdy był przestraszony, zaczął się tak obficie pocić, że stopy ślizgały mu się w przyciasnych butach.

- Kto tam? - zawołała pani Nagenbeck. - Czy ktoś jest w kuchni?

Rezygnując z odpowiedzi, choćby i przeczącej, Irving Bommer uciekł cicho na górę z jedzeniem, nożem i zupeł­nie zdezorientowanymi narządami wewnętrznymi.

Wróciwszy do pokoju, dyszał i nasłuchiwał przez chwi­lę z palcem na wyłączniku, wreszcie uśmiechnął się. Nie zostawił żadnych śladów.

Nie spiesząc się poszedł w stronę łóżka, gryząc pla­sterek salami, mile zaskoczony własną odwagą. Purpurowe lekarstwo leżało tam, gdzie je rzucił. Zabłysło czerwienią; trochę też było niebieskie; potem znów nieco...

Usiadł na łóżku i zaczął odkręcać buteleczkę kciukiem i wskazującym palcem ręki. Aż uniósł brwi z wysiłku. "No to - pomyślał - nóż przekładamy do prawej ręki, przy­trzymujemy pod pachą, łapiemy butelkę porządnie lewą ręką i mocno kręcimy pokrywką. W międzyczasie nie prze­stajemy żuć. A pod naszą pachą nóż wierci się niecierpli­wie, próbując znaleźć drogę do tego cennego organu."

Nakrętka była mocno zakręcona. Może nie trzeba tego otwierać. Może tłucze się butelkę i używa wszystkiego na­raz. W każdym razie będzie się tym martwić później. W tej chwili miał salami, mały placek ryżowy. I dwa dolary za­miast dwunastu.

Już stawiał butelkę, kręcąc wieczkiem ze złością tam i z powrotem na dowód, że to jeszcze nie koniec. Nakrętka puściła. Bommer odkręcił ją do końca zdziwiony więcej niż trochę. Nigdy nie przypuszczał, że butelki na lekarstwa mogą mieć lewoskrętny gwint.

Dziwny zapach. Jak... jak namydlone, wyszorowane i ubrane w świeżą pieluchę niemowlę, które nagle stwier­dziło, że pełny pęcherz nawet w połowie nie jest tak przy­jemny jak pusty. Płyn w butelce był granatowy. Powąchał jeszcze raz. Nie, ten zapach bardziej przypominał mocno owłosionego mężczyznę, który spędził popołudnie przy ki­lofie i łopacie, i nie widział powodu, żeby brać dzisiaj ką­piel, niszcząc w ten sposób czule hołubiony zwyczaj nie­mycia się. Ale gdy Irving Bommer medytował dalej, bute­leczka zabłysła jaskrawym szkarłatem. A gdy podniósł ją do nosa, żeby powąchać po raz ostatni, zdziwił się, jak mógł nie poznać tego zapachu. Był wprawdzie niemiły, i to bar­dzo, ale łatwo go było odróżnić. Pachniał jak... może nie jak dym ze stęchłego tytoniu... nie, ani też jak świeżo na­wożone pole...

Wylał odrobinę na lewą rękę. Purpurowe.

Czyjaś pięść załomotała w drzwi.

- Hej tam! - krzyknęła pani Nagenbeck. - Ty, Bommer! Otwieraj drzwi! Wiem, co tam masz! Masz tam moje jedzenie! Otwórz drzwi!

Gdy Irving Bommer wzdrygnął się, nóż pod jego pachą dziko skoczył w stronę blasku wolności. Celował w nadgar­stek, gdzie przy odrobinie szczęścia mógł uszkodzić całą rękę (a czyż to osiągnięcie nie postawiłoby go w jednym rzędzie ze wspaniałym toporem rzeźnika!). Niestety, dłoń instynktownie uciekła, żeby wepchnąć salami i placek pod poduszkę. Nóż zagrzechotał o podłogę zadowolony, choć nie uszczęśliwiony - z czubka serdecznego palca i płatka różowego mięska.

- Jeśli nie otworzysz drzwi natychmiast, w tej chwili, w tej sekundzie - pani Nagenbeck zapowiedziała przez dziurkę od klucza, której używała jako megafonu - to je wykopię, wyłamię. - Zdobywszy Ossę, oglądała się za Pe­lionem. - Rozwalę je i obciążę cię kosztami drzwi, dwóch zawiasów i całego zniszczonego drewna. Nie wspomniaw­szy już o jedzeniu, które tam masz i brudzisz paluchami. Otwieraj drzwi, Bommer!

Wrzucił nóż pod poduszkę w ślad za jedzeniem i przykrył kocem. Potem, zakręciwszy butelkę po lekarstwie, po­szedł otworzyć drzwi, ssąc krwawiący palec i pocąc się bez umiaru.

- Zzza sekundę - obiecał niewyraźnie, bo słowa wię­zły mu w krtani.

- No i jeszcze zamek - pani Nagenbeck myślała na głos. - Dzisiaj dobry zamek kosztuje jakieś cztery, pięć, sześć dolarów. A gdzie robocizna fachowca, który go za­łoży? Jeśli będę musiała wyłamać te drzwi, jeśli zniszczę własne...

Jej głos przeszedł w niezrozumiały bełkot. Zanim Irving Bommer otworzył drzwi, usłyszał dźwięk przypomi­nający sapnięcie lokomotywy.

Pani Nagenbeck stała w drzwiach w pachnącej lawen­dą koszuli nocnej, ściągając brwi i szeroko otwierając no­zdrza.

Salami! Z jej doświadczeniem w prowadzeniu pensjo­natu mogła zupełnie pewnie po samym zapachu trafić na właściwy róg poduszki, pod którą ją ukrył.

- Co za śmieszny... - zaczęła pani Nagenbeck nie­pewnie, a groźne zmarszczki powoli znikały z jej twarzy. - Co za dziwaczny zapach! Taki niezwykły... specyficzny, tak... Och, biedny pan Bommer... skaleczył się pan?

Potrząsnął głową, oszołomiony wyrazem jej twarzy, którego nigdy dotąd nie widział. Nie był to gniew, ale z pewnością wyglądało to niebezpiecznie. Cofnął się do po­koju. Pani Nagenbeck weszła za nim, wydając różne dźwię­ki, aż wreszcie doszła do czegoś w rodzaju gruchania.

- Niech zobaczę te skaleczone paluszki, co za rozcię­cie, draśnięcie, i siniak! - zawołała z niepokojem, odcią­gając mu rękę od ust z siłą zdobią wyrwać parę zębów. - Oo-ooch, czy to boli? Ma pan jodynę albo nadtlenek rtęci, żeby to odkazić? A laseczkę do tamowania krwi? A ban­daże z gazy, żeby to zawinąć i opatrzyć?

Ujęty tą zadziwiającą zmianą jej nastroju, Irving Bom-mer wskazał brodą na apteczkę.

Wciąż wydawała te dziwne, krępujące go dźwięki, opa­trując ranę takim bandażem, jakby zranił się piłą tarczową. Za każdym razem, gdy podnosiła oczy i napotykała wzrok Irvinga Bommera, uśmiechała się i robiła szybki wydech. Ale gdy oglądając swe dzieło, znienacka złożyła długi, gło­śny pocałunek na jego dłoni, przestraszył się.

Ruszył do drzwi z panią Nagenbeck przypiętą do jego bezcennej ręki.

- Wielkie dzięki - powiedział. - Ale już późno. Muszę się kłaść spać.

Pani Nagenbeck puściła jego rękę.

- Chce pan, żebym sobie poszła - stwierdziła z wy­rzutem.

A gdy kiwnął głową, przełknęła ślinę, uśmiechnęła się dzielnie i przeszła przodem, ocierając się o niego i prawie urywając guziki jego koszuli.

"Niech pan nie pracuje zbyt ciężko - mówiła jej twarz, gdy zamykał za nią drzwi. - Ktoś taki jak pan nie powinien się zabijać pracą. Dobranoc, panie Bommer."

Soczysta purpura buteleczki mrugnęła do niego od strony łóżka. Napój miłosny! Wylał sobie kroplę na rękę i kiedy zaciął się w palec, odruchowo zacisnął dłoń. Cy­ganka powiedziała, że kropla jego krwi zmieszana z kroplą napoju uczyni tę kroplę jego własną. Najwyraźniej tak się stało: pani Nagenbeck cała płonęła. Zadrżał. Pani Nagen­beck! Cóż za napój...

Ale to, co stanowiło przyprawę dla pani Nagenbeck, przyciągnie i inne, młodsze, bardziej atrakcyjne kobiety. Jak ta senna dziewczyna ze stoiska ze sztućcami albo ta flirciara od naczyń żaroodpornych. Pukanie do drzwi.

- To tylko ja, Hilda Nagenbeck. Panie Bommer, tak sobie pomyślałam, że salami i placek ryżowy to trochę za suche. No i pewnie chciałby się pan czegoś napić. Więc przyniosłam dwie puszki piwa.

Uśmiechnął się, otworzył drzwi i wziął te dwie puszki Dla pani Nagenbeck czas nie stał w miejscu. To, co przed­tem dopiero pączkowało w jej oczach, teraz było w pełnym rozkwicie. Jej serce machało mu ręką spoza rzęs.

- Dziękuję, pani Nagenbeck. A teraz, proszę iść pro­sto do łóżka. Proszę.

Kiwnęła głową szybko, posłusznie i poszła ciężko ko­rytarzem, rzucając przy każdym kroku tęskne spojrzenie przez ramię.

Irving Bommer wcisnął uchwyt puszki od piwa, trzy­mając się prościej i z większą dumą niż przedtem. Pani Nagenbeck to jeszcze nic, ale ona właśnie wskazywała mu drogę do ciekawszej przyszłości.

Teraz był przystojny - dla każdej kobiety ze średnio wrażliwym powonieniem.

Kłopot w tym, że mało było tego, butelka była taka malutka. Kto wie, jak długo trwa działanie? A tyle musiał nadrobić.

Gdy kończył drugą puszkę piwa - bardzo, bardzo z siebie zadowolony - nagle wpadł na doskonały pomysł. Pięknie! I jakie to proste. Najpierw wylał zawartość bu­telki do pustej puszki. Potem zdarł bandaże, włożył zra­niony palec w trójkątny otwór i przejechał świeżo zabliźnionym strupkiem po ostrej krawędzi. Po chwili krew tryskała strumieniem do puszki, a on wspomagał go kolejnymi za­cięciami.

Gdy uznał, że konsystencja jest odpowiednia, potrzą­snął puszką parę razy, opatrzył swoje zmasakrowane palce i przelał cały ten obrzydliwy płyn do dużej butelki płynu po goleniu, który kupił tydzień temu. Była wyposażona w roz­pylacz.

- A teraz - mruknął, rzuciwszy nóż i placek na biurko, zgasił światło, wlał do łóżka i zaczął żuć salami. Teraz strzeżcie się Irvinga Bommera!

Zapomniał nastawić budzik i obudziły go dopiero ry­tualne śpiewy, jakie sąsiad zza ściany urządzał przy myciu.

"Dwadzieścia minut, żeby się ubrać i wyjść - do pracy - uświadomił sobie, odrzucając kołdrę i stając przed mied­nicą. - I bez śniadania!"

Ale pani Nagenbeck zderzyła się z nim na dole. Miała figlarny uśmiech na twarzy, a w ręku tacę. Nie zważając na jego protesty, nalegała, żeby co nieco przekąsił.

Gdy gorączkowo zmiatał jajecznicę z głębokiego tale­rza, rozmazując ją sobie na twarzy, bo ciągle rzucał gło­wą, jak clown w cyrku, aby uniknąć namiętnych pocałun­ków pani Nagenbeck, zastanawiał się, gdzie się podziała ta sztywna i groźna gospodyni, której bał się jeszcze wczoraj.

Której bał się jeszcze wczoraj!...

Korzystając z okazji, że pani Nagenbeck poszła po słoik kawioru ("żeby do kawki miał pan kanapeczkę z ka­wiorem"), popędził z powrotem do pokoju.

Zerwał koszulę i krawat, a po namyśle jeszcze podko­szulek. Wycelował w sobie otwór rozpylacza i ścisnął gu­mową kulkę. Spryskał sobie twarz, włosy, uszy, szyję, klatkę piersiową, plecy, ręce, brzuch. Wcisnął nawet rozpylacz za pasek od spodni i prysnął tam sporą dawkę. Gdy ręka, nie-przyzwyczajona do takich ćwiczeń, zaczęła mu drętwieć, przestał w końcu i zaczął się ubierać. Zapach przyprawiał go o mdłości, ale mimo to czuł się zadziwiająco lekko na duchu.

Zanim wyszedł z pokoju, potrząsnął butelką. Jeszcze była prawie pełna. A wiec to był wydatek, który szybko się spłaci. Zanim się skończy, wiele osób zapłaci mu za różne rzeczy!

Kiedy przechodził, Cyganka stała przed swoim obdra­panym sklepem. Uśmiech pojawił się na jej twarzy, ale na­gle zniknął i zastąpiło go przekleństwo, po którym dzieci uciekły do środka. Cofając się do sklepu, zatkała sobie nos i krzyknęła za nim ponuro:

- Za dużo! Nie bierz wszystkiego naraz! W pośpiechu niedbale machnął w jej stronę.

- Nie wziąłem wszystkiego. Jeszcze dużo zostało!

Pociąg był zatłoczony, ale z peronu zobaczył przez okno wolne miejsce. Wepchnął się w kłąb ludzi zebranych wokół drzwi i dosłownie rozsunął ich na boki. Wskoczył lekko do pociągu, niemal śpiewając z zadowolenia i wiary w siebie, odepchnął dwie dosyć stanowcze panie, ze znaw­stwem kopnął starszego pana w łydkę, żeby odwrócić jego uwagę i już opadł na siedzenie, gdy pociąg ruszył. Szarp­niecie sprawiło, że stracił równowagę, co pozwoliło dwu­dziestoparoletniej panience o lalkowatej twarzy - bezczel­nej konkurentce - wśliznąć się pod tylną część jego ciała. Kiedy wyprostował się i odwrócił, ona - już zadowolona z siebie - rozciągała w uśmiechu małe lecz mocno czer­wone usta.

Jeśli człowiek dojeżdżający stale koleją podziemną czegoś się uczy, to tego, że niezbadane są wyroki boskie - pozwalające jednym siedzieć, podczas gdy drudzy za­wsze podróżują na stojąco. Irving Bommer chwycił się po­przeczki nad głową, dostosowując się do twardych praw popytu i podaży.

Dziewczyna skrzywiła się, jakby miała zaraz się rozpła­kać. Potrząsnęła spazmatycznie głową i spojrzała na niego, zagryzając wargi. Oddychała głośno. Nagle wstała i poka­zała swoje miejsce dworskim gestem.

- Proszę usiąść - poprosiła głosem wręcz opływają­cym mlekiem i miodem. - Musi pan być zmęczony.

Irving Bommer usiadł w pełni świadomy, że głowy pa­sażerów zwracają się w ich stronę. Jego sąsiadka, dosyć pulchna dziewiętnastolatka, zaczęła pociągać nosem i po­woli, jakby nie dowierzając, przesunęła błyszczący wzrok z kart historycznej powieście na jego twarz.

Dziewczyna, która ustąpiła miejsca, przysunęła się bli­sko niego, choć inni stojący pasażerowie przesuwali się akurat w odwrotnym kierunku.

- Jestem pewna, że gdzieś już pana spotkałam - za­częła trochę niepewnie, ale po chwili zaczęła mówić szyb­ciej, jakby przypominając sobie właściwe słowa. - Nazy­wam się Ifigenia Smith, a gdy pan mi powie swoje nazwisko, na pewno przypomnę sobie, gdzie zostaliśmy sobie przed­stawieni.

Irving Bommer odetchnął głęboko wewnątrz swojej psyche i rozparł się na siedzeniu. On i biologia nareszcie się ze sobą spotkali.

Do wejścia dla pracowników Magazynu Gregwortha przyprowadził niewielki pochód. Nieutulone w żalu, po­nieważ windziarz odmówił wpuszczenia klientów do roz­klekotanej windy tylko dla personelu, zebrały się u stóp szybu i patrzyły, jak wjeżdża, jakby był Adonisem, a dzień przesilenia dnia z nocą był już blisko.

Humphries złapał go, gdy bazgrał w pośpiechu swoje nazwisko na liście.

- Siedem minut spóźnienia. Niedobrze, Bommer, niedobrze. Nie chce nam się wysilić, żeby zdążyć na czas, co? Musimy się naprawdę starać.

- Zapomniałem nastawić budzik - wymamrotał Irving Bommer.

- To musimy pamiętać, prawda? Bądźmy dorośli, przyznajmy się do błędu i starajmy się poprawić. - Kie­rownik docisnął perfekcyjnie zawiązany krawat jeszcze o milimetr i skrzywił się. - Co to za zapach, u licha? Bommer, czy wy się nie myjecie?

- Taka jedna wylała coś na mnie w pociągu. Zejdzie.

Udało mu się wyjść z twarzą, więc skierował się do swego zwykłego stanowiska przy tarkach i nożykach do obierania i szatkowania warzyw, mijając po drodze garnki, patelnie i szybkowary.

Ledwie zaczął ustawiać przedmioty na ladzie, szyku­jąc się do pracy, gdy gong oznajmił, że świat zewnętrzny może już wejść i skorzystać z Wielkiej Obniżki Cen u Gregwortha.

Drżąca ręka muskająca klapy jego marynarki wyrwała go z zamyślenia. Doris, blond piękność od naczyń żarood­pornych przechylała się przez jego ladę i głaskała go po piersi. Doris! Ta, która zawsze głośno i nieprzyjemnie pry­chała, gdy tylko rzucił jej jakiś komplement! Chwycił ją pod brodę.

- Doris - spytał surowo - kochasz mnie?

- Tak - szepnęła namiętnie. - Tak, kochany, tak! Bardziej niż...

Pocałował ją dwa razy, najpierw szybko, potem już delektując się, i zauważył, że nie odskoczyła, ale jęknęła z rozkoszy i zrzuciła cały rządek błyszczących, niklowanych tarek.

Głośne pstryknięcie palców sprawiło, że drgnął i od­sunął ją od siebie.

- No, no, no, no - dziwił się Humphries, patrząc na Irvinga Bommera z lekkim niedowierzaniem. - Wszy­stko ma swój czas i miejsce, dobrze? Zajmijmy się intere­sami, mamy klientów. Sprawami prywatnymi zajmijmy się po pracy.

Dziewczyna rzuciła kierownikowi spojrzenie pełne najczystszej nienawiści, ale gdy Irving powstrzymał ją ge­stem, a Humphries pstryknął jeszcze kilka razy palcami, powoli odwróciła się, mówiąc na pożegnanie niskim, na­tarczywym tonem:

- Irving, kochanie, poczekam na ciebie po pracy. Od­prowadzę cię do domu. Pójdę wszędzie, zawsze...

- A cóż się stało z tą dziewczyną - dumał na głos Humphries. - Zawsze się zajmowała tylko naczyniami ża­roodpornymi - Odwrócił się w stronę Irvinga Bommera, przez chwilę walczył z sobą, wreszcie zaczął miękko: - W porządku, Bommer, tylko się nie denerwujmy; ruszmy z tymi tarkami, podsuńmy im nasze noże. - Podniósł dłu­gie, wygięte ostrze za kościaną rączkę i zademonstrował je pierwszej grupie klientek, które zgromadziły się wokół stoiska Irvinga. - Najnowszy sposób obierania grapefruitów, pomarańczy i melonów, drogie panie. Sposób jedyny. Czemu podane przez was owoce mają mieć staromodne, ostre brzegi? - Jego głos, przedtem pogardliwy, teraz na­brał wyższych tonów, aby zachwycić się tym kwiatem: - Tym nowym nożem "Ken Hollywoodu" obierzesz grapefruity, pomarańcze, melony łatwo i wydajnie. Koniec z utratą cennych, pełnych witamin soków; koniec z plamami po me­lonach na delikatnej tkaninie obrusów. A ponadto brzegi będą pięknie wycięte w kształt muszli. Dzieci uwielbiają jeść ciekawie obrane grapefruity, pomarańcze...

- Czy to on to sprzedaje? - spytała potężnie zbudo­wana niewiasta ze szczęką jak u boksera. Humphries skinął głową.

- To wezmę jeden. Ale niech on mi poda.

- Ja wezmę dwa. Da mi pan dwa?

- Pięć! Ja chcę pięć. Pierwsza poprosiłam, tylko nikt mnie nie usłyszał.

- Drogie panie - Humphries rozpromienił się. - Nie pchajmy się i nie kłóćmy. Dla wszystkich starczy noży typu "Sen Hollywoodu". Widzicie, Bommer, widzicie? - syknął. - Co może zrobić krótka reklama? Nie straćmy teraz żadnej klientki; spieszmy się.

Odszedł uszczęśliwiony, strzelając palcami przy oko­licznych stoiskach, o które żeńska część obsługi opierała się pogrążona w tym samym niepokojącym bommertropiźmie. - Prosto, dziewczęta, przywitajmy z animuszem nowy dzień pracy. A to - rzekł sam do siebie, idąc do swego biura, żeby wykłócać się z pierwszą grupą przedstawicieli producentów - a to wygląda jak dzień triumfu dla tarek i noży do obierania.

Aż do pory lunchu nie podejrzewał, że była to wy­jątkowo słuszna uwaga gdy magazynier wpadł do niego krzycząc:

- Panie Humphries, muszę mieć więcej ludzi! Nie dajemy sobie rady w magazynie!

- Z czym? Z czym sobie nie dajecie rady?

- Z obsługiwaniem stoiska Bommera, ot z czym! - Kierownik magazynu wyrwał sobie garść włosów z głowy i okrążył biurko. - Wszystkich moich ludzi wyznaczyłem do tego jednego stoiska, już więcej nie mam nikogo, nikt nie przyjmuje towarów, a jak tylko dostarczamy mu z ma­gazynu, on to sprzedaje. Czemu mi pan nie powiedział, że mamy dziś rozdawnictwo tarek i noży do obierania? Za­mówiłbym więcej ze składu, zamiast teraz wydzierać się na nich co pół godziny. Poprosiłbym Cohena z nowoczesnych mebli albo Blade'a z dziecięcych ubranek, żeby mi oddali paru ludzi.

Humphries pokręcił głową.

- W tarkach i nożach do obierania nie ma żadnej wy­przedaży, ani rozdawnictwa, ani wyprzedaży posezonowej, ani nawet zwykłej obniżki cen. Weź się w garść, człowieku, niespodzianki nie mogą nas załamywać. Rzućmy okiem, to się dowiemy, co i jak.

Otworzył drzwi biura i momentalnie okazał znajomość klasycznej techniki zamiany człowieka w słup soli. Całe po­mieszczenie było wypełnione falującą, ciężko dyszącą masą kobiet, których jedynym celem było stoisko z tarkami i no­żami do obierania. Irvinga Bommera zupełnie nie było wi­dać spod powodzi głów w poprzekrzywianych kapeluszach, ale, od czasu do czasu, pusty karton odpływał z pozycji geo­graficznej przybliżonej do Irvinga i słychać było jego słaby, zachrypły głos wołający:

- Więcej noży, magazyn, dajcie mi więcej! Już mi się kończą! One się niecierpliwią!

Wszystkie pozostałe stoiska na całym piętrze świeciły pustką - ani obsługi, ani klientów.

Z rozdzierającym okrzykiem: "Trzymaj się, Bommer, trzymaj się, chłopie!" kierownik podciągnął mankiety i rzu­cił się do ataku. Przeciskając się obok kobiet tulących całe kartony noży do obierania kartofli do ciężko dyszących piersi, zauważył, że ten specyficzny emanujący z Bommera zapach czuć było teraz z daleka. I był coraz silniejszy, coraz bardziej ostry...

Irving Bommer wyglądał jak człowiek, który zstąpił do Doliny Cieni i ujrzał tam coś bardziej przerażającego, niż takie drobiażdżki jak Szatan. Koszulę miał rozpiętą, krawat przewieszony przez jedno ramię, po drugiej stronie zwieszały się u ucha oprawki okularów. Czerwone żyłki po­krywały jego umęczone oczy, pot lał się po nim w takim tempie, że ubranie wyglądało, jakby wyszło prosto z pralki pełnej zapału do pracy.

Był straszliwie przerażony. Dopóki odwracał ich uwagę towarami, adoracja była raczej bierna. Ale gdy tylko zapasy towaru malały, one zaczynały znowu skupiać się na jego osobie. Nie było między nami wyraźnej rywaliza­cji; rozpychały się tylko, żeby mieć na niego lepszy widok. Na początku kazał kilku iść do domu i posłuchały; teraz, choć chętnie zrobiłyby wszystko, co im kazał, zdecydowanie odmawiały opuszczenia swego posterunku. Uczucia, jakie okazywały, stały się bardziej natarczywe, zdecydowane... i coraz silniejsze. Niejasno uświadomił sobie, że przyczyną jest kolosalna praca jego porów - pot mieszał się z napo­jem miłosnym, bardziej go rozcieńczał i rozsyłał jego za­pach na wszystkie strony.

A te czułości! W życiu nie przypuszczał, że dotknię­cia kobiet mogą sprawiać tyle bólu. Za każdym razem, gdy pochylał się nad ladą, żeby wypisać rachunek, ręce - i to dziesiątki! - głaskały jego ramiona, piersi, każdą dostępną część ciała. Pomnożone przez trzy godziny trwania deli­katne dotknięcia stały się podobne do uderzeń pięścią.

Gdy Humphries wśliznął się za ladę u jego boku, był bliski płaczu.

- Panie Humphries, musi mi pan dostarczyć więcej towaru - wybełkotał. - Zostały mi tylko maszynki do krojenia jajek i parę noży do kapusty. Jak one się skończą, jestem skończony.

- Spokojnie, chłopcze, spokojnie - rzekł kierownik. - To dla nas sprawdzian, stawmy mu czoła jak na męż­czyzn przystało. Czy mamy być godnym zaufania sprze­dawcą czy wiotką trzciną, na której nie zechce wesprzeć się poważny klient? A gdzie są sprzedawczynie? Powinny ci pomagać za ladą. Hm, dopiero za jakiś czas dostaniemy następną partię towaru. Zróbmy sobie przerwę; spróbujemy zainteresować je przyborami toaletowymi.

- Hej, ty - ramię w mitence poklepało Humphriesa po ramieniu. - Posuń się, bo go nie widzę.

- Chwileczkę, madame, nie traćmy cierpliwości - Humphries zaczął gładko, lecz urwał, widząc morderczy błysk w oku klientki.

Wyglądało na to, że ona - i, jak zauważył, wszystkie naokoło - była w stanie wbić mu w serce nóż typu "Sen Hollywoodu" bez mrugnięcia powieką. Przełknął ślinę i podciągnął mankiety.

- Panie Humphries, czy ja nie mógłbym iść do domu - odezwał się płaczliwie Irving. - Jakoś nie czuję cię zbyt dobrze. A teraz, gdy skończy się towar, nie ma chyba sensu, żebym tu sterczał.

- Hm - kierownik zastanowił się - nie można po­wiedzieć, że to nie był pracowity dzień, no nie? A jak się czujemy źle, no to czujemy się źle. Oczywiście nie mo­żemy liczyć na zapłatę za to popołudnie, ale możemy iść do domu.

- O rany, dzięki - zawołał Irving i ruszył do wyjścia, ale Humphries przytrzymał go za łokieć. Zakaszlał.

- Chyba już ci mówiłem, Bommer, że ten zapach wcale nie jest niemiły. Nawet dość przyjemny. Mam na­dzieję, że nie uraziłem cię tą moją bezmyślną uwagą co do niemycia się.

- Nie, wszystko w porządku. Nie czuję się urażony.

- Cieszy mnie to. Nie chciałbym cię obrazić. Chcę, żebyś mnie polubił, Bommer, żebyś czuł, że jestem twoim przyjacielem. Ja naprawdę...

Irving Bommer wyrwał się i uciekł. Przedzierał się przez tłum kobiet, które niechętnie rozstępowały się, aby zrobić mu przejście, ale ciągle, bezustannie dotykały rę­kami - po prostu dotykały! - którejś części jego obola­łego ciała.

Wyrwał się z tłumu i zdążył akurat do windy dla obsługi. Gdy drzwi windy zamknęły się przed nosem najżarliwszej awangardy, zadrżał, usłyszawszy głodny, rozpaczliwy jęk. Zjeżdżając na dół, usłyszał dziewczęcy głos zawodzący:

- Słuchajcie, wiem gdzie on mieszka! Zaprowadzę was do jego domu!

Co za cholerna współpraca, zgrzytnął zębami. Zawsze marzył, że będzie męskim bożkiem, ale nigdy nie przy­puszczał, że otaczać go będzie uwielbienie okazywane mu z takim oddaniem.

Wybiegł z windy na parterze i zatrzymał taksówkę. Spostrzegł, że windziarka wybiegła zaraz za nim i teraz wyprzedza drugą. Jak oszalały rzucał wskazówki kierowcy. Zobaczył, że na drugiej stronie ulicy kobiety wskakują do taksówek i wydają rozkazy kierowcom autobusów.

- Szybko, szybko - popędzał kierowcę. - Pospiesz się, pospiesz się, pospiesz się...

- Robię, co mogę, kolego - rzucił mu przez ramię taksówkarz. - Przestrzegam przepisów. Czego nie można powiedzieć o tych świrniętych damulkach z tyłu.

Wyglądając niespokojnie przez tylną szybę Irving Bommer ujrzał wymachujących rękami policjantów i kom­pletny brak szacunku dla czerwonych świateł, a także dla poprzecznego ruchu u wszystkich samochodów szarżują­cych za nimi. Za każdym razem, kiedy jego kierowca sta­wał, tłoczyło się za nim więcej zmotoryzowanych kobiet.

A w miarę jak narastał w nim lęk, pot lał się coraz obfitszy, a jego opary roznosiły się po całej ulicy.

Gdy dojedzie do domu, weźmie kąpiel - oto, co zrobi - weźmie prysznic i jakimś dobrym mydłem zetrze z siebie to okropieństwo. Ale musi się spieszyć.

Hamulce taksówki zapiszczały, zatrzymując z wysił­kiem koła.

- Jesteśmy na miejscu, proszę pana. Dalej nie da rady. Jakieś rozruchy.

Płacąc kierowcy, Irving Bommer spojrzał przed siebie i zadrżał. Ulica była pełna kobiet.

Butelka płynu po goleniu - ot co. Miała nie zabez­pieczony rozpylacz i trochę zapachu się ulotniło. Butelka była prawie pełna, więc miała wielką moc. Ale jeśli zwykły przeciek zrobił coś takiego...

Kobiety stały na ulicy, na podwórku, wpatrzone w jego okno jak psy, którym opos uciekł na drzewo. Były bardzo cierpliwe, bardzo spokojne, ale od czasu do czasu gdzieś odzywało się westchnienie, które szybko przemieniło się w armatni grzmot.

- Słuchaj - odezwał się do taksówkarza. - Poczekaj na mnie. Może pojedziemy dalej.

- Tego nie mogę obiecać. Nie lubię takich tłumów.

Irving Bommer naciągnął marynarkę na głową i po­biegł do wejścia pensjonatu. Twarze - zaskoczone i usz­częśliwione - zaczęły obracać się w jego stronę.

- To on! - usłyszał szorstki głos pani Nagenbeck. - To nasz cudowny Irving Bommer!

- To on! To on! - to była Cyganka. - To ten przy­stojniak!

- Z drogi! - wrzasnął brutalnie. - Zejść mi z drogi! - Pełen uwielbienia tłum cofnął się niechętnie i zrobił dla niego przejście. Pchnął drzwi wejściowe dokładnie w tym momencie, gdy pierwszy ze ścigających go pojazdów wyje­chał zza rogu.

Kobiety stały w holu, kobiety w saloniku i w jadalni, wszędzie, na schodach do jego pokoju stały kobiety. Prze­pchnął się wśród nich, wśród czułych spojrzeń i bolesnych pieszczot, i otworzył kluczem drzwi do pokoju. Zatrzasnął je za sobą.

- Muszę pomyśleć, pomyśleć - gorączkowo uderzał ręką w i tak skołowaną głowę. Kąpiel nie wystarczy, dopóki ta butla płynu po goleniu stoi tu i rozsiewa swą straszliwą zawartość. Wylać ją w ubikacji? Zmiesza się z wodą, je­szcze bardziej rozcieńczy. Poza tym w następnej kolejno­ści zaczną go ścigać kanałowe szczurzyce. Nie, ten napój trzeba zniszczyć. Ale jak? Jak!?

Piec w piwnicy. W płynie po goleniu był alkohol, a al­kohol się pali. Spalić to świństwo, potem szybko wziąć ką­piel i nie w jakimś dziecinnym mydle, to musi być coś sku­tecznego, ług... albo kwas siarkowy. Piec w piwnicy!

Wcisnął butelkę pod pachę niczym piłkę futbolową. Z zewnątrz dobiegało go trąbienie setki klaksonów, tysiąc kobiecych głosów wzdychających i zapewniających szep­tem o swojej miłości. Z daleka bardzo niewyraźnie dobie­gał dźwięk policyjnych syren i oburzone, zdziwione głosy przedstawicieli prawa próbujących poruszyć tłum, który ab­solutnie był zdecydowany nigdzie się nie ruszać.

W chwili, gdy przekręcił klucz w zamku, zrozumiał, że popełnił błąd. Kobiety wlały się do środka, jak gdyby połączenie jego potu i przeciekającej butelki sprawiło, że nie mogły mu się oprzeć.

- Do tyłu! - ryknął, - Cofnąć się! Przechodzę!

Wolniej niż przedtem, bardziej niechętnie pozwo­liły mu wyjść. Przedarł się do szczytu schodów, kuląc się i wzdrygając za każdym razem, gdy miękka ręka wyciągała się w jego stronę.

- Precz ze schodów, do diabła, precz ze schodów!

Jedne się cofnęły, inne nie. Ale mógł zejść. Trzyma­jąc kurczowo butelkę, ruszył naprzód. Młoda dziewczyna, podlotek jeszcze, rozłożyła namiętnie ramiona. Rzucił się całym ciałem w drugą stronę. Niestety, prawą stopę już postawił na pierwszym stopniu. Zachwiał się na lewej. Po­chylił się do przodu, nie mogąc odzyskać równowagi. Jakaś siwowłosa matrona pogłaskała go po plecach i wygiął się jak struna.

Za daleko. Upadł, a butelka wystrzeliła z jego spoco­nych palców. Po drodze obił się o kilka stopni i w końcu boleśnie wylądował na stłuczonej butelce. Uświadomił so­bie, że ma mokrą marynarkę na piersiach.

Spojrzał do góry, lecz zdołał krzyknąć tylko raz, bo krąg tęsknych, błagalnych, pełnych uwielbienia twarzy za­mknął się już nad jego ciałem.

Oto dlaczego na cmentarz White Willow pochowano strzępy pokrwawionego linoleum. Ten olbrzymi pomnik po­nad nim wzniesiono ze składek zebranych w ciągu jednej godziny.

FLIRGELFLIP

- Banderling, ty idioto!

Tak, tak. Wiem. Raczej mało prawdopodobne, żeby ten komplement dotarł do ciebie w ciągu tych kilku lat pełnego satysfakcji życia, jakie ci zostały. Ale gdyby cokol­wiek, jakieś nowe odkrycie - na przykład niespodziewane wypaczenie przestrzeni - wyciągnęło te stronice na świa­tło dzienne, chcę, aby Thomas Alva Banderling wiedział, iż uważam go za największego i najpełniejszego idiotę do potęgi najwyższej w historii tego gatunku.

Nie licząc, oczywiście, mnie.

Gdy pomyślę sobie, jak szczęśliwy byłem porządkując swoją kolekcję dolików i spindfarów, jakie wspaniałe per­spektywy czekały mój artykuł o gilowym pochodzeniu form ftirgowych z późnej epoki Pegis - gdy przypomnę sobie te rozkosze i zaraz potem uświadomię sobie, jak obróciły się w obecną moją brudną i mokrą niedolę, moja opina o Banderlingu staje się zupełnie nieakademicka. Jakąż mam te­raz szansę, że kiedykolwiek powrócę do kremowych ścian Instytutu, wznoszącego swoje urocze plastikowe wieże po­nad septyczną glebą Manhattanu?

Lubię śnić o tej naukowej radości, jaką czułem w dniu, gdy nasz Zespół Badawczy numer 19 powrócił z Marsa z ładunkiem punforga z wykopalisk glliańskich. Lubię roz­myślać o tym rozkosznym powrocie do problemów, które zostawiłem nie rozwiązane, gdy zaproponowano mi tę wy­prawę badawczą. A ten Banderling ze swoim obscenicznym depresorem promieniowania? Przecież tego wieczoru na­prawdę po raz pierwszy go raczyłem zauważyć!

- Terton - zwrócił się do mnie niespodziewanie. Jego ostre rysy intelektualisty ukazały się na ekranie mo­jego benskopu. - Terton, mógłbyś zajrzeć na chwilę do mnie do laboratorium? Potrzebna mi pomoc.

Byłem zaskoczony. Poza rzadkimi spotkaniami na ze­braniach Instytutu nie miałem żadnej okazji do rozmów z Banderlingiem. A to, żeby Badacza Nadzwyczajny prosił Badacz Zwyczajnego o pomoc przy pracy, było niespoty­kane, zwłaszcza, że nasze dziedziny były tak odległe.

- Nie możesz wziąć sobie technika albo robota? - ociągałem się.

- Wszyscy technicy już poszli. Tylko nas dwóch zo­stało w Instytucie. Wiesz, urodziny Gandhiego. A swojemu robotowi kazałem się zapakować dwie godziny temu, bo myślałem, że już będę wychodził.

- No, dobrze - westchnąłem, przypinając do na­szyjnika i flirgelflip, i dolika, którego nim badałem. A gdy wszedłem do benskopu, przesuwając naszyjnik na pozycję drugiego skrzydła Instytutu, prawie przestałem się dziwić tej niezwykłej prośbie Banderlinga.

Ten dolik, nad którym pracowałem, to była tak zwa­na Zagadka Thumtse - nadzwyczaj pasjonująca sprawa. Większość moich kolegów skłaniała się ku rozwiązaniu Gurkheysera, które przestawił on po odkryciu Thumtse po­nad pół wieku temu. Gurkheyser ogłosił, że nie może to być dolik, ponieważ brak mu formy flirgowej. Nie może być także spindfar z powodu minutowych ilości flirgu. Dlatego jest to świadomie stworzony paradoks i wobec tego należy go sklasyfikować jako punforga. Ale punforg z definicji nie mógł istnieć w Thumtse...

Odchodzę od tematu. Znowu zapominam o reakcji moich słuchaczy na to zagadnienie. Gdyby go nie było, gdyby choć w tym jednym punkcie... W każdym razie wciąż myślałem o Zagadce Thumtse, gdy opuszczałem benskop w laboratorium Banderlinga. Absolutnie nie bytem psychicznie nastawiony na wyciąganie skądinąd oczywis­tych wniosków z jego ożywienia. Zresztą kto by się spo­dziewał tak neurotycznego zachowania po Badaczu Nad­zwyczajnym?

- Dzięki, Terton - skinął mi głową, pobrzękując na­szyjnikiem obwieszonym przyborami, które fizyk uważa za niezbędne o każdej porze dnia. - Gdybyś mógł potrzymać ten pręt nad stołem obrotowym i opierać się plecami o tę kratę? O, tak. - Przygryzł knykieć prawej dłoni, a lewą przesunął jakąś dźwignię i pstryknął wyłącznik przekaźnika. Obrócił małą gałkę o parę centymetrów, zmarszczył czoło, jakby ogarnęły go wątpliwości, i przekręcił ją z powrotem.

Ten stół obrotowy przede mną przypominał koło, któ­rego szprychy stanowiły zwoje oporników, a środek zajmo­wała ogromna rura mezotroniczna. Zaczął świecić i miękko wirować. Krata z tyłu wprawiała moje łopatki w delikatne drżenie.

- W tym co robię, nie ma eee... nic niebezpiecz­nego? - upewniłem się, zwilżając językiem wargi. Pokój był już pełen uruchomionych urządzeń.

Czarna bródka Banderlinga podskoczyła pogardliwie. Zdawało się, że nawet włosy na jego klatce piersiowej dy­goczą.

- A niby co tu jest niebezpieczne?

Ponieważ nie wiedziałem co, postanowiłem udawać spokój. Liczyłem, że Banderling mi w tym pomoże, ale on akurat biegał w kółko, spoglądał niecierpliwie na mierniki i stukał w przyciski.

Niemal zapomniałem o swoim niewygodnym położe­niu i pręcie, który trzymałem. Roztrząsałem właśnie środ­kową część mojego artykułu - rozdział, w którym zamierzałem udowodnić, że wpływ Gil na późną epokę Pegis był równie wielki, co Tkes - gdy niski głos Banderlinga wci­snął się w moją świadomość.

- Terton, czy nie czujesz się czasem pokrzywdzony, że żyjesz w cywilizacji pośredniej?

Zatrzymał się przed stołem i wojowniczo podparł się długimi ramionami pod boki.

- O co ci chodzi, o Ambasadę Przyszłości? - spyta­łem ostrożnie. Słyszałem już o poglądach Banderlinga.

- Właśnie. O Ambasadę Przyszłości. Jak nauka może żyć i oddychać swobodnie, mając takie coś nad sobą? To sto razy gorsze od tych starożytnych represji, inkwizycji, kontroli zbrojeń, czy administracji uniwersytetów. Tego ci nie wolno - bo po raz pierwszy będzie to zrobione sto lat później; tamtego nie wolno - bo wpływ takiego wynalazku na twoje czasy będzie zbyt duży; masz robić to i to - na razie nic z tego nie będzie, ale ktoś w pokrewnej dziedzinie za parędziesiąt lat będzie mógł twoje błędy włączyć w uży­teczną teorię. Po co te wszystkie zakazy i ograniczenia? Czyim celom służą?

- Największemu dobru największej liczbie ludzi w najdłuższym okresie czasu - zacytowałem dosłownie z prospektu Instytutu. - Aby ludzkość mogła poprawić samą siebie poprzez kształtowanie przeszłości w oparciu o własny osąd historii i znajomość przyszłości.

- A skąd o tym wiesz? - uśmiechnął się do mnie drwiąco. - Jaki jest ten mistrzowski plan ostatecznych istot ludzkich w tej ostatecznej przyszłości, w której nie ma żadnych ambasad z jeszcze późniejszego okresu? Czy my byśmy go zaakceptowali? Czy...

- Ależ, Banderling, nawet byśmy go nie zrozumieli! To są ludzie z umysłami, przy których nasze wyglądałyby jak pojedyncze neurony. Jakże możemy pojąć i ocenić ich plany? Poza tym, zdaje się, że nie ma czegoś takiego, jak ostateczna przyszłość, tylko ambasady przyszłości jedna za drugą wysyłane do poprzednich epok i opierające swoje doradztwo na najlepszej wiedzy historycznej. Ambasady przyszłości cofające się zawsze w przeszłość od postępo­wej przyszłości, nie kończące się ambasady - musiałem zrobić przerwę dla nabrania tchu.

- Z wyjątkiem nas. Z wyjątkiem cywilizacji pośred­niej, jak nasza. Terton, one mogą sięgać w nieskończoność, jeśli chodzi o przyszłość, ale kończą się w naszych czasach. My nikogo nie wysyłamy w przeszłość; otrzymujemy roz­kazy, a żadnych własnych nie wydajemy.

Głowiłem się nad tym, co mi Banderling powiedział, a on sprawdzał iskrzącą się zielono rurę mezotroniczną i poprawił coś na swoim pulpicie, co jeszcze bardziej ją rozjarzało. W Instytucie zawsze go uważano trochę za bun­townika - nie takiego, który by się nadawał na Kurs Przy­stosowawczy, rzecz jasna - ale wiedział przecież, że or­ganizacja samego Instytutu była pierwszą sugestią pocho­dzącą od Ambasady Przyszłości, gdy nasza epoka osiągnęła swoją pozycję czasową. Uznałem, że bieżące kłopoty ze sprzętem wyprowadziły go z normalnej równowagi. Myśli pobiegły mi z powrotem do ważnych spraw, jak zagadki spindfarów i wolałem już, żeby Banderling uwolnił mnie od tego długiego pręta, abym mógł odczepić od naszyjnika swój flirgelflip.

Nie to, żebym wierzył, że Zagadka Thumtse może oka­zać się spindfarem. Ale flirg, nagle uświadomiłem to sobie, właściwie mógłby...

- Kazali mi przerwać pracę nad depresorem pro­mieniowania - markotny głos fizyka wdarł się pomiędzy moje myśli.

- Chodzi ci o tę maszynę? - spytałem raczej z grzeczności, ukrywając zniecierpliwienie zarówno z po­wodu przerwania mi toku myśli, jak i nagłego, niezrozu­miałego wzrostu temperatury.

- Co? A, tak, tę maszynę. - Odszedł na chwilę i wró­cił z jakimś przerobionym projektorem od benskopu, który umieścił przede mną. - Ambasada Przyszłości oczywiście tylko zaproponowała mi, żebym przestał. Zaproponowała to administracji Instytutu, która przekazała mi to w formie rozkazu. Bez podania powodu, choćby najmniejszego.

Westchnąłem ze współczuciem i przesunąłem spocone dłonie w inne miejsce na pręcie. Wibracje kraty odbiły mi już wzór szachownicy na plecach. Naglą myśl, że an­gażuję się w doświadczenie na jakimś zakazanym sprzęcie, gdy mogę prowadzić konstruktywne badania nad dolikami, spindfarami lub nawet punforgiem, zniecierpliwiła mnie do granic wytrzymałości.

- I dlaczego? - Banderling zadał dramatyczne py­tanie, wyrzucając dłonie do góry. - Co takiego jest w tym urządzeniu, że wymaga aż ultimatum, by je powstrzymać? Udało mi się zmniejszyć o połowę prędkość światła, ot co. Może uda mi się zmniejszyć w tej rurze jeszcze bardziej, ostatecznie może nawet do zera. Czy taki wzrost nauko­wych możliwości człowieka wydaje ci się niebezpieczny, Terton?

Zastanowiłem się nad tym pytaniem i, na szczęście, z całą uczciwością mogłem odpowiedzieć, że nie.

- Ale - przypomniałem mu - innym też się zda­rzał bezpośredni zakaz badań. Nawet mnie. Jeden dolik był nadzwyczaj ciekawie sflirglowany, najwyraźniej pochodził ze środkowego Rla u szczytu tej kultury. Ledwie ustaliłem rlańskie pochodzenie, kiedy wezwali mnie...

- Co jakieś tam drugorzędne, niezrozumiałe bzdury mają wspólnego z prędkością światła - wrzasnął na mnie. - Powiem ci, Terton, czemu kazali mi przerwać pracę nad depresorem promieniowania po jedenastu latach łamania sobie głowy. Ta maszyna to klucz do podróży w czasie!

Zapomniałem, że mam się obrazić. Gapiłem się na niego.

- Podróż w czasie? To znaczy, że odkryłeś ją? Osią­gnęliśmy punkt, w którym będzie nam wolno wysłać w prze­szłość własną ambasadę?

- Nie. Osiągnęliśmy punkt, w którym podróżowanie w czasie jest możliwe, w którym można odwiedzić prze­szłość, w którym potrafimy ustanowić ambasadę w po­przednim okresie. Ale nie wolno nam tego zrobić! Za­miast tego mam zostawić swój depresor promieniowania, żeby za, powiedzmy, sto lat, kiedy ambasada zezwoli, jakiś inny fizyk zbudował maszynę, korzystając z moich notatek z badań - i został uznany za ojca podróży w czasie!

- Jesteś pewnien, że to podróż w czasie! Może to tylko...

- Jasne, że jestem pewnien. Przecież mierzyłem prze­rwy czasu trwania od pierwszych oznak tłumienia elek­tromagnetycznego! Przecież straciłem dwie rury mezotroniczne, zanim pole odwrotne ustaliło się wokół optimum! I powtórzyłem doświadczenie z rurą na ponad piętnastu królikach, z których żaden nie wrócił! Nie, Terton, to na pewno jest podróż w czasie, a ja muszę to wszystko rzucić! To znaczy, oficjalnie muszę.

- Co to znaczy: oficjalnie? - Zaniepokoił mnie je­go ton.

Banderling przeciągnął uniwersalnym naszyjnikiem po ekranie benskopu, aż zaczął pulsować światłem.

- No, więc oficjalnie znaczy... Terton, nie mógłbyś podnieść tego prętu na wysokość piersi? Jeszcze trochę. O, tak. Zaraz to ustawimy. Załóżmy, że ktoś z teraźniej­szości zostanie wysłany w przeszłość w wyniku pomyłki la­boratoryjnej? Podróż w czasie stanie się faktem dokona­nym. Człowiek, który zbudował maszynę, który tego do­kona, będzie uznany za jej odkrywcę - bez względu na Ambasadę Przyszłości i jej plany. To spowoduje reperkusje aż do ostatniego, najsłabszego zakrzywienia czasu!

Zadrżałem pomimo gorąca panującego w laborato­rium.

- Spowoduje - zgodziłem się. - Jeśli znajdzie się ktoś wystarczająco głupi, żeby tego spróbować. A tak zu­pełnie serio, to rzeczywiście myślisz, że ten twój depresor może wysłać człowieka z naszych czasów w przeszłość i z powrotem?

Fizyk odłożył naszyjnik, gdy benskop osiągnął opty­malną pulsację.

- Nie mógłbym moim sprzętem sprowadzić go ż po­wrotem. Ale tym zajęłaby się Ambasada Przyszłości. Prze­cież mają emisariuszy działających w prymitywnych cywili­zacjach - dobrze wyszkoleni pracownicy w ukryciu wśród licznych trudności wykonują niezbędne odchylenia ewo­lucji kulturalnej bez zaburzeń, jakie sprawiłoby Objawie­nie Przyszłości u ludów prymitywnych. Gdyby ktokolwiek z naszego czasu zabłądził do poprzedniego okresu, zostałby w pośpiechu ściągnięty z powrotem. A ponieważ Ambasada Przyszłości w cywilizacji pośredniej jak nasza, zastrzega so­bie tylko funkcję doradczą, zostanie ściągnięty żywy z suge­stią dla administracji, żeby gdzieś go po cichu zamknąć. Ale nieważne, co się stanie potem. Tajemnica się wyda, misja zostanie spełniona. Administracja prawdopodobnie wzru­szy biurokratycznymi ramionami i zdecyduje się przyjąć do wiadomości istnienie podróży w czasie wraz ze statusem Cywilizacji Zaawansowanej. Jak raz się coś zrobi, Administracja nie będzie się temu sprzeciwiać. A zdenerwowanie Ambasady Przyszłości odbije się echem na parę milionów lat w przód. Ale będą musieli zmienić swoje plany. Ich władza nad historią zostanie złamana!

Pojąłem. Fascynujące! Wyobraźcie sobie tylko: rozwią­zać wreszcie Zagadkę Thumtse, patrząc po prostu na jej powstanie! A nowa, fantastyczna wiedza o samych flirgelnikach? lak mało jeszcze wiemy. Szczególnie byłbym zain­teresowany stosunkiem punforga do...

Niestety, to tylko marzenie. Depresor promieniowania Banderlinga został zakazany. Od jutra nie będzie mógł nad nim pracować. Podróże w czasie zaczną się w innej epoce. Zmartwiony oparłem się o kratę.

- Tak jest, Terton! - zawołał fizyk w podnieceniu.

- Przekracza optimum! - Podniósł uniwersalny naszyjnik i przycisnął go do ekranu benskopu.

- Cieszę się, że znowu działa - rzekłem obojętnie.

- Ta krata pije mnie w plecy. Banderling, muszę wracać do swoich badań.

- Nie zapomnij, że się uczysz - ostrzegł mnie. - Miej oczy otwarte i rejestruj starannie w pamięci wszystko, co zobaczysz, dopóki cię nie uniesie. Pomyśl tylko, ilu ba­daczy z twojego skrzydła Instytutu walczyłoby, żeby znaleźć się na twoim miejscu, Terton!

- Na moim miejscu? I pomagać tobie? Hm, bo ja wiem...

W tym momencie stół obrotowy nachylił się w moją stronę i oślepił zielonkawym światłem. Zdawało mi się, że pręt zagłębia się w moje ciało, a krata spływa wzdłuż sztyw­nych pleców. Twarz Banderlinga zniknęła mi sprzed oczu przykryta lśniącymi falami gorąca. Olbrzymia czara rozry­wającego uszy dźwięku wlała mi się do głowy i zagłuszyła myśli. Coś wielkiego, niepowstrzymanego uderzyło mnie silnie i chwyciło pęcherzyk mojej świadomości. Nie zostało nic oprócz wspomnienia uśmiechu Banderlinga.

I było mi zimno. Bardzo zimno.

Stałem pośrodku śmiesznej, kamiennej ulicy i patrzy­łem na scenę z powieści Marka Twaina, Washingtona Irvinga, czy Ernesta Hemingwaya - w każdym razie które­goś z pisarzy tego okresu. Budynki z cegły stały naokoło bez ładu i składu, niczym świeżo znaleziona odkrywka spind­fara. Metalowe pojazdy przemykały hałaśliwie obok mnie. Po nieco wyższych, kamiennych ścieżkach wzdłuż brzydkich domów chodzili ludzie w skórzanych chodakach przywiąza­nych ciasno do stóp i poowijani w bandaże z różnorodnych tkanin.

Ale przede wszystkim było tam zimno. To miasto na­wet nie miało klimatyzacji! Uświadomiłem sobie, że trzęsą mną gwałtowne dreszcze. Przypomniałem sobie widziany niegdyś rysunek ulicznika, który dygotał na tle takiej samej scenerii. Średniowieczny Nowy Jork. Chyba gdzieś między 1650, a 1980 rokiem.

Nagle przypomniałem sobie ostatnie chwile w labora­torium. I zrozumiałem.

Przycisnąłem pięści do skroni.

- Banderling! - krzyknąłem przez nie. - Bander­ling, ty idioto!

O ile dobrze pamiętam, wtedy po raz pierwszy użyłem zwrotu, który miał stać się dla mnie wytartym frazesem. Mimo wszystko pozwólcie, że jeszcze raz to powiem z głębi serca i obolałego ciała: idioto! idioto!

Jakaś kobieta pisnęła. Odwróciłem się i spostrzegłem, że patrzy na mnie. Inni śmiali się i pokazywali na mnie pal­cami. Machnąłem im niecierpliwie ręką, opuściłem głowę i próbowałem dalej rozważać moje kłopotliwe położenie.

I wtedy sobie przypomniałem. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie się znalazłem, ale wszystkie te prymitywne cywilizacje miały jedną wspólną cechę: fetyszystyczny stosunek do ubrań i surowe kary dla każdego, kto to lekceważył.

Rzecz jasna, mieli ku temu powody. Nie byłem pe­wien, który z nich był najważniejszy. W tym przypadku najwidoczniej nie było termostatycznej kontroli atmosfery, a pora roku wyglądała na oziębiającą się trzecią spośród czterech starożytnych pór naturalnych.

Żywy gestykulujący tłum zebrał się na tej wzniesionej, betonowej powierzchni naprzeciwko mnie. Jakaś krzepka postać w granatowym stroju z prymitywnym uzbrojeniem uczepionym do pasa przepchała się przez tłum i ruszyła szybko w moją stronę.

- Ej, ty dziwaku - zawołał (w przybliżeniu). - My­ślisz, że co to jest? Darmowy cyrk? Chodź no tu!

Jak już powiedziałem, wypowiedzi przekazują w przy­bliżeniu. Bałem się tego dzikusa strasznie.

Cofnąłem się, okręciłem na pięcie i zacząłem ucie­kać. Usłyszałem, że biegnie za mną. Przyspieszyłem kroku. On też.

- Chodź no tu! - dobiegło mnie wołanie. - Powie­działem: chodź tu!

Czy byłem w tej epoce, w której używano stosów do poskromienia przeciwników zwariowanych konwenansów? Nie mogłem sobie przypomnieć. Jednakże było dla mnie istotne, żeby znaleźć chwilę samotności i móc pomyśleć nad następnym ruchem.

Znalazłem takie miejsce w ciemnym zaułku, koło któ­rego przebiegałem. Duży, metalowy zbiornik z pokrywą.

W tej chwili nie było nikogo w pobliżu. Skręciłem w ten zaułek, podniosłem pokrywę, wskoczyłem do środka i położyłem pokrywę na miejsce ponad swoją głową w mo­mencie, gdy dysząc, nadbiegł mój prześladowca. Co za niewiarygodnie barbarzyńskie czasy! Ten zbior­nik. .. Nie do opisania, nie do opisania...

Para stóp pobiegła dalej, zawróciła. Po chwili nadbie­gło kilka następnych par.

- I co, gdzie on się podział?

- Jak słowo, panie sierżancie, musiał przeskoczyć ten trzymetrowy parkan. Mógłbym przysiąc, że tu skręcił, no mógłbym przysiąc!

- Taki stary i przeskoczył, Harrison?

- Dość żwawy jak na swój wiek, choćby to był zbo­czeniec. Trochę mnie przegonił.

- Raczej was przerobił, Harrison. Facet pewnie uciekł z jakiegoś zakładu. Lepiej go znaleźć, panowie, zanim po-wystrasza ludzi w okolicy.

Kroki oddaliły się.

Uznałem, że moja chwilowa ucieczka przed pojma­niem jest dowodem uwagi, jaką na siebie zwróciłem wśród najwyraźniej wyższych sfer miejskich oficjeli. Próbowałem rozpaczliwie, lecz bezowocnie, przypomnieć sobie coś z kursu historii Ziemi. Jakie były funkcje sierżanta? Bez rezultatu. W końcu minęło sześćdziesiąt lat od czasu, gdy studiowałem ten przedmiot...

Pomimo strasznych katuszy, jakie przeżywałem z po­wodu okropnej woni, nie mogłem opuścić pojemnika. Na­leżało trochę odczekać, dopóki moi prześladowcy nie za­przestaną pościgu. Należało też mieć jakiś plan.

Ogólnie mówiąc, wiedziałem, co mam robić. Musia­łem jakoś odkryć emisariusza przyszłości i zażądać pow­rotu do mojego okresu. Jednak zanim zacznę go szukać, muszę się zaopatrzyć w tak standardowe wyposażenie, jak ubranie. Jak się zdobywało ubranie w tym okresie historycz­nym?

Handel wymienny? Rozbój? Kupony rządowe? Tkało się je we własnym warsztacie? Ten Banderling i jego wa­riacki pomysł, że moja specjalność może być przydatna w takim świecie. Co za idiota!

Pokrywa pojemnika uniosła się nagle. Bardzo wysoki młodzieniec o nieokreślonej, choć miłej twarzy spoglądał na mnie. Zastukał w metalowe wieko.

- Można? - zapytał z kurtuazją. Spiorunowałem go wzrokiem i nic nie odrzekłem.

- Gliny poszły, ojczulku - ciągnął. - Ale ja bym jeszcze teraz nie wychodził. Nie w twoim mundurku. Ale zniosę ci jajko, jak mi o tym wszystkim opowiesz.

- K... kim pan jest? I czego pan chce?

- Joseph Burns, do usług, ubogi lecz uczciwy publi­cysta. - Zastanawiał się przez chwilę. - No, cóż, zawsze jednak ubogi. Wezmę każdą historyjkę, jaką możesz mieć na zbyciu. Byłem w tym tłumie na chodniku, kiedy gliny zaczęły cię gonić. Biegłem trochę z tyłu za nimi. Nie wy­glądasz na jakiegoś wariata, który uwielbia obnosić swą chwalebną nagość. Gdy dotarłem do tego zaułka, zabrakło mi sił, żeby dalej śledzić przedstawicieli prawa i porządku. Więc oparłem się o ścianę i wtedy zauważyłem ten kosz na śmieci. No, i proszę: ecce ty.

Przestąpiłem z nogi na nogę w miękkiej, kleistej mazi i czekałem.

- Bo właściwie wielu ludzi - mówił dalej, kręcąc bez­wiednie pokrywą i spoglądając w głąb ulicy - wielu ludzi może powiedzieć: "Joe Burns, a jeśli on nie jest wariatem? Może spłukał się do czysta w pokera rozbieranego?" Cóż, ludzie często mają rację. Ale w końcu widziałem cię czy nie, jak materializujesz się ze względnie pustego powietrza na środku ulicy? Tylko o to mi chodzi, ojczulku. A jeśli tak, to jak to zrobiłeś?

- A co zrobisz z tą informacją?

- Zależy, ojczulku, zależy. Jeśli będzie barwna, bę­dzie miała to coś...

- Jeśli ci powiem na przykład, że przybyłem z przy­szłości?

- I mógłbyś to udowodnić? W takim przypadku twoje nazwisko i zdjęcie znalazłoby się na pierwszej stronie naj­gorszego, najbrudniejszego i najdokładniej dezinformują­cego szmatławca w całym tym wielkim kraju! Mówię tu o znakomitej gazecie, dla której pracuję. Dobra, ojczulku, naprawdę przybywasz z przyszłości?

Kiwnąłem szybko głową i zastanowiłem się. Jaką mam lepszą okazję, żeby zwrócić na siebie uwagę emisariusza przyszłości? Po prostu dać mu do zrozumienia na łamach ważnego środka masowego komunikowania się, że mogę wyjawić jego obecność w tej epoce. Że mogę zniszczyć tajemnicę Ambasady Przyszłości w cywilizacji pierwotnej. Znajdą mnie na gwałt i odeślą z powrotem w moje czasy.

Wrócę do pracy naukowej, do dolików i spindfarów, do punforga i Zagadki Thumtse, do spokojnego laborato­rium i fascynującego artykułu o gilowym pochodzeniu form flirgowych z późnej epoki Pegis.

- Mogę to udowodnić - pospieszyłem z odpowie­dzią. - Ale nie bardzo widzę, jaką wartość ma ta infor­macją dla ciebie. Jak to ująłeś, moje zdjęcie i nazwisko znalazłoby się...

- Niech się o to twoja urocza biała czuprynka nie boi. Joseph Burns da sobie radę z krótką piosnką o gościu z przyszłości, Ale musisz najpierw jakoś wyleźć z tej puszki. A żeby cię stąd wydostać, musisz mieć...

- Ubranie. Jak się w waszych czasach zdobywa ubranie? Podrapał się po głowie.

- Hm, podobno pieniądze dużo mogą pomóc. Nie są najważniejsze, rozumie się, ale w tym procesie to je­den z najważniejszych czynników. Nie miałbyś paru scho­wanych banknocików? Nie, musiałbyś być ukrytym torbaczem. Mogę ci pożyczyć forsy.

- No, to...

- Ale w końcu ile ubrań można w czasach inflacji kupić za dolara i dwadzieścia trzy centy? Powiedzmy so­bie szczerze, ojczulku, nie za dużo. Wypłatę mam dopiero pojutrze. Poza tym, jeśli Ferguson uzna tę historyjkę za bezwartościową, to nie wcisnę tego na łamy mojego szma­tławca. Przynieść ci któryś mój garnitur - też bez sensu.

- Dlaczego? - wielka ilość słów płynących z góry i zapachów z dołu wywierała na mnie bardzo przygnębia­jące wrażenie.

- Dlatego, że, po pierwsze, zanim bym wrócił, znale­źliby cię ci od czubków i zamienili w jakąś roślinkę swoimi prochami. Po drugie, jesteś trochę tęższy ode mnie i dużo, dużo niższy. Nie chcesz chyba ściągać na siebie uwagi na rojącej się od glin ulicy, a wierz mi, ojczulku, że w moim ubraniu to by ci się udało. Dodawszy jeszcze, że dzielni, ubrani na granatowo chłopcy mogą w każdej chwili wrócić i przeszukać ten zaułek... Ciężka sytuacja, ojczulku, oj, ciężka. Znaleźliśmy się w impasie.

- Nie rozumiem - parsknąłem zniecierpliwiony. - Gdyby podróżnik z przyszłości pojawił się w moich cza­sach, mógłbym z łatwością pomóc mu zaadoptować się do społeczeństwa. Taki drobiazg jak ubranie...

- Żaden drobiazg, żaden drobiazg. Byłeś świadkiem poruszenia wśród sił prawa i porządku. Hej! A ta ozdóbka w kształcie młotka, tam, na naszyjniku - to nie jest przy­padkiem srebro?

Spojrzałem w dół, obracając z wysiłkiem głowę. Poka­zywał na mój flirgelflip. Zdjąłem go i wręczyłem mu.

- Może to i było srebro, zanim go nie zrenukleidowali dla potrzeb flirglowania. Czemu pytasz, czy to ma jakąś specjalną wartość?

- Tyle srebra? Niech zdobędę Nagrodę Pulitzera, jeśli nie ma! Możesz mi to dać? Za to dostaniemy przynajmniej jedno używane ubranie i z pół płaszcza.

- Czemu nie, zawsze mogę złożyć zapotrzebowanie na nowy flirgelflip. A i tak do najważniejszego flirglowania używam tego dużego w Instytucie. Oczywiście, weź go.

Skinął mi głową i zamknął pokrywkę pojemnika. Sły­szałem, jak odchodzi. Po dłuższym czasie, w którym zdą­żyłem wynaleźć kilka zadziwiająco barwnych określeń do­tyczących Banderlinga, pokrywa uniosła się znowu i kilka części granatowego ubrania spadło mi na głowę.

- Ten złodziej w sklepie z używaną odzieżą dał mi tylko parę dolców za tę błyskotkę - rzucił Burns, gdy się ubierałem. - Więc musiałem się zdecydować na ubranie robocze. Hej, zapnij te guziki, zanim wyjdziesz. Nie, nie te. Tu zapnij. Och, sam ci zapnę.

Gdy już zostałem prawidłowo umieszczony w ubraniu, wylazłem z pojemnika i pozwoliłem reporterowi zawiązać buty na moich nie przyzwyczajonych do tego nogach. Buty to były te skórzane bandaże, które już widziałem.

Jeszcze dać mi do ręki siekierę, a zawstydzający obra­zek byłby pełny. No, może nie siekierę. Ale coś takiego, jak strzelba albo kusza pasowałoby. Zwierzęce skóry i roślinne włókna wszędzie dotykały mojej skóry. Och!

Rozglądając się nerwowo, Burns poprowadził mnie pod ramię do nie wywietrzonej podziemnej sali. Tam we­pchnął mnie do nadzwyczaj długiego i brzydkiego pojazdu - kolei podziemnej.

- Widzę, że tutaj, jak w całym waszym społeczeń­stwie, tylko najsilniejszy wygrywa - odezwałem się.

Burns chwycił mocniej czyjeś ramię, poruszył nogą, żeby wygodniej stanąć na czyimś bucie i spytał:

- Że co?

- Ci, którzy nie mają dość siły, żeby się tu wcisnąć, zmuszeni są pozostać na miejscu albo uciec się do innego, jeszcze bardziej prymitywnego środka transportu.

- No, ojczulku - gwizdnął z podziwem. - Zrobi się o tobie cudny artykulik. Tylko pamiętaj, żebyś tak mówił przy Fergusonie.

Po dłuższym czasie spędzonym wśród niewygód wy­szliśmy z pociągu - niczym dwie wyplute pestki winogron - i przedarliśmy się na ulicę.

Poszedłem wraz z redaktorem do ozdobnego budynku, gdzie zatrzymaliśmy się przed dystyngowanym, starym dżentelmenem, który siedział w małym pomieszczeniu otu­lony w dostojne, filozoficzne milczenie.

- Jak się pan miewa, panie Ferguson - zacząłem natychmiast, bo byłem przyjemnie zaskoczony. - Szczę­śliwy jestem, mogąc znaleźć w przełożonym pana Burnsa to samo intelektualne pokrewieństwo, które prawie...

- Zamknij się! - Burns szepnął mi gwałtownie do ucha. - Przez ciebie facet narobi w spodnie. Czwarte pię­tro, Carlo.

- O rany, panie Burns - rzekł Carlo, gdy pociągnął czarną dźwignię i pomieszczenie z całą naszą trójką ruszyło do góry - pan to przyprowadza tu dziwaków. Dziwaków co się zowie.

W redakcji gazety panowało niesamowite zamieszanie, w którym postępowa część ludzkości objawiająca skompli­kowane przykłady neurozy przepychała się pomiędzy to­nami papieru, biurkami i prymitywnymi maszynami do pisania. Joseph Burns posadził mnie na drewnianej ławeczce i po licznych rytualnych machnięciach ręką i krzyknięciu kilku zwrotów w rodzaju "siemasz tim, siemasz joe, cosychać tim" - zniknął w oszklonym biurze redaktora.

Po dłuższym czasie, gdy już dość miałem tej atmosfery spoconego szaleństwa, wyszedł wraz z małym mężczyzną w zarękawkach i z tikiem w lewym oku.

- To on? - spytał ten mały. - Aha. No, brzmi do­brze, nie mówię, że nie brzmi dobrze. Aha. Wie, że ma się trzymać tego numeru z przyszłością, choćby nie wiem jak próbowali go złamać, a jak się złamie, to nikt się nie może dowiedzieć, że mamy z tym coś wspólnego. Wie o tym, co? Wygląda w sam raz, dość stary, nawet przypomina ta­kiego stukniętego profesorka. Całość wygląda nawet nieźle, Burns. Aha. Aha, aha.

- Poczekaj, aż go usłyszysz - wtrącił reporter. - Spytaj go o kolory, Ferguson!

- Nie jestem obznajomiony z możliwościami pryzma­tycznymi - odparłem chłodno. - Ale z wielkim rozcza­rowaniem stwierdzam, że pierwsze indywidua z cywilizacji prymitywnej, które usłyszały zwięzłą opowieść o moim po­chodzeniu, wciąż plotą idiotyczne bzdury...

Lewe oko małego zadrgało w niecierpliwym tiku.

- Zapamiętaj ten tekst. Albo zostaw to Burnsowi, on to zapisze. Słuchaj, Joey, mamy tu niezły interes. Aha. Jeszcze dwa dni do Mistrzostw Świata, a my nie mamy żadnego czerwonego tytułu. To może iść na całą stronę; jak rzuci jakimiś argumentami, to może i więcej. Ja się zajmę oprawą: komentarze facetów z uniwersytetu i z akademii nauk naokoło twojego tekstu. A na razie zabierz tego, jak mu tam...

- Terton - odezwałem się zrozpaczony. - Nazywam się, rzecz jasna...

- Terton. Aha. Zabierz tego Tertona do dobrego ho­telu, znajdź mu odpowiednie ubranie i wyciągnij od niego tę historię. Odizoluj go do jutra rana, a wtedy już powi­nien być niezły dym wokół tej sprawy. Przyprowadź go, a ja załatwię grupę psychiatrów gotowych przysiąc, że to wariat i drugą grupę przysięgających ze łzami w oczach, że jest normalny i każde słowo to prawda. Zrób mu parę zdjęć, zanim wyjdziecie.

- Jasne, Ferguson. Kłopot tylko, że ten glina może go rozpoznać jako gościa, który pokazał się całkiem nago na ulicy. On utrzymuje, że w jego czasach nikt nie nosi ubrań. Na komisariacie go wylegitymują i momentalnie wsadzą do Bellevue.

- Daj mi pomyśleć - Ferguson przespacerował się wkoło, drapiąc się w głowę i mrugając lewym okiem. - No, to rozegramy to na ostro. Raz na zawsze. Aha, raz na zawsze. Dowiedz się, jaki ma zawód; znaczy się, jaki miał; to znaczy, jaki będzie miał - aha, a ja znajdę paru specjalistów z tej samej dziedziny i będą utrzymywać, że on mówi zupełnie jak oni, tylko tysiąc lat później...

-Chwileczkę - wtrąciłem się. - Tysiąc lat to fantas...

Oko Fergusona zamrugało wściekle.

- Zabierz go stąd, Joey - krzyknął. - To twoja sprawa. Ja mam robotę.

Dopiero w pokoju hotelowym udało mi się przekazać reporterowi wyrazy mojego najwyższego oburzenia z po­wodu tępego obłąkania panującego w tej kulturze. I z po­wodu jego odnoszenia się do mnie w obecności Fergusona. Do Ucha, zachowywał się, jakby podzielał jego poglądy!

- Spokojnie, ojczulku - rzekł mi ów młodzieniec, zwieszając długie nogi poza oparcie tapczanu. - Unikajmy goryczy i wymówek. Przeżyjmy w zgodzie dwa dni dobrobytu. Jasne, że ci wierzę. Ale trzeba się trzymać pewnych reguł zachowania. Gdyby Ferguson podejrzewał, że uwie­rzyłem komukolwiek, nie mówiąc o gościu, który łazi wśród samochodów na Madison Avenue świecąc golizną, mu­siałby szukać popłatnej pracy nie tylko w innej firmie, ale możliwe, że i w innym zawodzie. Poza tym tobie zależy tylko na tym, żeby przyciągnąć uwagę jakiegoś tam emi­sariusza przyszłości. Żeby to zrobić, musisz zagrozić mu ujawnieniem, musisz narobić szumu. Wierz mi, ojczulku, za pomocą sieci łącz, jaką mamy, narobisz takiego szumu, że ogłuszysz Eskimosów, łowiących spokojnie ryby u brze­gów Grenlandii Australijscy buszmeni przystaną między jednym rzutem bumerangiem a drugim, żeby spytać: "O co chodzi w tej sprawie Tertona?"

Po długim namyśle przyznałem mu rację. Skoro ten idiota Banderling użył mnie jako rękawicy, żeby rzucić w twarz ambasadzie, musiałem dostosować się do obycza­jów tej śmiesznej epoki. Jest taki kawał, raz w roku 200...

Kiedy Burns skończył mnie pytać, byłem wykończony i głodny. Kazał przysłać mi na górę jedzenie i mimo obrzy­dzenia z powodu kiepskiej kuchni podanej w nie wyjało­wionych, szklanych naczyniach, zjadłem od razu. Ku memu zdumieniu, odczucia smakowe były raczej przyjemne.

- Lepiej właź pod kołdrę, jak tylko skończysz łykać kalorie - doradził mi Burns znad maszyny do pisania. - Wyglądasz jak sprinter, który startował w biegach przeła­jowych. Zmachany, ojczulku, zmachany. Polecę z tym ar­tykułem do redakcji, jak tylko skończę. Nie potrzebuję cię już dzisiaj.

- A masz dość zadowalających informacji? - ziew­nąłem.

- Nie dość, ale bardzo zadowalających. Wystarczy, żeby Ferguson parę razy zarechotał. Przydałoby się tylko... O, na przykład ta sprawa z datami. To by bardzo pomogło.

- Hm - mruknąłem sennie. - Coś mi się przypo­mina o 1993.

- Albo nie. Wszystko gotowe pod każdym względem. Niech tak będzie. Prześpij się trochę, ojczulku.

Biuro redakcji zmieniło się pod względem zaludnie­nia, gdy tam wkroczyliśmy razem z Burnsem. Jedna część sali została odgrodzona linami. W regularnych odstępach przymocowano tabliczki: TYLKO DLA NAUKOWCÓW. Pomiędzy nimi były inne, witające PRZYBYSZA Z ROKU 2949, ogłaszające, że THE NEW YORK BLARE POZ­DRAWIA ODLEGŁĄ PRZYSZŁOŚĆ oraz pomniejsze niewyraźne komentarze, mówiące między innymi: STRU­MIEŃ CZASU POKONANY! i PRZESZŁOŚĆ, TERAŹ­NIEJSZOŚĆ I PRZYSZŁOŚĆ NIEPODZIELNIE GŁO­SZĄ WOLNOŚĆ I SPRAWIEDLIWOŚĆ DLA WSZY­STKICH LUDZI!

Paru starszych dżentelmenów dreptało między linami w wolnej przestrzeni, do której na wpół mnie wprowa­dzono, na wpół wepchnięto. Przedmioty, które rozpozna­łem jako lampy błyskowe w wielkiej ilości mrugały w rękach oddziału fotoreporterów. Niektórzy leżeli płasko na pod­łodze, inni chwiali się na krzesłach, jeszcze inni zwieszali się z przedmiotów przypominających trapezy, uczepionych do sufitu.

- Redakcja kipi i trzeszczy w szwach - zaczął paplać Ferguson, gdy przepchał się do nas, rozdawszy reporterom po egzemplarzu pachnącej farbą gazety. - Są tacy, co mó­wią, że to wariat. Aha, są tacy, co mówią, że prorok Nehemiasz zmartwychwstał; ale całe miasto kupuje naszą gazetę. Całe dwa dni do Mistrzostw Świata, a my mamy prawdziwą bombę. Inne szmaty walą tu z wywieszonym językiem, żeby popatrzeć - niech mnie w ucho pocałują. Spory ten twój artykuł, aha, tak z różnych punktów widzenia. Miałem tro­chę kłopotów ze znalezieniem archeologów, którzy by przy­sięgli, że Terton jest członkiem ich gildii, ale Ferguson nie zawodzi, mamy swoich ludzi. - Lewe oko Fergusona na chwilę przestało mrugać i pojawił się w nim błysk zadowo­lenia. - Słuchaj - zachrypiał, popychając mnie na krzesło - nie rób z siebie primadonny. Żadnych kaprysów, dobra? Aha. Zgadza się. Trzymaj się swojej historyjki przez dziś i jutro, a dostaniesz niezły kąsek z udziałów wydawcy. Jak będziesz dobry, to może przetrzymasz dwa pierwsze mecze Mistrzostw. Trzymaj się tekstu: przybyłeś z przyszłości i nic więcej nie wiesz. Aha, i nie zagłębiał się w fakty!

Joseph Burns zaklaskał w dłonie, żeby przyciągnąć uwagę zgromadzonych naukowców i wcisnął się w krzesło obok mnie.

- Przepraszam za tych archeologów, ojczulku. Ale pamiętaj, że tu dokładnie poprawili mój artykuł. To, co mi powiedziałeś, na papierze po prostu nieciekawie wy­gląda. Archeolog marsjański to coś bliższego masowe­mu odbiorcy. Na twoim miejscu trzymałbym się z dala od szczegółowych opisów twojego zawodu. To tylko zagęści atmosferę.

- Ale archeolog marsjański to bardzo nieścisłe!

- Spokojnie, ojczulku, zapomniałeś zdaje się, że two­im głównym celem jest przyciągnąć uwagę na tyle, żeby uznali cię za niebezpieczną paplę i odesłali z powrotem w twoje czasy. No, to spójrz w prawo, a potem może jeszcze w lewo. Jeszcze za mało uwagi? Tak się to robi: wielkie nagłówki i sensacyjny tekst.

Zastanawiałem się nad odpowiedzią, gdy spostrzeg­łem, że Ferguson już kończy mnie przedstawiać naukow­com, z których większość przychylnie się uśmiechała.

- Aha, a oto i on! Terton, człowiek z niewyobrażalnie odległej przyszłości. Sam do was przemówi i odpowie na pytania. "Het New York Blare" uprasza jednakże, aby py­tania były krótkie i niezbyt liczne. Tylko w tym pierwszym dniu. W końcu nasz gość jest zmęczony i zdenerwowany po długiej i pełnej niebezpieczeństw podróży w czasie!

Gdy powstałem, padły pierwsze, z godnością zadane, pytania.

- Panie Terton, który dokładnie rok uznaje pan za datę swojego pochodzenia? Czy też liczba 2949 jest ścisła?

- Zupełnie nieścisła - zapewniłem pytającego. - Właściwa data po przełożeniu z Kalendarza Oktetu, któ­rego używamy... Zaraz, jaka to była ta reguła przekładu z Oktetu?

- Czy mógłby pan wyjaśnić konstrukcję silnika ra­kietowego w pańskich czasach? - spytał ktoś inny, gdy ja jeszcze zagłębiałem się w skomplikowaną i mało mi znaną metodę matematyczną liczenia lat. - Ponieważ mówi pan o lotach międzyplanetarnych.

- I o międzygwiezdnych - dodałem zaraz. - I o lo­tach międzygwiezdnych. Tylko że nie używa się rakiet. Sto­suje się skomplikowaną metodę napędu zwaną rozkładem ciśnienia kosmicznego.

- A co to właściwie jest ten rozkład ciśnienia ko­smicznego?

- Coś - zakasłałem z zażenowaniem - czym, oba­wiam się, nigdy w najmniejszym stopniu się nie interesowa­łem. O ile wiem, oparty jest o Teorię Brakującego Wektora Kuchholtza.

- A co...

- Teoria Brakującego Wektora Kuchholtza - wyja­śniłem im z rozbrajającą szczerością - była jedną z tych rzeczy, które zajmowały mój umysł jeszcze mniej, niż dzia­łanie rozkładu ciśnienia kosmicznego.

I tak to szło. Od błahostki do błahostki. Ci prymi­tywni, choć chcący dobrze, sawanci, którzy żyli jak umieli u samego początku specjalizacji, nie mogli nawet po czę­ści ocenić, jak kierunkowa była moja edukacja w każdej dziedzinie poza moją wybraną. W czasach ich mikroskopij­nej wiedzy i elementarnych urządzeń już jednemu człowie­kowi było trudno objąć choćby uogólnienie z całości nauki. O ileż bardziej w moim czasie, tak próbowałem im tłuma­czyć, przy osobnych biologiach i socjologiach dla każdej planety - żeby wspomnieć jeden tylko przykład. A poza tym minęło tyle lat od czasu, gdy zetknąłem się z naukami ogólnymi! Tyle zapomniałem!

Rządu (jak oni go nazywali) właściwie nie dało się wyjaśnić. Jak można przedstawić dwudziestowiecznym dzi­kusom dziewięć poziomów odpowiedzialności społecznej, z którymi każde dziecko dokładnie zapoznaje się zanim osiągnie wiek młodzieńczy? Jak uprzystępnić status "pra­wny" tak podstawowej funkcji, jak judicialariona? Być może, ktoś z moich czasów po głębokim przestudiowaniu prymitywnej nauki i przesądów tego okresu mógłby, przy pomocy upraszczających porównań, przekazać im blask ta­kich pojęć, jak wspólnotowa indywidualność czy łączenie według form neuronowych - ale nie ja. Ja? Miałem dość powodów do wymyślań na Banderlinga, w miarę jak rósł szum na sali

- Jestem specjalistą - krzyczałem do nich. - Po­trzebny mi drugi specjalista, taki jak ja, żeby mnie zro­zumiał!

- Potrzebny ci specjalista, to prawda - odrzekł ubra­ny na brązowo mężczyzna w średnim wieku, który wstał z tylnego rzędu. - Ale nie taki jak ty. Taki jak ja. Psy­chiatra!

Rozległ się zgodny wybuch śmiechu. Ferguson pod­niósł się nerwowo, a Joseph Burns szybko przysunął się do mnie.

- Czy to ten człowiek? - psychiatra spytał mężczy­zny w granatowym stroju, który przed chwilą wszedł do redakcji. Rozpoznałem swego wczorajszego prześladowcę. Ten skinął głową.

- Jasne, że ten. Latał po mieście na golasa. Wstydu nie ma. A może stuknięty? Ja tam nie wiem.

- Chwileczkę - zawołał jeden z naukowców w mo­mencie, gdy Ferguson odchrząknął, żeby zabrać głos. - Straciliśmy już tyle czasu, to możemy przynajmniej dowie­dzieć się czegoś o jego specjalności. To coś w związku z ar­cheologią - archeologia marsjańska bodajże?

Nareszcie. Nabrałem powietrza w płuca.

- Nie marsjańska - sprostowałem. - I w ogóle żadna archeologia. - "Ach, ta pomyłka Banderlinga" - pomyślałem. Za moimi plecami Burns jęknął i opadł na krzesło.

- Jestem flirgelfliperem. Flirgelfliper to ten, kto flipuje flirg za pomocą flirgelflipu. - Zrobiłem głośny wdech.

Omówiłem swój zawód w całej rozciągłości. Jak to pierwsze doliki i spindfary w marsjańskich piaskach były uważane za jakąś anomalię geologiczną, jak pierwszy pun-forg był używany zamiast przycisku do papieru. O Cordesie i tym niemal cudownym przypadku, dzięki któremu wpadł na pomysł zasady flirgerlflipu. Potem Gurkheyser, który ją udoskonalił i słusznie jest uznawany za twórcę tej profesji. Jakie horyzonty otwarły się, gdy rozpoznano i usystema­tyzowano formy flirgowe! Nieziemskie piękno stworzone przez rasę, o której nawet żyjący wówczas Marsjanie nie mieli pojęcia; piękno, które weszło do dziedzictwa kultu­ralnego człowieka.

Opowiedziałem im o ogólnie przyjętej teorii na temat natury flirglów: że były one formą energii, która osiągnęła stadium inteligencji na Czerwonej Planecie i pozostawiła po sobie tylko formy flirgowe, będące przy­bliżonym odpowiednikiem naszej muzyki lub sztuki bez­przedmiotowej. O tym, że będąc formą energii, zostawiły różnorodne zapisy tej energii w dostępnych im dziełach materialnych: dolikach, spindfarach i punforgu. Z dumą opowiedziałem im o swej decyzji powziętej w młodości, aby poświęcić się całkowicie formom flirgowym, o tym, jak wy­nalazłem system używający dzisiejszych nazw marsjańskich do oznaczania miejsc, w których znajdowano owe rozpro­szone dzieła. Następnie skromnie wspomniałem o swym odkryciu kontrapunktowej formy flirgowej w pewnym do-liku - którego efektem była posada Badacza Zwyczajnego w Instytucie. Zacytowałem swój mający się ukazać artykuł pt. "Gilowe pochodzenie form flirgowych z późnej epoki Pegis" i tak się zagłębiłem w opisie wszystkich szczegółów Zagadki Thumtse, że zdawało mi się, iż jestem z powro­tem w Instytucie i prowadzę wykład, a nie walczę o swoją tożsamość.

- Wie pan co - usłyszałem czyjś głos zadziwiająco blisko. - To brzmi prawie logicznie. Jak jedna z tych pio­senek w nowomowie albo pierwsze linijki "Jabberwocky". Słucha się tego, jakby to była prawda.

- Zaraz! - przypomniałem sobie nagle. - Odczucia form flirgowych nie można opisać słowami! Musicie po­czuć to sami! - Rozdarłem tkaninę górnej części mojego ubrania i wyciągnąłem naszyjnik. - Macie, sami zbadajcie dolika z tak zwanej Zagadki Thumtse moim flirgelflipem. Zauważcie...

Urwałem. Nie miałem flirgelflipu! Zapomniałem! Joseph Burns skoczył na równe nogi.

- Flirgelflip pana Tertona został wymieniony na ubra­nie, które nosi w chwili obecnej. Podejmuję się pójść i wy­kupić go z powrotem.

Patrzyłem na niego z wdzięcznością, jak przedzierał się przez tłum rozbawionych naukowców.

- Słuchaj, facet - Ferguson odezwał się zimno. - Zrób coś i to szybko. Burns to nie geniusz, może mu się nie udać tego odkręcić, Tu jest psychiatra - aha, dokładnie, psychiatra - i wsadzą cię do miękkiego pokoiku, jeśli nie wyskoczysz z jakąś nowością, lak kiepsko wyglądasz, że nasi ludzie trzymają język za zębami, bojąc się repliki.

Jeden z młodszych naukowców poprosił mnie o naszyj­nik. Podałem mu go wraz z przypiętym dolikiem. Obejrzał starannie oba przedmioty, potem zadrapał je paznokciem. Oddał mi z powrotem.

- Ten naszyjnik, ee, był tym, dzięki czemu mógł pan przesłać się czy teleportować w dowolne miejsce na Ziemi, jeśli dobrze rozumiem?

- Przez benskop - uzupełniłem. - Trzeba mieć odbiornik i nadajnik benskopowy.

- Aha. A to mniejsze nazywa się, hm, dolik. Zagadka Gumce czy coś takiego? Panowie, jak wiecie, zajmuję się chemią przemysłową. Jestem przekonany, że ten naszyj­nik - analiza chemiczna może jedynie potwierdzić wraże­nia wzrokowe - to nic innego, jak bardzo mocne włókno szklane. Nic więcej.

- Zostało zrenukleidowane do użytku w benskopie, ty głupcze! Co za różnica, z czego jest zrobiony materiał, jeśli został zrenukleidowany?

- Podczas gdy ten dolik - młodzieniec ciągnął nie­poruszony - ten marsjańskich dolik to prawdziwy skarb. Coś zupełnie wyjątkowego. O, tak. Stary, czerwony pia­skowiec, jaki przeciętny geolog znajdzie w ciągu piętnastu minut w dowolnym miejscu na Ziemi. Stary czerwony pia­skowiec!

Dopiero po chwili udało mi się ich przekrzyczeć. Nie­stety, wyprowadziło mnie to z równowagi. Myśl, że ktoś nazywa Zagadkę Thumtse starym, czerwonym piaskowcem, wprawiła mnie w szał. Zwymyślałem ich od bigotów, tępaków, nieuków. Ferguson powstrzymywał mnie.

- Zamkną cię na pewno - szepnął. - Zaraz się zapienisz. Aha, i nie myśl, że gazecie wyjdzie to na dobre, jak cię stąd wywloką w kaftanie.

Nabrałem powietrza do płuc.

- Panowie - zacząłem - gdyby któryś z was na­gle znalazł się we wcześniejszej epoce, mielibyście wiele trudności, próbując dostosować waszą specjalistyczną wie­dzę do prymitywnego sprzętu, jaki byłby wtedy dostępny. O ileż bardziej ja...

- Punkt dla pana - przyznał jakiś tęgi mężczyzna. - Ale jest jedna rzecz. Jeden sposób udowodnienia toż­samości przez przybysza z innego czasu.

- Jakiż to? - kilkanaście akademickich głów obró­ciło się ku niemu.

- Daty. Zdarzenia historyczne. Z tego miesiąca czy z tego roku. Znaczące wydarzenia. Utrzymuje pan, że na­sze czasy to pańska przeszłość. Proszę nam o niej opowie­dzieć. Co się wydarzy?

- Niestety... - wykonałem bezradny ruch ręką i znów buchnęły śmiechy - moja znajomość historii Ziemi jest bardzo fragmentaryczna. Jeden krótki kurs w dzieciń­stwie. Wychowałem się na Marsie, ale nawet historia mar­sjańska jest mi mało znana. Nigdy nie miałem głowy do dat historycznych. Jak już mówiłem wczoraj panu Burnsowi, w tym okresie pamiętam tylko trzy daty.

- Jakie? - zainteresowanie nagle wzrosło.

- Pierwsza - 1993.

- Co się stanie w 1993 roku?

- Muszę przyznać, że nie wiem. Ale zdaje się, że to ma wielkie znaczenie. Może jakieś nieszczęście, jakiś wy­nalazek, czy dzieło sztuki? A może data, którą ktoś przy­padkiem mi podał, a ja ją zapamiętałem. W każdym razie nic z tego. Druga to sierpień 1945. Bomba atomowa. Pan Burns twierdzi, że to też nie jest specjalnie przydatne, bo zdarzyło się jakieś kilkanaście lat temu. Proszę pamiętać, że mam spore kłopoty z waszym kalendarzem.

- A ta trzecia data? - ktoś zawołał.

- 1588 - odpowiedziałem nie licząc na wiele. - Wielka Armada.

Dało się słyszeć szuranie krzeseł. Naukowcy wstawali z miejsc i szykowali się do wyjścia.

- Zatrzymaj ich - syknął mi do ucha Ferguson. - Powiedz coś, zrób coś!

Wzruszyłem ramionami.

- Chwileczkę - odezwał, się ten młody chemik prze­mysłowy. - Myślę, że możemy rozprawić się ostatecznie z tym oszustem. W sensacyjnym artykuliku pana Burnsa wyczytałem pańską wypowiedź o zabawach w wieku dzie­cięcym wśród piasków marsjańskich. Co pan nosił na sobie w tym czasie?

- Nic - zaskoczyło mnie to pytanie. - Jakieś ubran­ko od zimna. Nic więcej.

- Żadnego hełmu, nic?

- Nie, zupełnie nic.

- Tylko ubranko od zimna? - uśmiechnął się szy­derczo. - A przecież wiemy, że na równiku temperatura rzadko wychodzi tam ponad zero. Wiemy też, że praktycz­nie na Marsie nie ma tlenu. Spektroskop potwierdza to stale od lat. Ciepłe ubranko, bez hełmu i tlenu. Ha!

Wpatrywałem się zdumiony w pogardliwie odwrócone plecy, gdy wychodzili. Tej jednej rzeczy nie mogłem w ogóle pojąć. No to co, że ich instrumenty pokazywały śladowe ilo­ści tlenu na Marsie i temperaturę poniżej zera? Jako chło­piec bawiłem się na marsjańskiej pustyni. Byłem tam: to pa­miętam bardzo dokładnie. Bez hełmu, w lekkim ubranku. Ach, te dzikusy i ich instrumenty.

- Lepiej stąd wyrywaj - Ferguson poradził mi, mru­gając nieszczęśliwie lewą powieką. - Glina i psychiatra są jeszcze na korytarzu. Nie wyjdzie na dobre ani tobie, ani gazecie, jak cię zwiną. Lepiej zjedź windą dla obsługi. Aha, windą dla obsługi.

Wyszedłem na ulicę, rozmyślając nad tym, jak się teraz ze mną skontaktują emisariusze przyszłości. Najwyraźniej, używając określenia Burnsa, nie narobiłem zbyt wielkiego szumu. A może jednak? Może jeden z tych naukowców był emisariuszem przyszłości, obserwował mnie i szykował się do wysłania mnie z powrotem, zanim sprawię im więcej kłopotów w tych czasach.

- Cześć, ojczulku. Dzwoniłem do redakcji. Ciężka sprawa.

- Burns! - odwróciłem się z ulgą w stronę mło­dzieńca opartego o ścianę budynku. Jedyny przyjaciel, ja­kiego poznałem w tej szalonej, barbarzyńskiej epoce. - Nie dostałeś flirgelflipu? Wymienili go albo sprzedali, albo zgubili?

- Nie, ojczulku, nie dostałem flirgelflipu. - Wziął mnie delikatnie pod rękę. - Chodź, przejdziemy się.

- Dokąd? Znajdziemy ci pracę, jakieś zajęcie, do którego bę­dzie pasował twój futurystyczny talent.

- A co to będzie.

- W tym problem. Brzydki, trudny problem. Nie ma zbyt wiele flirgu do flipowania w tych czasach. Tylko to umiesz robić dobrze, a za stary jesteś, żeby się wyuczyć innego zawodu. Ale człowiek musi jeść. Jak nie je, to ma dziwne sensacje i żałobne marsze w żołądku. No, cóż.

- Najwyraźniej myliłeś się co do tych emisariuszy przyszłości.

- Wcale nie. Przyciągnąłeś ich. I skontaktowali się z tobą.

- Przez kogo?

- Przeze mnie.

Zatrzymałbym się zdumiony dokładnie na drodze pę­dzącego pojazdu, gdyby nie pociągnęło mnie ramię Burnsa.

- Chcesz powiedzieć, że ty jesteś emisariuszem przy­szłości? Zabierzesz mnie z powrotem?

- Tak, jestem emisariuszem przyszłości. Nie, nie za­biorę cię z powrotem.

Zdezorientowany potrząsnąłem ostrożnie głową.

- Obawiam się, że nie...

- Nie wracasz, ojczulku. Po pierwsze dlatego, że w ten sposób można oskarżyć Banderlinga o niszczenie praw wspólnotowej indywidualności, czyli ciebie. W ten sposób Instytut zdecyduje, że depresor promieniowania wymaga jeszcze lat badań i ulepszeń, zanim całkowicie zrównoważone jednostki będą mogły się do niego zbliżyć. W końcu podróż w czasie zostanie odkryta - we właści­wym czasie - dzięki właściwemu zastosowaniu depresora promieniowania Banderlinga. Po drugie, nie wracasz, bo już nie możesz paplać o emisariuszach przyszłości, żeby nie zamknęli cię w takim urządzeniu bez klamek, gdzie goście noszą fartuchy zamiast płaszczy.

- Chcesz powiedzieć, że to wszystko było zaplano­wane? To, że mnie spotkałeś, wykradłeś mi flirgelflip i prze­konałeś, że muszę narobić szumu, jak to ująłeś, żeby wy­manewrować mnie w sytuację, w której nikt w tym społe­czeństwie mi nie uwierzy...

Skręciliśmy w prawo, w uliczkę pełną małych kafejek.

- Chcę powiedzieć, że to było więcej, niż zaplano­wane. To było konieczne, żeby uznać Banderlinga za tego, kim naprawdę jest...

- Za idiotę? - spytałem z goryczą.

- ... żeby depresor promieniowania odstawiono na półkę na wystarczającą ilość lat w wyniku "tragedii Ter-tona". Trzeba było, żebyś miał dokładnie taki zawód i po­chodzenie, kompletnie nie pasujące do potrzeb tego ok­resu, żebyś nie mógł wprowadzić w nim żadnych znaczą­cych zmian. Następnie trzeba było...

- A ja uważałem cię za przyjaciela. Lubiłem cię.

- Trzeba było, żebym ja był dokładnie kimś takim, kto mógł zdobyć twoje zaufanie, gdy tylko, ee, przybyłeś i plan zaczął prawidłowo działać. Poza tym będąc takim właśnie człowiekiem, będę miał wyrzuty sumienia z po­wodu tego, co ci zrobiłem. Te wyrzuty też są prawdopodob­nie niezbędne dla jakiegoś fragmentu planów Ambasady Przyszłości Wszystko, Terton, pasuje do innych części - podejrzewam, że nawet ta ambasada przyszłości na końcu czasów. Po prostu miałem pracę zleconą.

- A Banderling? Co się z nim stanie, gdy ja nie wrócę?

- Oczywiście zabroni mu się działań w dziedzinie fi­zyki. Ale ponieważ jest młody, uda mu się rozwinąć w no­wym zawodzie. A przy obyczajach panujących w twoich cza­sach, zostanie flirgelfliperem - zastąpi ciebie we wspólno­cie. Jednak najpierw przejdzie Kurs Przystosowawczy. Co mi przypomina... Tak się skupiłem na zdobyciu dla ciebie pracy, że zapominam o ważnych rzeczach.

Zadumałem się nad ironią faktu, że bunt Banderlinga był częścią planów Ambasady Przyszłości. I nad żałosnym faktem, że spędzę resztę mojego życia w tej zwariowanej epoce. Nagle spostrzegłem, że Burns odpiął dolika od mo­jego naszyjnika.

- Jedno z tych przeoczeń - wyjaśnił mi, chowając go do kieszeni. - Miałeś go nie zabierać według naszych pierwotnych planów. Teraz muszę dopilnować, żeby to zwrócić, jak tylko się przyzwyczaisz do nowej pracy. Wiesz, że ten dolik to Zagadka Thumtse. Harmonogram wymaga, żeby ten problem rozwiązał któryś z twoich kolegów z In­stytutu.

- Kto go rozwiąże? - zapytałem z wielkim zaintere­sowaniem. - Masterson? Foule? Greenblatt?

- Żaden z nich - uśmiechnął się. Zgodnie z harmo­nogramem Zagadkę Thumtse ostatecznie rozwiąże Thomas Alva Banderling.

- Banderling! - wrzasnąłem, gdy stanęliśmy przed ponurą restauracją z tabliczką "Potrzebny pomocnik ku­charza" na wystawie. - Banderling? Ten idiota?
NAJEMCY

Gdy panna Kerstenberg, sekretarka Sydneya Blake'a poinformowała go przez biurofon, że przyszło dwóch pa­nów, którzy wyrazili pragnienie wynajęcia pomieszczeń w ich budynku, jego: "No, cóż, wprowadź ich, Esther, wpro­wadź ich zaraz" było tak uprzejme, że mogło odkręcić słoik wazeliny. Minęły dopiero dwa dni, od kiedy Wellington Jimm i Synowie, Handel Nieruchomościami, mianowali go stałym agentem w biurowcu McGowan i perspektywa po­zbycia się paru pomieszczeń w tym "Starym Niewynajmo-walnym" już na początku pracy była dla niego nadzwy­czaj miła.

Jednakże, gdy tylko ujrzał przyszłych najemców, stra­cił nieco pewności siebie. Powodem było praktycznie wszystko.

Obydwaj byli dokładnie identyczni pod każdym wzglę­dem, z wyjątkiem rozmiarów. Pierwszy był wysoki, bardzo, bardzo wysoki - ponad dwa metry, ocenił Blake, gdy wstał, aby ich powitać. Jego postać był wygięta w dwóch miej­scach: do przodu na wysokości bioder i do tyłu na wysoko­ści ramion, co robiło wrażenie, jakby zamiast stawów miał zawiasy. Za nim toczył się mężczyzna - pączek, karzeł nad karzełki, ale poza tym bliźniak tego wyższego. Obydwaj byli ubrani w nakrochmalone białe koszule i czarne kapelusze, czarne płaszcze, czarne krawaty, czarne garnitury, czarne skarpety i buty tak nieprawdopodobnie czarne, że w ogóle nie odbijały promieni światła, które zabłądziły w ich stronę.

Zajęli miejsca i uśmiechnęli się do Blake'a - unisono.

- Mhm, panno Kerstenberg - zwrócił się do sekre­tarki, która jeszcze stała w drzwiach.

- Tak, panie Blake? - odpowiedziała natychmiast.

- Mhm, nic, panno Kerstenberg. Zupełnie nic.

Patrzył z żalem, jak zamyka drzwi i usłyszał skrzyp krzesła obrotowego, gdy zabierała się do pracy przy swoim biurku. Co za nieszczęście, że nie będąc telepatką, nie mo­gła odebrać jego błagalnej myśli, aby została i wsparła go na duchu.

No, cóż. Trudno oczekiwać, żeby najlepsza firma w mieście, Dun i Bradstreet, wynajmowała biura w McGo­wanie. Usiadł i poczęstował gości papierosami i nowiutkiej papierośnicy. Odmówili.

- Chcielibyśmy - odezwał się ten wyższy głosem zło­żonym z wielu ciężkich wdechów i wydechów - wynająć piętro w pańskim budynku.

- Trzynaste piętro - dodał ten mały dokładnie takim samym głosem.

Sydney Blake zapalił papierosa i mocno się zaciąg­nął. Całe piętro! Faktycznie, nie można ludzi sądzić po wyglądzie.

- Przykro mi - zaczął. - Nie mogę panowie wynająć trzynastego piętra, ale...

- Dlaczego nie? - sapnął ten wysoki. Był wyraźnie podenerwowany.

- Głównie dlatego, że nie ma trzynastego piętra. Mnóstwo budynków go nie ma. Ponieważ najemcy uważają to za zły omen, więc piętro ponad dwunastym na numer czternaście. Jeśli spojrzą panowie na listę naszych najem­ców, zauważycie, że nie ma biur, których numer zaczynałby się od 13. Jednakże, jeśli panowie są zainteresowani aż taką przestrzenią, sądzę, że możemy panów umieścić na szóstym...

- Zdaje mi się - powiedział wysoki klient bardzo ponurym tonem - że jeśli ktoś chce wynająć konkretne piętro, to zadaniem agenta jest wynająć mu je.

- I obowiązkiem - zawtórował mu maty. - Zwła­szcza, że nie zadaje mu się żadnych skomplikowanych py­tań o liczby.

Blake opanował się z najwyższą trudnością i zamiast wybuchnąć, uśmiechnął się przyjacielsko.

- Byłbym szczęśliwy, mogąc wynająć panom trzynaste piętro - gdybyśmy takie mieli. Ale nie mogę tak po pro­stu wynająć czegoś, co nie istnieje, prawda? - Wyciągnął przed siebie dłonie i uśmiechnął się do niech w sposób, który mówił: "Przecież jest tu trzech inteligentnych dżen­telmenów o zbliżonych poglądach." - Na szczęście dla nas piętra dwunaste i czternaste mają bardzo mało wolnych po­mieszczeń. Ale jestem pewien, że inna część budynku McGowana bardzo się panom spodoba. - Nagle przypomniał sobie, że omal nie złamał protokołu. - Nazywam się - rzekł dotykając wymanikiurowanym palcem tabliczki z na­zwiskiem - Sydney Blake. A z kim, jeśli wolno...

- Tohu i Bohu - rzucił ten wysoki.

- Słucham?

- Powiedziałem Tohu i Bohu. Ja jestem Tohu. - Wskazał na swego miniaturowego bliźniaka. - To jest Bohu. Albo może w tym wypadku odwrotnie.

Sydney Blake rozważał to, dopóki nie spadł popiół z jego papierosa i nie obsypał jego nienagannych kantów u spodni. Obcokrajowcy. Powinien to od razu poznać po oliwkowej skórze i lekkim, nieznanym akcencie. Nie, żeby robiło to jakąś różnicę w McGowanie. Czy w jakimkolwiek budynku zarządzanym przez Wellingtona i Synów, Handel Nieruchomościami. Ale nie mógł się oprzeć zdziwieniu, gdzie u licha ludzie mają takie nazwiska i tak niewspół­mierne rozmiary.

- Doskonale, panie Tohu. I... mhm... panie Bohu. Więc problem według mnie...

- W rzeczywistości nie ma żadnego problemu - wy­soki powiedział to wolno, dobitnie, z przekonaniem - z wyjątkiem drobiazgu, którym niepotrzebnie się podnie­casz, młody człowieku. Macie budynek z piętrami od pierw­szego od dwudziestego czwartego. My chcemy wynająć trzynaste, które jest, jak wiadomo, puste. Więc gdyby bar­dziej się pan zajął robieniem interesów, co należy do pań­skich obowiązków, i wynajął nam to piętro bez dalszych dyskusji...

- I rozdzielania włosa na czworo - wtrąci mały.

- ... wówczas może będziemy zadowoleni, pańscy pracodawcy na pewno będą zadowoleni, a i pan powinien być zadowolony. Jest to naprawdę bardzo prosta transak­cja i ktoś będący na pańskim miejscu, powinien z łatwością ją przeprowadzić.

- Ale jak mam, do cholery... - Blake zaczął krzy­czeć, ale przypomniał sobie słowa profesora Scogginsa z drugiego Seminarium Handlu Nieruchomościami: "Pamiętajcie, panowie, utrata cierpliwości oznacza utratę klienta. Jeśli w sklepie klient ma zawsze rację, to w handlu nieruchomościami klient nigdy nie jest w błędzie. W jakiś sposób musicie znaleźć lekarstwo na ich handlowe słabo­stki, choćby były nie wiem jak wydumane. Agent musi się postawić w jednym rzędzie z lekarzem, dentystą i farma­ceutą, a ich motto musi i jemu przyświecać: służba bezin­teresowna, zawsze dostępna i niezawodna." Blake pochylił głowę, żeby skupić się na zawodowej odpowiedzialności, zanim znów zacznie.

- No, dobrze - rzekł w końcu z uśmiechem, który, miał nadzieję, był ujmujący. - Postaram się ująć to tak, jak pan przed chwilą. Panowie, dla sobie tylko znanych powodów, chcecie wynająć trzynaste piętro. Ten budynek, z powodów znanych jedynie jego architektom - którzy moim zdaniem są zwariowanymi ekscentrykami, a których żaden z nas nigdy nie zrozumie - ten budynek nie ma trzynastego piętra. I dlatego nie mogę go panom wynająć. Patrząc na to powierzchownie, przyznaję, że to może wy­glądać na trudność, jakoby panowie nie mogli dostać tego, czego chcą tutaj, u McGowana. Ale jeśli dokładnie rozpa­trzymy tę sytuację? Przede wszystkim zauważymy, że jest kilka innych wspaniałych pięter...

Przerwał, bo uświadomił sobie, że jest sam. Jego go­ście jednym, nieprawdopodobnie szybkim ruchem powstali i wyszli z biura.

- Wielka szkoda - usłyszał jeszcze głos tego wyso­kiego, gdy szli przez sekretariat. - Usytuowanie byłoby doskonałe. Tak daleko od centrum spraw.

- Nie wspominając - dodał mały - o wyglądzie budynku, lak mało reprezentacyjny. Niedobrze.

Popędził za nimi i dogonił ich w korytarzu przy wejściu do holu. Dwie rzeczy sprawiły, że stanął jak wryły. Jedną było silne poczucie, że to poniżej godności świeżo miano­wanego stałego agenta zaciągać przyszłych klientów z po­wrotem do biura, które dopiero co nagle opuścili. W końcu to nie był jakiś tam sklepik z używaną odzieżą, tylko budy­nek McGowana.

Drugą był nagła świadomość, że wysoki mężczyzna jest sam. Nie było śladu tego małego. Z wyjątkiem - może - wyraźnego wybrzuszenia na płaszczu wysokiego na wyso­kości prawej kieszeni.

- Para dziwaków - wytłumaczył sobie, zakręcił się na pięcie i pomaszerował do biura. - W żadnym razie porządni klienci.

Zmusił pannę Kerstenberg do wysłuchania całej histo­rii mimo surowych zaleceń profesora Scogginsa, żeby nie przesadzać z okazywaniem przyjaźni niższemu personelowi urzędniczemu. Kręciła głową i pogwizdywała, wpatrując się w niego przez okulary w grubych oprawkach.

- Dziwacy, prawda, panno Kerstenberg? - spytał ją, kończąc rozmowę. - Żadni porządni klienci, co?

- Nie wiem, panie Blake - odpowiedziała ze swoją zwykłą skromnością. Wciągnęła arkusz papieru listowego do maszyny. - Czy życzy pan sobie, żeby poczta do Hop-kinsona została wysłana jeszcze dziś?

- Co? A, chyba tak. To znaczy, oczywiście tak. Za wszelką cenę dzisiaj, panno Kerstenberg. I proszę dać do sprawdzenia, zanim pani to wyśle.

Poszedł do swego gabinetu i usiadł za biurkiem. Cała sprawa bardzo go zdenerwowała. Pierwsza wielka szansa na wynajęcie. I ten mały - jak on się nazywał, Bohu? - i ta wybrzuszona kieszeń...

Dopiero późnym popołudniem udało mu się skoncen­trować na swojej pracy. I właśnie wtedy zadzwonił telefon.

- Blake? - zatrzeszczał głos w słuchawce. - Mówi Gladstone Jimm.

- lak, panie Jimm - Blake wyprostował się na krze­śle. Gladstone był najstarszym spośród Synów.

- Blake, podobno odmówiłeś wynajęcia pomiesz­czeń?

- Ja co? Przepraszam, panie Jimm, ale ja...

- Blake, dwóch dżentelmenów właśnie weszło do biu­ra głównego. Nazywają się Tuli i Buli. Mówią, że bezsku­tecznie próbowali wynająć od ciebie trzynaste piętro w bu­dynku McGowana. Mówią, że przyznałeś, iż nikt go nie zajmuje, ale uparcie odmawiałeś im pozwolenia na wyna­jęcie. O co tu chodzi, Blake? Myślisz, że na co firma miano­wała cię stałym agentem, Blake, żebyś odstraszał potencjal­nych klientów? Ja też mogę cię postraszyć, że tu w biurze głównym absolutnie nam się to nie podoba, Blake. - Byłbym szczęśliwy, mogąc im wynająć trzynaste pię­tro - wił się Blake. - tylko kłopot w tym, proszę pana, widzi pan, tu...

- O jakim kłopocie mówisz, Blake? No, wykrztuś to, chłopie, wykrztuś to!

- Nie ma trzynastego piętra, Jimm!

- Co?

- Budynek McGowana jest jednym z tych, które nie mają trzynastego piętra. - Mozolnie i dokładnie opisał wszystko jeszcze raz. Mówiąc narysował nawet plan bu­dynku na blacie biurka.

- Hm - zafrasował się Gladstone Jimm, gdy Blake skończył.

- Powiem im to, Blake. Przynajmniej to wyjaśnienie mnie satysfakcjonuje. - I odłożył słuchawkę. Blake cały dygotał.

- Co za dziwaki - wymamrotał wściekle. - Dziwaki, zdecydowanie. Na pewno nie porządni najemcy.

Gdy następnego dnia przyszedł do biura, okazało się, że panowie Tohu i Bohu już na niego czekają. Wysoki podał mu klucz.

- Zgodnie z warunkami umowy, panie Blake, klucz do naszego biura musi być w posiadaniu stałego agenta urzędującego w tym budynku. Właśnie nasz ślusarz dorobił ten klucz. Ufam, że to pana zadowala?

Sydney Blake oparł się o ścianą i odczekał chwilę, chcąc ochłonąć.

- Umowy? - wyszeptał. - Biuro główne podpisało z wami umowę?

- Tak - powiedział wysoki. - Bez kłopotu udało nam się osiągnąć... jak wy to nazywacie?

- Porozumienie - mały wtrącił z okolic kolan swego towarzysza. - Święto rozumu. Serce na dłoni. W waszym głównym biurze nie ma pedantów od subtelności matema­tycznych, młody człowieku.

- Czy mógłbym zobaczyć tę umowę? - Blake'owi udało się oderwać od ściany.

Wysoki sięgnął do prawej kieszeni płaszcza i wyciągnął złożoną kartkę o znajomym wyglądzie.

To była umowa najmu. Trzynastego piętra w budynku McGowana. Ale była jedna mała różnica.

Gladstone Jimm dołączył klauzulę: "... właściciel wy­najmuje piętro, o którym zarówno najemca, jak i właściciel wiedzą, iż nie istnieje, ale którego tytuł własności ma dla najemcy szczególne znaczenie, które to znaczenie równe jest wysokości czynszu, jaki zapłaci..."

Blake odetchnął.

- A, to co innego. Dlaczego panowie mi nie powie­dzieli, że chcą jedynie tytułu własności tego piętra? Od­niosłem wrażenie, że panowie mają zamiar zająć tę nieru­chomość.

- Istotnie chcemy zająć tę nieruchomość - Wysoki schował umowę do kieszeni. - Zapłaciliśmy za nią czynsz za miesiąc z góry..

- Oraz - uzupełnił mały - miesięczne ubezpie­czenie.

- A także - zakończył wysoki - dodatkowy mie­sięczny czynsz jako procent dla agenta. Jak najbardziej chcemy zająć tę nieruchomość

- Ale jak... - Blake zachichotał nieco histerycz­nie - ... macie zamiar zajmować nieruchomość, której nawet...

- Do widzenia, młody człowieku - przerwali mu uni­sono i skierowali w stronę windy. Widział, jak wchodzą do niej.

- Proszę na trzynaste - polecili windziarzowi. Drzwi zamknęły się. Panna Kerstenberg przeszła obok niego, szczebiocząc obowiązkowe "Dzień dobry, panie Blake" i weszła do biura. Blake ledwie skinął jej głową. Wpatry­wał się w drzwi windy. Po chwili otwarły się, mały gruby windziarz wyszedł z niej i zaczął rozmawiać z portierem.

Blake nie wytrzymał. Pobiegł w stronę windy, zajrzał do środka. Była pusta.

- Słuchaj - zawołał, łapiąc grubego windziarza za rę­kaw przybrudzonego uniformu. - Ci dwaj, których przed chwilą zabrałeś, na którym piętrze wysiedli?

- Tam, gdzie prosili. Na trzynastym. A bo co?

- Na jakim trzynastym piętrze? Tu nie ma żadnego trzynastego piętra!

- Panie Blake - gruby windziarz wzruszył ramio­nami. - Ja robię, co mi każą. Jak ktoś mówi "trzynaste", to go biorę na trzynaste. Jak mówi "na dwudzieste pierw­sze", to go biorę...

Blake wszedł do windy.

- Zawieź mnie tam - rozkazał.

- Na dwudzieste pierwsze? Już się robi.

- Nie, ty... ty... - Blake zauważył, że portier z win­dziarzem wymieniają porozumiewawcze uśmiechy. - Nie na dwudzieste pierwsze - ciągnął już spokojniej. - Za­wieź mnie na trzynaste piętro.

Windziarz przesunął dźwignię i drzwi zasunęły się z jękiem. Pojechali do góry. Wszystkie windy u McGowana były bardzo wolne i Blake bez trudności odczytywał numery pięter przez okienko w drzwiach windy.

...dziesiąte...jedenaste...dwunaste...czternaste...piętnaste...szesnaste...

Zatrzymali się. Windziarz podrapał się w głowę, nie zdejmując czapki z daszkiem. Blake spojrzał na niego triumfująco. Pojechali w dół..

...piętnaste...czternaste...dwunaste...jedenaste...dziesiąte...dziewiąte...

- No i co? - zapytał go Blake. Windziarz wzruszył ramionami.

- Wygląda na to, że teraz go nie ma.

- Teraz? Co za teraz? Nigdy go nie było! Więc gdzie zawiozłeś tamtych dwóch?

- A, tamtych. Powiedziałem panu. Na trzynaste.

- Ale przed chwilą udowodniłem ci, że nie ma trzy­nastego piętra!!!

- To co? To pan skończył szkołę, panie Blake, nie ja. Ja mam taką pracę. Jak się panu nie podoba, to trudno, ale taką mam pracę. Jak ktoś wchodzi do windy i mówi "na trzynaste", to go...

- Wiem! To bierzesz go na trzynaste piętro. Ale nie ma żadnego trzynastego piętra, ty idioto! Mogę ci pokazać plany tego budynku i spróbuj, tylko spróbuj, pokazać mi trzynaste piętro. Jeśli pokażesz mi trzynaste piętro...

Urwał, bo spostrzegł, że znów są na dole, a wokół nich zebrał się spory tłumek.

- Panie Blake - wystąpił windziarz z propozycją - jeżeli pan nie jest zadowolony, to może zadzwonię po przedstawiciela związku i sobie pogadacie. Co pan na to?

Blake machnął bezradnie ręką i powlókł się do swego biura. Za plecami słyszał, jak portier pyta windziarza:

- O co on się wściekał, Barney?

- Aaa, ten facet? - odkrzyknął mu windziarz. - Mówił, że coś sknociłem z planami budynku. Po mojemu, to za długo się w szkole uczył. Niby co ja miałem wspólnego z planami?

- Nie mam pojęcia. - westchnął portier. - Diabli go tam wiedzą.

- A ja cię o coś jeszcze spytam - ciągnął windziarz z większą pewnością siebie, uwierzywszy w swój talent ora­torski. - A co ja mam wspólnego z jakimiś planami bu­dynku?

Blake zamknął drzwi od biura i oparł się o nie. Prze­jechał ręką po swoich rzedniejących włosach.

- Panno Kerstenberg - powiedział wreszcie zmie­nionym głosem. - No, i co pani powie? Tym dziwakom, którzy tu wczoraj byli - tym dwóm starym dziwakom - biuro głównie wynajęło trzynaste piętro!

- Tak? - spojrzała na niego sponad maszyny.

- I może mi pani wierzyć albo nie, ale oni właśnie pojechali na górę i objęli swoje biuro w posiadanie. Panna Kerstenberg uśmiechnęła się do niego.

- Jak to miło - rzuciła. I wróciła do pisania.

Następnego dnia Blake zobaczywszy wszystko, co się dzieje w holu, rzucił się w pośpiechu do telefonu. Wykręcił numer biura głównego.

- Z panem Gladstonem Jimmem - poprosił resztką tchu. - Panie Jimm, niech pan posłucha. Mówi Sydney Blake z McGowana. Panie Jimm, sytuacja robi się po­ważna! Wnoszą dzisiaj meble! Meble biurowe! A przed chwilą widziałem, jak paru ludzi wjechało na górę, żeby za­łożyć telefony! Panie Jimm, oni naprawdę się wpro­wadzają!

Gladstone Jimm natychmiast spoważniał. Poświęcił tej sprawie całą swoją uwagę.

- Kto się wprowadza, mój chłopcze? Korporacja Tan­zen Realty? Czy to znowu bracia Blair? Właśnie mówiłem w ubiegłym tygodniu, że ostatnio za spokojnie było w han­dlu nieruchomościami. Czułem przez skórę, że ten ubiegło­roczny Kodeks Dobrych Manier długo nie wytrzyma. Chcą zająć naszą własność, co? - Prychnął głośno i wojowniczo. - Nasza firma ma jeszcze parę sposobów w zanadrzu. Po pierwsze, upewnij się, czy wszystkie ważne papiery - listy lokatorów, dowody wpłat, nie przeocz niczego, synu - są w sejfie. Wyślemy tam trzech prawników i nakaz sądowy w ciągu pół godziny. A na razie staraj się...

- Pan mnie nie zrozumiał. To ci nowi najemcy. Ci, którym pan wynajął trzynaste piętro.

Gladstone Jimm wyhamował momentalnie i rozważył sprawę. Aha. Zrozumiał, zaczął starannie odmierzać słowa.

- Masz na myśli... tych tam... hm, Tumbi i Buli?

- Zgadza się, proszę pana. Na górę jadą biurka, krze­sła i szafy na dokumenty. Przyjechali ludzie z firm telefo­nicznych i elektrowni. I wszyscy jadą na trzynaste piętro! Tylko że, panie Jimm, trzynastego piętra nie ma!!!

Cisza. A potem:

- Czy inni dzierżawcy w budynku się skarżyli, Blake?

- Nie, panie Jimm, ale...

- Czy ci Tut i Bub komuś się naprzykrzają?

- Nie, zupełnie nie. Tylko że...

- Tylko że za mało uwagi poświęcasz interesom! Blake, lubię cię, ale uważam to za swój obowiązek ostrzec cię, że sprawiasz nam niemiły zawód. Jesteś stałym agen­tem w McGowanie już prawie tydzień i jak dotąd jedyny poważny interes dotyczący nieruchomości musiał być zała­twiony przez biuro główne. Nie będzie to dobrze wyglądać w twoich aktach, Blake. To w ogóle nie będzie dobrze wy­glądać. W dalszym ciągu masz te pustostany na trzecim, szesnastym i dziewiętnastym?

- Tak, panie Jimm. Planowałem...

- Nie wystarczy planować, Blake. Planowanie to dopiero pierwszy stopień. Potem musi nastąpić działanie! Działanie, Blake: D-Z-I-A-Ł-A-N-I-E. Może wypróbuj ten stary numer: wypisz sobie słowo "dzia­łanie" na tabliczce dużymi, czerwonymi literami i powieś sobie naprzeciw biurka tak, żebyś spoglądał na nie, gdy tylko podnosisz wzrok. Potem na odwrotnej stronie zrób listę wszystkich pustostanów w budynku. Za każdym ra­zem, gdy spojrzysz na tę tabliczkę, zapytaj się, ile pustych pomieszczeń wciąż jest wypisanych na odwrocie. A potem, Blake, działaj!

- Tak, proszę pana - wyjąkał słabo Blake.

- A tymczasem koniec z bzdurami na temat prze­strzegających prawa i płacących czynsz lokatorów. Jak ci dają spokój, zostaw ich i ty w spokoju. To rozkaz, Blake.

- Rozumiem, panie Jimm.

Długi czas siedział, spoglądając na odłożoną słuchaw­kę. Potem wstał, podszedł do holu i wszedł do windy. Czuł się w dziwny i niezwyczajny sposób żwawy i beztroski, co było cechą człowieka, który rozumyślnie łamie rozkaz za­rządcy firmy Wellington i Synowie, Handel Nieruchomo­ściami.

Dwie godziny później wlókł się z powrotem, przygar­biony i bliski płaczu z powodu porażki.

Gdy Blake jechał windą pełną monterów telefonów i mebli zmierzających na trzynaste piętro, żadnego trzyna­stego piętra nie było. Ale gdy tylko, nieco zniecierpliwieni, zmienili windę zostawiając go samego, docierali do swego celu. Sprawa była prosta. Dla niego nie było trzynastego piętra. I prawdopodobnie nigdy nie będzie.

O piątej po południu, wciąż jeszcze rozmyślał nad tą niesprawiedliwością, gdy rozpoczynające dyżur sprzątaczki wpadły do sekretariatu, żeby odbić karty na zegarze.

- Która z was - spytał nagle natchniony pewną my­ślą, - która z was zajmuje się trzynastym piętrem?

- Ja.

Zaprowadził kobietę w jasnozielonym szalu do swo­jego gabinetu.

- Kiedy zaczęła pani sprzątać trzynaste piętro, pani Ritter?

- No, jak tylko wprowadzili się ci nowi najemcy.

- Ale wcześniej... - urwał, wpatrując się niecierpli­wie w jej twarz.

Uśmiechnęła się i kilka zmarszczek pojawiło się na jej twarzy.

- Wcześniej, chwalić Boga, nikt go nie wynajmował. Tego trzynastego.

- Więc? - podsunął jej.

- Więc nie trzeba było sprzątać. Blake wzruszył ramionami i poddał się. Sprzątaczka chciała odejść. Położył jej rękę na ramieniu i zatrzymał ją.

- Jakie - spytał patrząc na nią z zazdrością - jest to... trzynaste piętro?

- Takie jak dwunaste. I dziesiąte. Jak każde inne.

- I każdy - mruknął sam do siebie - może się tam dostać.

Każdy, tylko nie ja.

Uświadomił sobie z irytacją, że mówił za głośno. I że stara kobieta patrzy na niego ze współczuciem.

- Może dlatego - pocieszyła go - że pan nie ma powodu, żeby być na trzynastym piętrze.

Stał jeszcze i dojrzewała w nim ta myśl, gdy ona i jej koleżanki tupały, hałasując na schodach miotłami, ścier­kami i wiaderkami.

Czyjeś kaszlniecie odbiło się echem za jego plecami. Odwrócił się. Panowie Tohu i Bohu ukłonili się. Wyglądało to tak, jakby się składali i rozkładali.

- Dla informacji w holu - rzekł ten wysoki poda­jąc, Blake'owi białą wizytówkę. - laki napis należy tam umieścić.

G. TOHU i K. BOHU

Specjaliści od Rzeczy

Niepojętych

Biuro Handlowe

Blake walczył przez chwilę z ciekawością, oblizał war­gi, przełamał się i zaraz przegrał.

- Jakich rzeczy niepojętych?

Wysoki spojrzał na małego. Mały wzruszył ramionami.

- Tych mniej niepojętych - wyjaśnił.

Wyszli z budynku.

Blake był prawie pewien, że widział, jak ten wysoki podnosi małego, zanim wyszli na ulicę. Ale nie zauważył, co z nim zrobił. A potem ten wysoki szedł ulicą już sam.

Od tego dnia Sydney Blake znalazł sobie hobby. Pró­bował znaleźć sobie powód, dla którego mógłby odwiedzić trzynaste piętro.

Niestety, po prostu nie było wystarczającego powodu, jak długo najemcy nie sprawiali nikomu kłopotów i płacili czynsz regularnie.

Mijały miesiące, a najemcy płacili regularnie czynsz. I nie sprawiali nikomu kłopotów. Robotnicy jeździli na górę myć okna. Malarze, tynkarze i cieśle jeździli, żeby urządzić biura na trzynastym piętrze. Nawet ludzie wy­glądający na klientów jeździli na trzynaste piętro. Byli to ludzie nie mający żadnych wspólnych cech. Od biedaków w łachmanach do nienagannie ubranych bukmacherów. Czasami grupa dżentelmenów w ciemnych garniturach, dyskutując przyciszonym głosem, wskazującym na dobre wychowanie, o stopach procentowych i nowych obligacjach, pytała windziarza o Tohu i Bohu. Wielu, wielu ludzi jechało na trzynaste piętro.

Sydney Blake zaczął podejrzewać, że jeżdżą tam wszy­scy prócz niego. Próbował wśliznąć się na trzynaste piętro schodami. Zawsze, kompletnie skołowany, wchodził na czternaste albo na dwunaste. Raz czy drugi próbował zabrać się na gapę windą z samymi G. Tohu i L Bohu. Ale winda nie mogła odnaleźć ich piętra, dopóki on był w środku. A obydwaj zwracali się w jego stronę z uśmiechem, gdy próbował ukryć się w tłumie, tak że, czerwony ze wstydu, wysiadał na pierwszym lepszym piętrze.

Raz próbował nawet - na próżno - przebrać się za inspektora ze straży pożarnej i zrobić kontrolę...

Wszystko na nic. Po prostu nie miał nic do załatwienia na trzynastym piętrze.

Ale pewnego dnia panna Kerstenberg podniosła wzrok znad swojej maszyny.

- Jak się pisze te ich nazwiska? - zdziwiła się. T-O-H-U i B-O-H-U? Śmieszne.

- Co w tym śmiesznego? - naskoczył na nią.

- Te nazwiska pochodzą z języka hebrajskeigo. Wiem, bo - zarumieniła się aż po dekolt sukienki - uczę w szkole hebrajskiej we wtorki, środy i czwartki. A moja rodzina jest bardzo religijna, no i otrzymałam prawdziwe, ortodoksyjne wychowanie. Uważam, że religia to dobra rzecz, zwłaszcza dla dziewczyny...

- No i co z tymi nazwiskami? - prawie tańczył wo­kół niej.

- No więc w Biblii hebrajskiej zanim Bóg stworzył Ziemię, Ziemia była "tohu wabohu". To "wa" znaczy "i". A "tohu" i "bohu" - o rany, ciężko to przetłumaczyć.

- Niech pani spróbuje - nalegał. - Proszę.

- No więc, na przykład zazwyczaj "tohu wabohu" tłu­maczy się na współczesne języki jako "bezład i pustkowie". Ale "bohu" tak naprawdę znaczy "brak" i to w wielu...

- Obcokrajowcy - zaśmiał się nieprzyjemnie. - Wiedziałem, że to obcy. I że przyjechali w złych zamia­rach. Z takimi nazwiskami.

- Nie zgodzę się z panem, panie Blake - powie­działa bardzo chłodno. - Wcale się z panem nie zgadzam, że mają złe zamiary. Skoro ich nazwiska pochodzą z he­brajskiego.

I odtąd nigdy już nie okazała mu ciepłych uczuć.

Dwa tygodnie później Blake otrzymał z biura głów­nego firmy Wellington Jimm i Synowie, Handel Nierucho­mościami, wiadomość, która omal nie zrzuciła jego rozumu z brzeżka tego śliskiego tronu, jaki jeszcze zajmował. Tohu i Bohu przysłali im wiadomość. Wyprowadzali się z nieru­chomości pod koniec miesiąca.

Przez dzień czy dwa chodził po budynku, rozmawiając sam ze sobą. Windziarze twierdzili, że mówił coś w ro­dzaju: "Już chyba bardziej obcy być nie mogą... Nawet nie należą do Świata fizycznego!" Sprzątaczki trzęsły się ze strachu w swoim pokoiku, opowiadając sobie nawza­jem o szalonym błysku, jaki pojawił się w jego oczach, gdy mamrotał, wymachując rękami: "No jasne - trzynaste pię­tro. A myślisz, że gdzie mieli się zatrzymać ci nie istniejący tacy i owacy? Ha!" A panna Kerstenberg, gdy złapała raz go, jak wpatrując się strumień wody, mówił: "Założę się, że chcą odwrócić zegar o parę miliardów lat i zacząć wszystko od początku. Cholerna piąta kolumna!", pomyślała drżąc, czy by nie zawiadomić FBI, ale zdecydowała, że lepiej nie. W końcu, tak rozumowała: jak raz policja zacznie węszyć w jakimś miejscu, nigdy nie wiadomo, kogo poślą do wię­zienia.

A poza tym po pewnym czasie Sydney Blake znormal­niał. Znów zaczął przychodzić ogolony, a żałoba zniknęła zza jego paznokci Ale zdecydowanie nie był już tym mło­dym, rzutkim agentem, co dawniej. Niemal cały czas czuło się wokół niego jakąś dziwną atmosferę triumfu.

Nadszedł ostatni dzień miesiąca. Od rana znoszono na dół meble, ładowano na ciężarówki i odwożono. Gdy kilka ostatnich paczek zjechało na dół, Sydney Blake ze świeżym kwiatkiem w butonierce wszedł do windy najbliższej jego biura.

- Poproszę na trzynaste piętro - rzekł czysto i dźwięczenie.

Drzwi zasunęły się. Winda uniosła się. Zatrzymała się na trzynastym piętrze.

- O, pan Blake - zdziwił się ten wysoki. - Co za niespodzianka. Cóż możemy dla pana zrobić?

- Jak się pan miewa, panie Tohu? - rzekł Blake. - Czy też może Bohu? - Odwrócił się do jego towarzysza. I pan, panie Bohu - czy raczej, bo i to możliwe, Tohu - ufam, że wszystko w porządku? To dobrze.

Przez chwilę chodził po pustym, wielkim biurze i po prostu patrzył. Nawet przepierzenia zwieziono na dół. Byli sami tylko we trzech, na trzynastym piętrze.

- Czy ma pan do nas jakiś interes? - zagaił wysoki.

- Jasne, że ma do nas interes - przerwał mu mały ze złością. - Musi mieć do nas jakiś interes. Tylko wolałbym, żeby się pospieszył i zaczął mówić, o co mu chodzi.

Blake skłonił się.

- Paragraf dziesiąty, punkt trzeci waszej umowy: "... najemca zgadza się następnie, że po przekazaniu w po­rę takiej wiadomości właścicielowi, jego uprawniony przed­stawiciel, na przykład urzędujący w budynku agent, będzie miał przywilej obejrzenia nieruchomości przed jej opusz­czeniem przez najemcę w celu upewnienia się, że została pozostawiona w porządku i dobrym stanie..."

- A więc taki ma pan interes - rzekł wysoki ze zro­zumieniem.

- To musiało być coś w tym rodzaju - odetchnął mały. - A więc, młody człowieku, gdyby mógł się pan z tym pospieszyć. Sydney Blake przechadzał się powoli. Mimo iż był nadzwyczaj podekscytowany, musiał przyznać, że nie było widocznej różnicy między trzynastym piętrem, a jakimkol­wiek innym. Może poza... Tak, poza...

Podbiegł do okna i wyjrzał przez nie. Policzył w dół. Dwanaście pięter. Więc razem z piętrem, na którym był, dwadzieścia pięć pięter. Ale McGowan był budynkiem dwudziestoczteropiętrowym. Skąd się wzięło dodatkowe piętro? I jak budynek wyglądał od zewnątrz dokładnie w tym momencie, gdy jego głowa wystawała z okna na trzy­nastym piętrze?

Zawrócił, patrząc spode łba na G. Tohu i K. Bohu. Oni wiedzieli.

Stali przy otwartych drzwiach windy. Windziarz, nie­mal równie niecierpliwy jak dwaj ubrani na czarno męż­czyźni, pytał:

- Na dół? Na dół?

- No i jak, panie Blake? - zwrócił się do niego ten wysoki.

- Czy nieruchomość jest w dobrym stanie, czy też nie?

- O, jak najbardziej w dobrym - przytaknął Blake. - Ale nie w tym rzecz.

- Tyle że nas nie obchodzi, w czym rzecz - mały pociągnął wysokiego. - Wynośmy się stąd.

- Już - odrzekł wysoki. Zgiął się i podniósł swego towarzysza. Złożył go w dwóch miejscach. Potem zwinął go dokładnie i wsunął do prawej kieszeni płaszcza. Wszedł do windy. - Jedzie pan, panie Blake?

- Nie, dziękuję - uśmiechnął się Blake. - Spędzi­łem zbyt dużo czasu, próbując się tu dostać, żeby tak szybko stąd wychodzić.

- Jak pan sobie życzy - kiwnął głową wysoki. - Na dół - polecił windziarzowi. Gdy został sam na trzynastym piętrze, Sydney Blake odetchnął głęboko. Tyle czasu to zajęło! Podszedł do drzwi na schody, których tyle razy szukał i pociągnął je. Nie pu­szczały. Dziwne. Pochylił się i przyjrzał dokładnie zamkowi. Nie były zamknięte. Musiały się zatrzasnąć. Trzeba przysłać ślusarza, żeby się tym zajął. No i proszę. Może odtąd będzie miał dodatkowe piętro do wynajmu w starym McGowanie. Trzeba je uporządkować.

Ale jak wyglądał budynek od zewnątrz? Znajdował się przy następnym oknie, więc spróbował wyjrzeć. Coś go za­trzymało. Okno było otwarte, ale nie mógł przełożyć przez nie głowy. Wrócił do okna, przez które wtedy wyglądał. To samo.

I nagle zrozumiał.

Pobiegł do windy i rąbnął pięścią w guzik. Przyci­skał go, oddychając coraz szybciej i szybciej. Przez okienka w drzwiach widział, jak windy jadą do góry i na dół. Ale żadna nie stawała na trzynastym piętrze.

Bo już nie było trzynastego piętra. Tak naprawdę, to nigdy go nie było. Kto kiedy słyszał o trzynastym piętrze w budynku McGowaha?

KUSTOSZ

9 maja 2190 roku.

No, udało się! Mało brakowało, ale na szczęście mam bardzo podejrzliwą naturę. Omal nie skradziono mi mego zwycięstwa, mego spełnienia, ale byłem sprytniejszy od nich. W efekcie mogę z radością odnotować w tej mojej ostatniej woli i testamencie, że oto zaczynam ostatni rok swego życia.

Nie, bądźmy dokładni. Ostatni rok mego życia, rok, który spędzę w otwartym grobie, lak naprawdę rozpoczął się dzisiaj w samo południe. Wówczas, gdy na drugim pod­ziemnym piętrze Muzeum Współczesnej Astronautyki po raz trzeci z kolei nastawiłem aparat i otrzymałem wynik kompletnie negatywny.

Oznaczał on, że ja, Fiyatil, byłem jedyną istotą ludzką na Ziemi, która pozostała przy życiu. Ileż musiałem wal­czyć, aby dostąpić tego wyróżnienia!

No, ale już po wszystkim, jestem niemal całkowicie pe­wien. Dla spokoju przez następny tydzień codziennie będę schodził i sprawdzał antropometr, ale nie sądzę, żeby była jakakolwiek szansa, żebym otrzymał pozytywny odczyt. Sto­czyłem ostatnią, absolutnie ostateczną i rozstrzygającą bi­twę z siłami prawości - i zwyciężyłem. Pozostawiono mi bezpieczne, nie kwestionowane prawo do posiadania wła­snej trumny i już nic mi nie pozostało, tylko dobrze się bawić.

A to nie będzie takie trudne. W końcu planowałem te przyjemności całymi latami! Ale kiedy ściągnąłem strój z oksydowanego berylu i poszedłem na górę, na słońce, nie mogłem nie pomy­śleć o reszcie. Gruzeman, Prejaut, a może nawet Mo-Diki. Byliby tutaj razem ze mną, gdyby mieli choć trochę mniej zapału do nauki, a nieco więcej rozsądnego realizmu.

Z jednej strony szkoda. Ale to właśnie czyni moją służbę bardziej odpowiedzialną i chwalebną. Usiadłszy na marmurowej ławie pomiędzy statuami Kosmonauty i Ko­smonautki dłuta Rozinskiego, wzruszyłem ramionami i od­rzuciłem wspomnienia o Gruzemanie, Prejaut i Mo-Dikim.

Oni przegrali, ja nie.

Rozparłem się wygodnie, po raz pierwszy od ponad miesiąca. Moje spojrzenie prześliznęło się po olbrzymich figurach z brązu wznoszących się nad moją głową, po owych dwóch rzeźbach tęsknie zwróconych ku gwiazdom - i wy­buchnąłem śmiechem. Absolutna niestosowność mojej kry­jówki po raz pierwszy mnie uderzyła - pomyślcie tylko, Muzeum Współczesnej Astronautyki! To coś, wywołane niewiarygodnym napięciem nerwów i pięciodniowym za­gryzaniem warg do krwi, ruszało się teraz w mojej krtani, zamieniło się w chichot, krótkie parsknięcie, a wreszcie z głębi serca płynący, rozgłośny śmiech, którego nie umia­łem powstrzymać. Wszystkie sarny wyszły z parku koło mu­zeum i zatrzymały się przed marmurową ławą, na której Fiyatil, ostatni człowiek na Ziemi, dusił się, kaszlał, char­czał i znów chichotał, ciesząc się swym starczym sukcesem.

Nie wiem, jak długo mogło to trwać, ale w końcu chmura, normalna, regularnie pełniąca służbę chmura antysłoneczna, prześliznęła się po tarczy słońca. To wystar­czyło. Przestałem się śmiać, jak gdyby odcięto mi dopływ prądu i spojrzałem do góry.

Chmura przesunęła się i słoneczny blask rozlał się po­nownie, ale ja mimo to zadrżałem.

Dwie ciężarne łanie podeszły bliżej i patrzyły, jak ma­suję sobie kark. Przez ten śmiech złapał mnie kurcz.

- Cóż, moje drogie - odezwałem się, przypomniaw­szy sobie cytat z jednej z moich ulubionych religii - wy­gląda na to, że w środku życia w końcu naprawdę spoty­kamy śmierć.

Patrzyły na mnie obojętnie, przeżuwając trawę.

11 maja 2190 roku.

Przez ostatnie dwa dni porządkowałem swoje rzeczy i robiłem plany na najbliższą przyszłość. Spędzić całe życie, przygotowując się spokojnie do roli kustosza - to jedno. Nagła świadomość, że się tym kustoszem zostało, że się jest ostatnim z sekty i z własnej rasy - jednocześnie w specy­ficzny sposób wypełnieniem i jednej, i drugiej - to zu­pełnie co innego. Rozpierała mnie szalona duma. Ale już w chwilę później przytłaczała mnie niewiarygodna, królew­ska wręcz odpowiedzialność, którą miałem podjąć.

Z żywnością nie będzie problemu. Na składzie w tym tylko budynku było dość paczkowanych posiłków, żeby wy­karmić kogoś takiego jak ja przez dziesięć lat. a co dopiero przez dwanaście miesięcy. A wszędzie na tej planecie - od Muzeum Starożytności Buddyjskiej w Tybecie po Pa­noramę Historii Politycznej w Sewastopolu - znajdę po­dobne zasoby.

Rzecz jasna, jedzenie z puszki to jedzenie z puszki: jest to czyjś pomysł, jak powinno wyglądać moje menu. Teraz, gdy odleciał ostatni Afirmant, zabierając ze sobą ohydne pojęcie użyteczności, już nie muszę być takim hi­pokrytą. Wreszcie mogę sobie pozwolić na luksusy i kąpać swój język w niuansach smakowych. Niestety, dorastałem w latach dominacji Afirmantów i hipokryzja, którą nauczy­łem się stosować przez sześćdziesiąt lat ukrywania własnych poglądów, zmieszała się z istotą mego charakteru. Dlatego wątpię, czy będę przygotowywał posiłki ze świeżej żywności w oparciu o starożytne przepisy.

A poza tym posiłki ze świeżej żywności oznaczałyby śmierć istot, które jeszcze żyją i radują się ostatnimi dnia­mi. W obecnej sytuacji wyglądałoby to trochę głupio...

Nie musiałem też uruchamiać żadnej z automatycz­nych pralni. A uruchomiłem. Po co prać rzeczy, pytałem sam siebie, skoro mogę wyrzucić tunikę, gdy tylko się lekko ubrudzi i założyć świeżo wyprodukowane ubranie, jeszcze sztywne od matrycy, spod której wyszło?

Odpowiedź brzmi: przyzwyczajenie. Ideały Kustoszy sprawiają, że nie mogą zrobić tego, co Afirmant zrobiłby z łatwością na moim miejscu: zrzucić tunikę na ziemię i zo­stawić ją tam jak wielki, kolorowy kokon. Z drugiej strony wiele nauk Afirmantów, które mój świadomy umysł odrzu­cał uparcie przez dziesiątki lat, ku memu strapieniu prze­ciekły drogą osmozy do mojej podświadomości. Pomysł, żeby rozmyślnie zniszczyć coś tak funkcjonalnego, choć względnie mało estatycznego, jak brudna Tunika Męska, Letnia, Numer transportowy 2352558,3, pociąga mnie - nawet wbrew mej woli.

W kółko powtarzam sobie, że afirmanckie Numery Transportowe już nic dla mnie nie znaczą, nawet mniej niż nic. Są równie bez znaczenia, jak symbole na Arce Noego dla ładujących ją i pozostawionych na brzegu robotników.

Ale wsiadam do jednoosobowej kuli latającej, żeby zwiedzić dla rozrywki tereny muzeum, a coś w moim mózgu szepce: Numer 58184,72. Zaciskam zęby na łyżce z odgrzanym Białkowym Równoważnikiem Obiadu i spo­strzegam, że żuję Numery Transportowe od 15762,94 do 15763,01. Nawet pamiętam, że należy do kategorii, którą należy wnieść na pokład na końcu i dopiero wtedy, gdy pokładowy przedstawiciel Ministerstwa Przetrwania i Ochro­ny odda się pod komendę pokładowego przedstawiciela Ministerstwa Podróży.

Obecnie po Ziemi nie chodzi nawet jeden Afirmant. Są teraz rozrzuceni pośród setki systemów planetarnych naszej Galaktyki, razem ze swoimi licznymi rządowymi biu­rami - z Ministerstwem Starożytności i Reliktów Przeszło­ści, w którym wszyscy wyznający Kustoszostwo musieli się zarejestrować. Ale to zdaje się nic nie znaczyć dla mojej idiotycznie wiernej pamięci, która nadal cytuje teksty zapa­miętane dziesiątki lat temu przed egzaminami z Okolicz­ności Przetrwania - dawno zniesionymi i zapomnianymi nawet przez władze.

Ci Afirmanci są tak sprawni, tak straszliwie skuteczni i sprawni! Jako młody chłopak zwierzyłem się swemu, na nieszczęście gadatliwemu, towarzyszowi Ru-Sat, że w wol­nych chwilach maluję obrazy na płótnie. Natychmiast ro­dzice za poradą mojego opiekuna szkolnego zgłosili mnie do miejscowej Dziecięcej Grupy Pracy Ochotniczej na Rzecz Przetrwania, gdzie wyznaczono mnie do malowania numerów i symboli na skrzynkach do pakowania. "Nie przyjemności, ale upór, upór i jeszcze raz upór może urato­wać rodzaj ludzki" - od tej pory przed każdym posiłkiem musiałem cytować odpowiedni fragment z katechizmu Afirmacji.

Później, oczywiście, byłem już na tyle dorosły, żeby zarejestrować się jako świadomy Kustosz.

- Błagam cię - ojciec omal się nie zadławił, gdy mu o tym powiedziałem - nie przychodź do nas więcej. Nie dręcz nas. Mówię w imieniu całej rodziny, Fiyatilu, włącz­nie z wujami ze strony matki. Postanowiłeś stać się umar­łym, to już twoja sprawa. Po prostu zapomnij, że w ogóle miałeś rodziców i krewnych - a nam pozwól zapomnieć, że mieliśmy syna.

Oznaczało to, że jestem wolny od zadań, Przetrwania, ale musiałem wziąć na siebie dwa razy tyle pracy w zespo­łach mikrofilmowców podróżujących od muzeum do mu­zeum i od stanowisk archeologicznych po miasta drapaczy chmur. Ale i tak co jakiś czas miałem egzaminy z Okolicz­ności Przetrwania, co do których wszyscy się zgadzali, że nie obowiązują Kustoszy, ale nalegali, żebyśmy je zdawali, trak­tując je jako gest dobrej woli wobec społeczeństwa, które pozwalało nam iść za głosem sumienia. Egzaminy te spra­wiały, że odkładałem tom zatytułowany "Religijne obrazy i wystrój świątyń Górnego Nilu" po to, żeby wziąć ponury, wystrzępiony, poplamiony "Wykaz Numerów Transportowych i przewodnik po załadunku towarów". Porzuciłem nadzieję, że zostanę artystą - te potworne cyferki zabie­rały mi czas, który pragnąłem poświęcić na podziwianie dzieł ludzi żyjących w mniej fantacznych i mniej szalonych czasach.

I dalej mi zabierają! Przyzwyczajenie jest tak silne, że choć nikt mi nie zadaje pytań na temat odwodnienia, ciągle sobie uświadamiam, że przeprowadzam operacje lo­garytmiczne niezbędne do właściwego umieszczenia jakieś substancji po usunięciu z niej wody. Frustruje mnie to stra­sznie, że ugrzązłem w systemie kształcenia, od którego cał­kowicie się odwróciłem!

Oczywiście moje obecne lektury prawdopodobnie też nie są do niczego przydatne. Ale muszą wydobyć tyle in­formacji z leżących w muzeum samouczków dla początku­jących, żebym nie musiał się martwić, że na przykład moja kula latająca rozbije się gdzieś w dżungli. Ani ze mnie tech­nik, ani łowca przygód. Ale muszę się nauczyć, jak wybierać sprzęt, który działa i jak go uruchomić, żeby nie uszkodzić delikatnych części.

Ta cała technologia denerwuje mnie. Na zewnątrz czeka na mnie porzucone dziedzictwo 70 000 lat, a ja tymcza­sem tu siedzę i uczę się na pamięć głupot o zasilaniu ro­botów, zapisuję schematy śrub antygrawitadyjnych i haruję jak afirmancki kapitan, który chce przed odlotem zdobyć dowództwo statku od Ministerstwa Podróży.

Ale właśnie dzięki takiemu podejściu do sprawy je­stem teraz tutaj, zamiast siedzieć na pokładzie afirmac­kiego statku patrolowego wraz z Mo-Diki, Gruzemanem i Prejaut. Kiedy oni cieszyli się wolnością i hasali po całej planecie jak źrebaki, ja poszedłem do Muzeum Współcze­snej Astronautyki i nauczyłem się obsługiwać i odczytywać antropometr, a także auktywniać oksydowany beryl. Nie­nawidzę tracić czasu, ale nie mogłem zapomnieć o zna­czeniu, jakie Afirmanci, zwłaszcza współcześni, przykładali do pojęcia świętości życia ludzkiego. Już raz nas oszukali; wrócili jeszcze raz, żeby się upewnić, czy jacyś Kustosze nie radują się spełnieniem marzeń. Miałem wtedy rację i wiem, że mam rację teraz - ale nudzi mnie robienie wyłącznie rzeczy pożytecznych!

Co do antropometru, to przeżyłem dwie godziny temu niemiły szok. Alarm się włączył... i przestał. Popędziłem na dół, zrzucając po drodze strój z oksydowanego berylu i mając nadzieję, że następnym razem, jak go będę zakła­dał, nie wybuchnie.

Kiedy dotarłem do urządzenia, przestało już hałaso­wać. Nastawiłem je na wszystkie kierunki i nie otrzymałem żadnego odzewu. Wynikało z tego, zgodnie z podręczni­kiem, że na całym obszarze Układu Słonecznego nie poru­szała się żadna istota ludzka. Zaprogramowałem maszynę na własne parametry elektrocefalograficzne, żeby nie włą­czać alarmu. Ale alarm się włączył, bezdyskusyjnie dowo­dząc istnienia drugiej istoty, choćby nie wiem jak krótka była jej obecność. Stanowiło to dla mnie zagadkę.

Sądzę, że jakieś zaburzenia w atmosferze albo zwar­cie w samym antropometrze uruchomiło maszynę. A może moja wielka radość kilka dni temu, że mnie zostawili, usz­kodziła aparaturę.

Odebrałem radiowy meldunek afirmanckiego statku patrolowego do macierzystej jednostki oczekującej na orbi­cie za Plutonem, że schwytali moich kolegów: wiem, że jako jedyny zostałem na Ziemi.

Poza tym, gdyby to jacyś czyhający Afirmanci włączyli alarm, to ich własne antropometry wykryłyby mnie, bo cho­dziłem bez ochrony oksydowanego berylu. Muzeum oto­czyłyby kule latające i schwytano by mnie niemal natych­miast.

Nie, nie wierzę, żebym musiał się jeszcze bać Afir­mantów. Zadowolili się tym ostatnim powrotem dwa dni temu, jestem o tym przekonany. Ich doktryna zabrania na­stępnych kontroli, bo ryzykowaliby własne życie. W końcu zostało tylko 363 dni - najwyżej - zanim Słońce zamieni się w Supernową.

15 maja 2190 roku.

Jestem mocno zaniepokojony. Tak naprawdę to boję się. A najgorsze, że nie wiem czego. Jedyne co mogę robić, to czekać.

Wczoraj wyleciałem z Muzeum Współczesnej Astro­nautyki na próbną podróż po świecie. Planowałem, że spę­dzę dwa lub trzy tygodnie, latając tu i tam, zanim podejmę decyzję, gdzie spędzić resztę roku.

Pierwszym błędem był wybór kraju. Włochy. Bardzo możliwe, że gdyby się nie pojawił ten problem, to spędził­bym tam jedenaście miesięcy, zanim ruszyłbym w dalszą podróż. Morze Śródziemne to wody bardzo niebezpieczne i wciągające dla kogoś, kto uznawszy swój własny talent za niewystarczający, chciałby poświecić resztę życia podziwia­niu arcydzieł ofiarowanych ludzkości przez inne, bardziej obdarowane przez los jednostki.

Najpierw poleciałem do Ferrary, ponieważ zmelioro­wane bagna koło tego miasta były wielkim kosmodromem Afirmantów. Chwilę pomarudziłem przy jednej z moich ulubionych budowli, Palazzo di Diamanti, jak zwykle krę­cąc z podziwem głową na widok olbrzymich głazów, z ja­kich jest zbudowana. Każdy z nich jest wycięty i obrobiony jak najdroższy klejnot. Według mnie całe miasto to jeden wielki klejnot, teraz trochę przykurzony, ale skrzący się w czasach dworu książąt d'Este. Jedno miasteczko, jeden maty, dumny dwór - nie zamieniłbym go za dwa miliardy tych prostackich Afirmantów. Czy cała ich planeta przez ponad sześćdziesiąt lat niemal nieprzerwanej dominacji po­litycznej wydała choć jedno dzieło godne Tassa lub Ariosta? I wtedy uświadomiłem sobie, że przynajmniej jeden rodo­wity mieszkaniec Ferrary czułby się u siebie w świecie, który właśnie zostawił mnie, ostatniemu romantykowi. Przypo­mniałem sobie, że Savonarola urodził się w Ferrarze...

Równina koło Ferrary też przywodzi mi na myśl suro­wego dominikanina. Kosmodrom rozciągający się na kilka mil był pokryty taką ilością rzeczy porzuconych w ostatniej chwili, że można by rozpalić olbrzymie Ognisko Próżności.

I to jakich żałosnych próżności! Tu suwak logaryt­miczny, który jakiś dowódca kazał wyrzucić przed star­tem, bo ostatni przegląd wykazał, że przekracza liczbę su­waków uznanych w "Wykazie Numerów Transportowych" za niezbędną dla tego rodzaju statku, lam plik kseroko­pii listy przedmiotów wyrzuconych przez śluzę powietrzną po sprawdzeniu wszystkiego zgodnie z przepisami - przy każdym przedmiocie jedna parafka Ministerstwa Przetrwa­nia i Ochrony, druga - Ministerstwa Podróży. Przybrudzone ubrania, przyrządy z drobnymi uszkodzeniami, pu­ste bębny po paliwie i żywności leżały wciśnięte w miękki grunt. Bardzo funkcjonalne przedmioty, które po pewnym czasie w jakiś sposób zgrzeszyły przeciwko funkcjonalno­ści - więc błyskawicznie je odrzucono. I, co dziwne, tu i ówdzie lalka, oczywiście nie prawdziwa, ale też nie przy­pominało to żadnego przedmiotu o wartości użytkowej. Rozglądając się po tym nędznym rumowisku upstrzonym gdzieniegdzie dowodem sentymentu, wyobraziłem sobie, ilu rodziców kuliło się ze wstydu, gdy pomimo wielokrotnie powtarzanych pouczeń i wcześniejszych ostrzeżeń ostatnia rewizja odkrywała gdzieś w zakątkach dziecięcych tunik coś, co można nazwać tylko zabawką - albo, co gorsza, pamiątką.

Pamiętam, co mój opiekun szkolny powiedział na ten temat wiele lat temu.

- Nie chodzi o to, Fiyatilu, że wierzymy, jakoby dzieci nie powinny mieć zabawek; po prostu nie chcemy, żeby przywiązywały się do jakiejś konkretnej zabawki. Rodzaj ludzki opuści tę planetę, która od początku była jego do­mem. Możemy wziąć ze sobą tylko takie stworzenia i przed­mioty, które będą się nadawać do utworzenia innych istot lub przedmiotów niezbędnych do przetrwania tam, gdzie wylądujemy. A ponieważ nie możemy zabrać więcej, niż uniosą nasze statki, musimy spośród użytecznych przed­miotów wybierać te, które są najważniejsze. Nie weźmiemy czegoś tylko dlatego, że jest piękne, albo dlatego, że wielu ludzi w to wierzy, albo dlatego, że wielu ludzi uważa to za potrzebne. Weźmiemy to tylko dlatego, że nic innego nie wykona równie dobrze pożytecznej pracy. Oto dlaczego przychodzę co miesiąc do ciebie, żeby sprawdzić twój po­kój, żeby upewnić się, że szuflady twojego biurka zawierają tylko nowe rzeczy, że nie popadasz w niebezpieczny sentymentalizm, który może prowadzić tylko do Kustoszostwa. Pochodzisz ze zbyt dobrej rodziny, żeby zostać kimś takim.

Mimo wszystko, zaśmiałem się w duchu, zostałem kimś takim. Stary Tobletej miał racją: pierwszym krokiem na drodze do kompletnej ruiny były szuflady biurka wypchane pamiątkowymi drobiazgami. Gałązka, na której usiadł pierwszy złapany przeze mnie motyl, siatka, w którą go złapałem, i sam ów pierwszy motyl. Kulka z papieru, którą rzuciła we mnie pewna dwunastoletnia dama. Podarty eg­zemplarz prawdziwej drukowanej książki - nie żadna tam fotokopia, ale coś, co kiedyś zaznało dotyku czcionki za­miast uderzeń elektronów. Mały drewniany model "Na­dziei Człowieka", statku gwiezdnego kapitana Karmy, który dostałem od starego kosmonauty na kosmodromie Lunar Linę wraz z wielką nieprawdziwych opowieści ilo­ścią kłamstw.

Ach, te pękate szuflady! Jakże nauczyciele i rodzice starali się wpoić mi schludność i nienawiść do wszelkiej własności! I oto, proszę, dożywszy sędziwego wieku, spo­glądam z zadowoleniem na taką ilość należących do mnie arcydzieł, o jakiej nigdy nie marzył żaden rzymski cezar, żaden Wielki Chan.

Zaśmiewałem się jeszcze raz i ruszyłem na poszuki­wanie kosmodromowych robotów. Leżały w różnych miej­scach, niemal niewidoczne spod śmietniska, jakim stało się lądowisko promów kosmicznych. Po załadowaniu statków po prostu wędrowały po okolicy, dopóki nie skończył im się program. Powtórnie je uruchomiłem i nastawiłem na oczyszczenie lądowiska.

Coś takiego zrobię na każdym z jakichś dwustu ko­smodromów na Ziemi i to jest główny powód, dla którego studiowałem robotykę. Chcę, żeby Ziemia w chwili śmierci wyglądała tak pięknie, jak to tylko możliwe. Obawiam się, że nigdy nie byłbym dobrym Afirmantem; za mocno się przywiązuję do jakiejś myśli.

Przy moim stanie ducha po prostu nie mógłbym wy­ruszyć w dalszą podróż bez najszybszego, choćby wyrywko­wego zwiedzania Florencji. Naturalna rzecz.

Ale, co było do przewidzenia, straciłem głowę wobec olejów, marmurów i brązów. W opustoszałej Florencji nie było ani jednego mieszkańca, ale cudowne galerie pozo­stały. Przeszedłem się po ślicznym Ponte Vecchio, jedynym ze sławnych mostów na Arno, który uniknął zniszczenia podczas drugiej wojny światowej. Doszedłem do kampa­nili Giotta i drzwi do chrzcielnicy wykonanych przez Ghi­bertiego i ogarnęło mnie uczucie rozpaczy. Pobiegłem do kościoła Santa Croce, żeby zobaczyć freski Giotta i do klasztoru Św. Marka, obejrzeć Fra Angelico. Co ja zro­bię przez jeden rok? Co zobaczę nawet w takim jednym mieście w ciągu dwunastu miesięcy? Mogłem rzucić okiem, przegalopować obok, ale co przez ten czas zobaczę? Byłem właśnie w ogrodach Boboli, rozpaczliwie próbując podjąć decyzję, czy obejrzeć "Dawida" Michała Anioła, którego już raz widziałem, czy też jakąś rzeźbę Donatella jeszcze nie oglądaną, gdy włączyły się alarmy.

Obydwa.

Dzień przed odlotem złożyłem mały antopometr, któ­ry pierwotnie skonstruowano do umiejscawiania koloni­stów zagubionych w bagnach wenusjańskich. Miał zupełnie inną zasadę działania niż ten wielki, który znalazłem w Sali Urządzeń. Ponieważ obwody były niepodobne i zaprojekto­wano je do użytku w zupełnie różnych atmosferach, uzna­łem, że będą świetnie potwierdzać nawzajem swoje wyniki. Nastawiłem alarmy na częstotliwość odbiornika w mojej kuli latającej i odleciałem z muzeum zupełnie spokojny, że jedyną rzeczą, która może włączyć obydwa antropometry, będzie obecność drugiego człowieka.

Mocno zdezorientowany poleciałem z powrotem do muzeum. Obydwa urządzenia zareagowały w ten sam spo­sób. Alarm uruchomił się, wskazując na to, że na plane­cie nagle zmaterializował się Człowiek. Potem, gdy znik­nęła przyczyna, obydwa alarmy wyłączyły się. Choćbym nie wiem ile razy nastawiał antenę wielokierunkową na każdym antropometrze, nie było najlżejszej wskazówki, że w grani­cach ich zasięgu, czyli trochę mniej niż w odległości roku świetlnego, była istota ludzka.

Dezorientacja ustąpiła miejsca silnemu uczuciu niepo­koju. Coś tu na Ziemi było nie tak i nie chodziło o to, że Słońce miało za rok wybuchnąć. Możliwe, że mój humani­styczny umysł ślepo wierzy aparaturze, której w pełni nie rozumie, ale nie sądzę, aby antropometr działał w ten spo­sób, gdyby nie działo się coś rzeczywiście nienormalnego.

Do tej pory patrzyłem na tę planetę jak na statek, który był bliski zatonięcia, a siebie widziałem w roli kapi­tana zdecydowanego pójść z nim na dno. Niespodziewanie poczułem się, jakby statek był wielorybem.

Wiem, co trzeba zrobić. Wezmę zapas żywności do Sali Urządzeń i będę spał przy samych antropometrach. Alarm zazwyczaj trwa minutę albo dwie. Zdążę wstać, na­stawić antenę i odczytać tyle danych, żeby wiedzieć dokład­nie, skąd pochodzi sygnał. Wtedy wskoczę do latającej kuli i zbadam to. Rzeczywiście, bardzo proste.

Tylko że to mi się nie podoba.

17 maja 2190 roku.

Strasznie mi wstyd przed samym sobą. Tak tylko może się wstydzić stary człowiek, który w swoim grobie ujrzał duchy. To właściwie jest jedyna rzecz, jaką mam na swoje usprawiedliwienie. Zdaje mi się, że ostatnio za dużo my­ślałem o śmierci. Zbliżający się koniec Ziemi i Układu Słonecznego; moja własna śmierć, która jest z tym zwią­zana; śmierć milionów przedstawicieli niezliczonych gatun­ków zwierząt, śmierć starych, dumnych miast, które Czło­wiek wzniósł i zajmował przez wieki... Cóż, może skoja­rzenie z duchami, upiorami i innymi dziwnymi zjawiskami jest zrozumiałe. A już tak się bałem.

Kiedy tego ranka znowu włączył się alarm, odczyta­łem kierunek. Celem okazała się okolica Appalachów we wschodniej części Ameryki Północnej.

W chwili, gdy wysiadłem z latającej kuli i zagłębiłem się w bladobłękitną mgłę skrywającą wejście do jaskini, za­cząłem rozumieć - i poczułem wstyd. Poprzez mgłę, która w jednym miejscu była rzadsza, a w innym gęstniała, ujrza­łem kilka ciał leżących na dnie jaskini. Najwyraźniej ktoś musiał być żywy, skoro antropometr zareagował natych­miast, gdy tylko zasłona z oksydowanego berylu przerze­dziła się, umożliwiając wykrycie obecności człowieka. Ob­szedłem górę dookoła, ale nie znalazłem drugiego wejścia do jaskini.

Wróciłem kulą do muzeum i zabrałem niezbędny sprzęt. Unieszkodliwiłem błękitną mgiełkę z berylu przy wejściu i ostrożnie wszedłem do środka.

Wnętrze jaskini, która najwyraźniej miała być wygod­ną, zastępującą dom kryjówką, została doszczętnie zrujno­wane. Ktoś zdołał zdobyć aktywator wraz z odpowiednią ilością oksydowanego berylu, której jeszcze nie nadano kształtu i dlatego była równie niestała jak mieszanka wo­doru i tlenu - jeśli można użyć porównania z dziedziny chemii do opisu pojęć ujemnego pola sił. Oksydowany be­ryl został uaktywniony jako rodzaj zasłony przy wejściu do jaskini i natychmiast wybuchł. Ale ponieważ aktywator cią­gle działa, a wejście było dość wąskie, zasłona nadal impre­gnowała pole ujemne, pozostawiając jednak otwory, przez które ktoś wyposażony w antropometr mógł od czasu do czasu "ujrzeć" uwięzionych w środku ludzi.

Trzy ciała leżały blisko wejścia, dwóch mężczyzn i jedna dość młoda kobieta. Po ilości i rodzaju figurek na ścianach jaskini łatwo było odgadnąć, że ci ludzie należeli do jed­nej z licznych grup religijnych Kustoszy, prawdopodobnie do wyznawców kultu "Ognia niebiańskiego". Gdy w ostat­nim tygodniu exodusu Afirmanci zerwali Ugodę z Crohiik i ogłosili, że urząd Afirmacji Życia domaga się, aby i ci, któ­rzy nie Afirmują, zostali do tego zmuszeni, ci ludzie najwi­doczniej uciekli w góry. Uniknąwszy późniejszych, bardzo zresztą skutecznych poszukiwań, zdołali pozostać w ukry­ciu, dopóki nie pozostał tylko jeden wielki statek. Wów­czas, podejrzewając podobnie jak ja, że przynajmniej jeden statek patrolowy wróci na ostatnią inspekcję, zbadali bu­dowę antropometru i dowiedzieli się o jedynej przed nim osłonie - oksydowanym berylu. Niestety, musieli nie do­czytać.

W głębi jaskini jakieś ciało zmierzało w podrygach w moim kierunku. Była to młoda kobieta. Moją pierwszą reakcją było zdziwienie, że w ogóle jeszcze żyje. Wyglądało na to, że wybuch zmiażdżył ją zupełnie od pasa w dół. Peł­zała w stronę wyjścia jaskini, gdzie ukryto większą część żywności i wody. Gdy zawahałem się, czy zostawić ją i biec po lekarstwa i plazmę do jakiegoś szpitala w pobliżu, czy zaryzykować przewiezienie jej - kobieta przewróciła się na plecy.

Zakrywała swoim ciałem może roczne niemowlę, naj­wyraźniej obawiając się następnego wybuchu berylu. I mi­mo straszliwego bólu agonii przez cały czas nie przestawała karmić dziecka.

Pochyliłem się i obejrzałem je. Było całe brudne i wy­mazane krwią matki, ale poza tym całe i zdrowie. Podniosłem je i, odpowiadając na milczące pytanie w oczach kobiety, skinąłem głową.

- Nic mu nie będzie - zapewniłem ją. Chciała chyba w odpowiedzi kiwnąć głową, ale nie zdążyła zrobić tego ge­stu i padła. Zbadałem ją dokładnie, choć muszę przyznać, nieco nerwowo. Nie czułem pulsu, serce przestało bić.

Zabrałem dziecko do muzeum i zrobiłem dla niego coś w rodzaju kojca z pustej rury teleskopu. Potem wróci­łem do jaskini z trzema robotami i pochowałem zmarłych. Przyznaję, że było to niepotrzebne, ale chodziło o przy­zwoitość. Może i były między nami różnice, ale wszyscy należeliśmy do wyznania Kustoszy, ogólnie mówiąc. Poczu­łem się, jakbym zagrał na nosie tym zadowolonym z siebie Afirmantom i w ten sposób oddał hołd ekscesom "Ognia niebiańskiego"

Gdy roboty ukończyły swą pracę, umieściłem po jednej figurce kultowej (nawiasem mówiąc fatalnie wykonanej) na każdym grobie i nawet powiedziałem krótką modlitwę czy raczej mowę nad grobem. Rozwinąłem myśl, którą jakiś tydzień temu podsunąłem pewnym sarnom - mianowicie, że w środku życia spotyka nas śmierć. Jednak nie żarto­wałem sobie, lecz poważnie przemawiałem na ten temat przez paręnaście minut. Słuchając mnie roboty zdawały się jeszcze mniej przejmować moją mądrością niż tamte sarny.

21 maja 2190 roku.

Jestem poirytowany. Jestem mocno poirytowany, a moim największym problemem w tej chwili jest to, że nie mam na kogo przelać swojej irytacji.

To dziecko przysporzyło mi niewiarygodnie dużo kło­potów.

Zabrałem je do największego muzeum medycyny na pomocnej półkuli i dałem do gruntownego przebadania najlepszym maszynom diagnostycznym z dziedziny pedia­trii. Zdaje się, że cieszy się doskonałym zdrowiem, czym uszczęśliwiło i mnie. Jego wymagania dietetyczne, choć odmienne od moich, są jednak bardzo proste. Zabrałem taśmę z programem potrzebnej mu żywności i po kilku zmianach w składzie Muzeum Współczesnej Astronautyki ustawiłem program, aby przygotowywał i podawał mu co­dzienne posiłki. Niestety, okazało się, że dziecko zupeł­nie nie szanuje tych zasad, co zajęło mi mnóstwo cenne­go czasu.

Nie chciało na przykład jeść z ręki robota-piastunki, którego specjalnie dla niego uruchomiłem. Podejrzewam, że jest to wynikiem dziwacznych poglądów jego rodziców. Prawdopodobnie nigdy nie spotkało się wcześniej z mecha­nicznie okazywanym uczuciem. Je tylko wówczas, kiedy je karmię.

Już samo to jest nie do zniesienia. Okazało się też, że zupełnie nie mogę go zostawiać pod opieką tego robota-piastunki. Chociaż ledwie raczkuje, to robi to w tak zadzi­wiająco szybkim tempie, że błyskawicznie znika w mrocz­nych korytarzach muzeum. Robot nadaje do mnie alarm i muszę przerywać badania w Potala, gigantycznym pałacu Dalaj Lamy, i pod chmurami pędzić z Lhasy przez pół świata do Muzeum.

I tak zajmowałoby nam to przeważnie kilka godzin - a mówiąc "nam", mam na myśli wszystkie roboty, jakie miałem do dyspozycji - gdyby nie to, że wpadłem na po­mysł użycia antropometru. To godne podziwu urządzenie wskazuje błyskawicznie jego kryjówkę. I w końcu wyciągam go z lufy Haubicy Kosmicznej w sali Arsenału i wsadzam z powrotem do kojca. Potem, jeśli mi się jeszcze chce i nie jest to czas karmienia, mogę - na krótko - wrócić na tybetański płaskowyż.

Obecnie zajęty jestem konstruowaniem czegoś w ro­dzaju olbrzymiej klatki z automatycznym ogrzewaniem, to­aletą i urządzeniem odstraszającym niepożądane zwierzęta, robaki i gady. Choć zabiera mi to stanowczo zbyt dużo wol­nego czasu, to ufam, że jest to doskonała inwestycja.

Nie za bardzo wiem, co począć z problemem karmie­nia. Jedynym obiecującym rozwiązaniem, jakie znalazłem w całej literaturze dotyczącej tego przedmiotu, było zosta­wienie go w spokoju, jeśli odmawia przyjmowania pokarmu z normalnych źródeł. Jednakże po krótkim doświadczeniu, w czasie którego wyglądało, że raczej ochoczo zagłodzi się na śmierć, zmuszony byłem się poddać. Teraz podaję mu każdy posiłek osobiście.

Kłopot w tym, że nie mam kogo za to winić. Ponieważ od kiedy stałem się mężczyzną, byłem Kustoszem, nie wi­działem potrzeby rozmnażania się. Nigdy w najmniejszym stopniu nie interesowałem się dziećmi. Mało o nich wiem, a interesują mnie jeszcze mniej.

Zawsze czułem, że moje poglądy wspaniale podsumo­wał Sokrates w "Sympozjonie": "Kto, wspomniawszy Ho­mera, Hezjoda i innych wielkich poetów, nie wolałby mieć takich dzieci, jak oni, zamiast zwykłych dzieci ludzkich? Któż by nie chciał ich gorliwie naśladować w stwarzaniu po­dobnych dzieci, które zachowały ich myśli i dały im chwałę nieprzemijającą?... Wiele jest świątyń, które wzniesiono na ich cześć z powodu takich dzieci, jakie mieli, a nikomu nie wzniesiono świątyń, by uczcić jego śmiertelne dzieci."

Niestety, tylko nas dwoje zostało na Ziemi, to dziecko i ja. Razem zmierzamy ku swemu przeznaczeniu, jedziemy na tym samym wózku. A skarby całego świata, które je­szcze tydzień temu były wyłącznie moje, teraz przynajmniej częściowo należą do niego. Szkoda, że nie możemy prze­dyskutować tych spraw, nie tylko dlatego, żeby dojść do jakiegoś sprawiedliwego podziału, ale po prostu dla czy­stej przyjemności prowadzenia takiej dyskusji. Doszedłem do wniosku, że rozpocząłem ten dziennik pod wpływem strachu, gdy odkryłem, że gdy ostatni Afirmanci odlecieli i zostałem zupełnie sam.

Okazało się, że tęsknię za rozmową, za pomysłami in­nymi niż moje, za opinią, z którą mógłbym się zmierzyć. Ale zgodnie z literaturą przedmiotu, mimo iż dziecko za­cznie mówić lada dzień, katastrofa pochłonie nas na długo przed tym, nim nauczy się ze mną kłócić. Smutne to, choć nieuchronne.

Ależ odchodzę od tematu! Rzeczywistość jest taka, że znowu nie mogę, tak jakbym chciał, zajmować się sztuką. Jestem starcem i nie powinienem już mieć żadnych obo­wiązków; poświęciłem całe życie za przywilej prowadzenia obecnych obserwacji. Bardzo mnie dręczy ta świadomość.

A rozmowy? Mogę sobie wyobrazić, jakie rozmowy prowadziłbym z Afirmantem, gdyby jakiś się tu zabłąkał. Co za nuda, co za jednostronne, biologizujące idiotyzmy! Co za karygodne zaprzeczenie piękna tego gatunku, który rozwija się od siedemdziesięciu tysiącleci! Jeśli jest Euro­pejczykiem, to jedyne, czego mógł się nauczyć, dotyczyć będzie uznanych artystów z jego kręgu kulturowego. Co on by wiedział na przykład o malarstwie chińskim albo o sztuce jaskiniowej? Czy potrafiłby zrozumieć, że za każ­dym razem musi minąć okres prymitywizmu, po którym następuje epoka żarłocznego rozwoju, po niej natomiast umacnianie osiągnięć artystycznych i wzrost formalizmu, aż wreszcie dochodzi do dekadenckiej, zapatrzonej w siebie epoki, która niezmiennie prowadzi do następnego okresu prymitywizmu i rozwoju? Że tak się działo za każdym ra­zem we wszystkich kulturach, tak że nawet górujący nad wszystkimi geniusz na przykład Michała Anioła, Szekspira, Beethovena też się powtórzy - w nieco zmienionych wa­runkach - w następnym pełnym cyklu? Że zawsze znalazł się jakiś Michał Anioł, Szekspir czy Beethoven w każdym z kilkunastu okresów sztuki egipskiej?

Jak Afirmant może pojąć takie rzeczy, skoro brak mu podstaw niezbędnych do ich zrozumienia? Skoro ich statki opuściły konający Układ Słoneczny załadowane tylko przedmiotami bezpośredniego użytku? Skoro nie pozwalali swoim latoroślom zabrać dziecinnych zabawek z obawy, że rozwiną w sobie sentymenty i gdy będą musiały kolonizować Procyona XII, zapłaczą nad światem, który zginał i nad pozostawioną tam laleczką?

A jednak historia potrafi spłatać Człowiekowi figla! Ci, którzy uciekli od swoich muzeów, którzy ze swoich za­sobów kulturalnych nie zabrali niczego poza zimnymi za­pisami mikrofilmów, przekonają się, że uczuć Człowieka nie da się zagłuszyć. Zimne, efektywnie załadowane statki, które zawiozą je w te obce światy, same staną się muzeami przeszłości rdzewiejącymi pośród niegościnnych piasków. Ich okrutnie funkcjonalne kształty staną się natchnieniem do budowy świątyń i snucia wspomnień przy alkoholu.

Co się ze mną, do licha dzieje? Rozpisałem się bez końca. Przecież chciałem tylko wyjaśnić, czemu byłem po­irytowany.

29 maja 2190 roku.

Podjąłem kilka ważnych decyzji. Nie wiem, czy zdołam wszystkie wprowadzić w życie, ale spróbuję. Jednakże, aby uzyskać to, co mi teraz najbardziej jest potrzebne - czyli czas - postaram się mniej pisać w tym dzienniku, jeśli w ogóle jeszcze będę to robił. Będę się streszczał.

Zacznę od decyzji najmniej ważnej: dałem dziecku imię Leonardo. Czemu nazwałem go imieniem człowieka, którego mimo wszystkich jego talentów - a raczej z po­wodu wszystkich jego talentów, uważam za najbardziej spektakularną porażkę w dziejach sztuki, nie umiem po­wiedzieć. Ale Leonardo był człowiekiem wszechstronnnym, w przeciwieństwie do Afirmantów i - zaczynam to sobie uświadamiać - w przeciwieństwie do mnie.

Nawiasem mówiąc, dzieciak rozpoznaje swoje imię. Nie umie go jeszcze wymówić, ale sposób, w jaki na nie reaguje, jest zdecydowanie cudowny. I wydaje dźwięk bar­dzo przypominający moje... można by powiedzieć...

Idźmy dalej.

Postanowiłem spróbować uciec z Ziemi - wraz z Leonardem. Powody są liczne i złożone i nie jestem pewien, czy wszystkie z nich do końca rozumiem, ale jedno wiem na pewno: poczułem się odpowiedzialny za czyjeś życie i nie mogę dłużej przed tym uciekać.

To nie jest spóźnione odkrycie doktryny Afirmantów, ale w jakiś rzeczywisty sposób moje własne ideały stawiam przed sądem. A ponieważ wierzę w istnienie piękna, zwła­szcza piękna stworzonego umysłem i rękami człowieka, nie mogę inaczej postąpić.

Jestem już stary i z resztą życia niewiele mogę zrobić. Leonardo jest jeszcze dzieckiem, przedstawia sobą surowy potencjał: może zostać wszystkim. Pieśniarzem większym od Szekspira. Myślicielem przewyższającym Newtona i Ein­steina. Albo złoczyńcą straszliwszym do Gillesa de Retza, potworem gorszym od Hitlera. Ale ten potencjał musi się zrealizować. Myślę, że pod moją kuratelą ma mniejsze szansę stać się złym człowiekiem, a w tym i ja odnajdę niezrealizowany potencjał.

W każdym razie choćby Leonardo swoją własną osobą nic nie reprezentował, to może ma w sobie zarodek ja­kiegoś Buddy, Eurypidesa albo Freuda. I wówczas tamten potencjał musi być zrealizowany.

Statek już jest. Nazywa się "Nadzieja Człowieka". Był to pierwszy statek kosmiczny, który dotarł do gwiazd pra­wie sto lat temu, gdy właśnie odkryto, że nasze Słońce wy­buchnie i zamieni się w supernową za niecałe sto lat. To ten statek przyniósł Człowiekowi zapierającą dech w pier­siach wiadomość, że inne gwiazdy mają planety i że wiele z tych planet nadaje się do zamieszkania.

Dawno, dawno temu kapitan Karma sprowadził swój statek gwiezdny na Ziemię i ogłosił, że ucieczka jest moż­liwa. To było na długo przed moimi narodzinami, jeszcze zanim ludzkość podzieliła się na nierówne grupy Kustoszy i Afirmantów i długo, długo przed tym, jak pięć lat temu obydwie grupy zamieniły się w nieprzejednanych fana­tyków.

Statek stoi w Muzeum Współczesnej Astronautyki. Wiem, że utrzymywano go w dobrym stanie. Wiem też, że dwadzieścia lat temu, zanim Afirmanci stanęli na stanowi­sku, że absolutnie nic w sensie fizycznym nie można zabrać z muzeum, statek wyposażono w najnowszy napęd wyna­leziony przez Leugio. Powód był taki, że gdyby miał być wykorzystany w Dzień Exodusu, podróż do gwiazd trwa­łaby miesiące, a nie jak początkowo - lata.

Jedna rzecz, jakiej nie wiem, to to, czy ja, Fiyatil, Ku­stosz nad Kustoszami i nadzwyczajny krytyk sztuki, nauczę się go obsługiwać w czasie, jaki pozostał mnie i Leonar­dowi.

Ale jak mówił mój ulubiony bohater komedii, gdy go spytano, czy człowiek może sam sobie ściąć głowę: zawsze można spróbować.

Jeszcze coś zaprząta moje myśli, może nawet to jest ważniejsze, ale statek przypomniał mi się pierwszy. Ostat­nio często spoglądam na Słońce. I to bardzo badawczo. Bardzo.

11 listopada 2190 roku.

Potrafię to zrobić! Z pomocą dwóch robotów, które przeprogramuję w tym celu, potrafię to zrobić! Leonardo i ja możemy odlecieć zaraz. Ale jeszcze muszę wykonać to drugie zamierzenie.

A oto i ono. Chcę wykorzystać całą wolną przestrzeń na statku. Miał mieć większe silniki i liczną załogę, a ja tę wolną przestrzeń wykorzystam jako szufladę biurka. I do tej szuflady upcham wszystkie pamiątki ludzkości, skarby jej dziecięctwa i młodości - przynajmniej tyle, ile się zmieści.

Od paru tygodni zbieram skarby z całego świata. Nie­wiarygodne wprost wyroby garncarskie, zapierające dech w piersiach tkaniny, wspaniałe figurki i niezliczone malowi­dła zaśmiecają korytarze muzeum. Brueghel zwalony na je­den stos razem z Boschem i Durerem. Zawiozę wszystkiego po trochu na tę gwiazdę, ku której skieruję mój statek, żeby im pokazać, jak to wszystko wyglądało naprawdę. Biorę też takie rzeczy, jak hologramy manuskryptów "Dumy i uprze­dzenia" Jane Austen, "Dziewiątej Symfonii" Beethovena, "Martwych dusz" Gogola, "Przygód Hucka Finna" Twaina, a także hologramy listów Dickensa i przemówień Lincolna. Jest mnóstwo innych, ale nie mogę zabrać wszystkiego. Mu­szę zachować granice rozsądku.

Dlatego nie biorę niczego ze sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej. Ale wyciąłem dwa kawałki "Sądu Ostatecz­nego". Te najbardziej lubię: dusza, która nagle uświadamia sobie, że jest potępiona i kawałek zdartej skóry, na której Michał Anioł namalował swój własny portret.

Problem w tym, że freski tyle ważą! Waga, waga, waga - myślę teraz niemal wyłącznie o tym. Nawet Leonardo chodzi za mną i powtarza: "Waga, waga, waga, !" Niczego innego tak dobrze nie wymawia.

A co mam zabrać z Picassa? Parę olejów, zgoda, mu­szę też wziąć "Guernikę". Ale to jest takie ciężkie.

Mam kilka wspaniałych miedzianych przedmiotów co­dziennego użytku z terenów Rosji i parę waz z brązu z epo­ki Ming. Mam łopatkę ze wschodniej Nowej Gwinei zro­bioną z drzewa cytrynowego, która ma tak pięknie wyrzeźbioną rączkę (służyła do rozdrabniania betelu i owoców cytryny). Mam przepiękną alabastrową figurkę krowy po­chodzącą ze starożytnego Sumeru. Mam niezwykłego sre­brnego Buddę z pomocnych Indii. Dahomejskie figurki z brązu, których wdzięk przynosi wstyd Egiptowi i Grecji. Puzderko z kości słoniowej z Beninu w Afryce Zachodniej, na którego wieczku jest wyrzeźbiony europejski w kształcie Chrystus na krzyżu, mniej więcej z piętnastego wieku. Mam "Wenus" z Willendorfu, która powstała w okresie oryniań­skim paleolitu i jest częścią tradycji sztuki "wenusjańskiej" ludów prehistorycznych.

Mam miniatury Hilliarda i Holbeina, satyryczne druki Hogartha, piękne malowidło osiemnastowieczne Kangra, wykazujące zadziwiająco niewielki wpływ mugalski, druki japońskie Takamaru i Hiroszige... i gdzie mam się zatrzy­mać? Jak mogę wybrać?

Mam stronice z Księgi Kellów, ozdobny, ręcznie wyko­nany manuskrypt nieporównanej piękności; podobnie kilka stron z Biblii Gutenberga złożonej w kolebce druku; jest ilustrowana, żeby sprawiać wrażenie pisanej ręcznie, bo drukarze nie chcieli, żeby ktoś odkrył ich wynalazek. Mam też tugrę Sulejmana Wspaniałego, ozdobny emblemat, któ­rym wybijano nagłówki cesarskich edyktów. I hebrajski Zwój Prawa, którego litery są bardziej ozdobne od klej­notów wpasowanych w wałek, na który jest nawinięty.

Mam koptyjskie tkaniny z szóstego wieku i koronki z Alenēon z szesnastego. Mam świetny rubinowy krater z jednej z zamorskich kolonu Aten i drewnianą figurę ja­kiegoś ministra z dziobu fregaty, która płynęła do Nowej Anglii. Mam jeden akt Rubensa i "Odaliskę" Matisse'a.

Co do budownictwa, to zabieram chińskie "Kompen­dium architektury". Ten tekst, jak sądzę, nie znalazł rów­nego sobie. I model domu Le Corbusiera jego własnego projektu. Szkoda, że nie mogę wziąć pewnej budowli, Taj Mahal, ale na pewno wezmę perłę, którą Wielki Mongoł po­darował kobiecie, dla której wzniósł niewysłowionej pięk­ności grobowiec. Perła jest różowawa, ma kształt gruszki i prawie dziesięć centymetrów długości; wkrótce po uro­czystościach pogrzebowych perła znalazła się w posiada­niu cesarza chińskiego, który kazał umieścić ją na złotych liściach w otoczeniu szafirów i szmaragdów. Pod koniec dziewiętnastego wieku sprzedano ją na Bliskim Wschodzie za śmieszną sumę i wreszcie znalazła się w Luwrze.

A narzędzia! Mała siekierka kamienna, pierwszy przedmiot wykonany przez istotę ludzką.

Wszystko zgromadziłem w pobliżu statku. Ale jeszcze tego nie uporządkowałem. I nagle sobie przypomniałem, że nie zebrałem do tej pory żadnych mebli ani inkrustowanej broni, ani malowideł na szkle...

Muszę się spieszyć, spieszyć!

Listopad 2190 roku.

Wkrótce potem, jak załadowałem ostatnią! rzecz, spoj­rzałem do góry. Na Słońcu widać było zielone plamy i zda­wało się, że pomarańczowe wstęgi unoszą się z powierzchni we wszystkie strony. Najwidoczniej miało to trwać mniej niż rok. To były oznaki śmierci, którą zapowiadali astrono­mowie.

Trzeba było kończyć kolekcjonowanie, a wyboru mu­siałem dokonać w niecały dzień. Nagle, gdy stało się jasne, że fragmenty fresków Michała Anioła, które wziąłem będą za ciężkie, musiałem jeszcze raz lecieć do Kaplicy Sykstyńskiej. Tym razem wyciąłem stosunkowo małą rzecz - palec Stwórcy, gdy usiłuje tchnąć życie w Adama. I postanowi­łem wziąć "Giocondę" Da Vinci, chociaż moim zdaniem "Beatrice d'Este" jest lepsza; uśmiech Mony Lisy należy do ludzkości

Wszystkie plakaty są reprezentowane przez jednego Toulouse-Lautreca. Zostawiłem "Guernikę". Z obrazów Picassa zabrałem jeden olej z okresu niebieskiego i jedną uderzającej piękności ceramikę. Zostawiłem "Wieczny sąd" Harolda Parisa, bo za duży; mam tylko odbitkę jego "Buchenwald 2, Dokąd zmierzamy?" I w jakiś dziwny spo­sób, w gorączkowym pośpiechu, przeniosłem na statek spo­rą ilość safawidzkich naczyń z Iranu z szesnastego i sie­demnastego wieku. Niech przyszli historycy i psychologo­wie głowią się nad moim wyborem, to już nieodwołalne.

Zdążamy w stronę Alfy Centauri i powinniśmy tam dotrzeć za pięć miesięcy. Jak przyjmą nas i nasze skarby? Ciekawe. Nagle uczułem szaloną radość. Chyba nie ma to nic wspólnego z dość spóźnioną myślą, że ja, który nie miałem żadnych zdolności i tak marnie sobie radziłem ze sztuką, zajmę w historii sztuki miejsce niepodobne do żad­nego innego - kogoś w rodzaju Noego estetyki.

Ale faktem jest, że wiozę zarówno przyszłość, jak i przeszłość w miejsce, gdzie jeszcze będzie można je pogo­dzić. Przed chwilą Leonardo rzucił piłką w ekran i patrząc na niego zauważyłem, że stare, dobre Słońce gwałtownie się rozszerza. Powiedziałem mu wtedy: "Ku memu zdziwie­niu okazuje się, że w środku śmierci w końcu - w końcu - naprawdę spotykam życie".

KONIEC TOMU


Document Info


Accesari: 2255
Apreciat: hand-up

Comenteaza documentul:

Nu esti inregistrat
Trebuie sa fii utilizator inregistrat pentru a putea comenta


Creaza cont nou

A fost util?

Daca documentul a fost util si crezi ca merita
sa adaugi un link catre el la tine in site


in pagina web a site-ului tau.




eCoduri.com - coduri postale, contabile, CAEN sau bancare

Politica de confidentialitate | Termenii si conditii de utilizare




Copyright © Contact (SCRIGROUP Int. 2024 )